Berlin: miasto ekstremalnie dynamiczne. Subiektywny przewodnik po stolicy Niemiec

Berlin to ponad 4 mln mieszkańców, polityczne intrygi, eklektyczna architektura, światowa oferta kulturalna i kulinarna, kultowe kluby taneczne, a także wielkie obszary zielone, kanały i ponad sto wysp. Miejsce, które w pełni absorbuje uwagę.
z Berlina

26.02.2023

Czyta się kilka minut

Brama Brandenburska, jeden z symboli Berlina. 29 lipca 2020 r.  / ABDULHAMID HOSBAS / ANADOLU / GETTY IMAGES
Brama Brandenburska, jeden z symboli Berlina. 29 lipca 2020 r. / ABDULHAMID HOSBAS / ANADOLU / GETTY IMAGES

Tak często, jak tylko mogę, przekonuję czytelników „Tygodnika”, że wiele opinii na temat Niemiec to nie żadne stereotypy, tylko szczera prawda. Uwielbienie dla porządku, etos pracy, trzymanie się pieczołowicie tworzonych planów, dążenie do perfekcji – tak, to niezbywalne części niemieckiego charakteru. Jednak od każdej reguły zawsze znajdziemy odstępstwo. W przypadku Niemiec takim wyjątkiem jest Berlin.

Celebrowanie chaosu, anarchii i twórczego lenistwa urosło już nad Szprewą do wymiaru sztuki. To miasto jest tak odmienne od standardowego wyobrażenia Niemiec, że również dla samych mieszkańców tego kraju podróż do stolicy jawi się trochę jak odwiedziny dalekich i nieznanych zakątków świata.

W listopadzie 2022 r. berliński Sąd Konstytucyjny uznał za nieważne wybory do lokalnego parlamentu, przeprowadzone w tym landzie we wrześniu 2021 r. (Berlin jest jednocześnie i miastem, i jednym z 16 niemieckich landów). Przyczyną tej decyzji były liczne nieprawidłowości, wynikające z chaosu – na tyle poważne, że mogące mieć wpływ na wyniki.

Powtórka głosowania odbyła się w niedzielę 12 lutego. Rządząca dotąd koalicja socjaldemokratów (SPD), Zielonych i lewackiej Die Linke wprawdzie zdobyła łącznie wystarczającą liczbę mandatów, aby zachować władzę w Berlinie. To poniekąd element berlińskiej tradycji, że władzę sprawuje tu lewica. Tyle tylko, że tym razem wyborcy pokazali zarazem rządzącym kartkę co najmniej żółtą. Najwięcej, bo ponad 28 proc. głosów, otrzymali bowiem chadecy z CDU, którzy proponują stolicy konserwatywną woltę. Jednak aby objąć władzę, chadecy musieliby przeciągnąć na swoją stronę którąś z partii obecnej koalicji – Zielonych lub SPD. W chwili zamykania tego numeru negocjacje koalicyjne trwały.

Czyżby sami berlińczycy zmęczyli się odgrywaniem roli najbardziej szalonego cyrku Republiki Federalnej?

Miasto inne niż Niemcy

Berlin to jedno z tych miejsc w Europie, gdzie mieszkańcy mogą bez końca dyskutować i zajmować się problemami własnego miasta. Wynika to po części z samego położenia. Do morza daleko, w góry jeszcze dalej. Wokół stolicy roztacza się brandenburska prowincja, głównie pola i zasadzone od linijki tzw. lasy gospodarcze.

Natomiast sam Berlin to ponad 4 mln mieszkańców, polityczne intrygi, eklektyczna architektura, światowa oferta kulturalna i kulinarna, kultowe kluby taneczne, a także wielkie obszary zielone, kanały i ponad sto wysp. To miejsce, które w pełni absorbuje uwagę.

Na niekończące się dyskusje o mieście zawsze znajdzie się czas, bo mniejsze znaczenie odgrywa tu kariera czy praca zawodowa w ogóle. Podczas jednego z berlińskich wydarzeń polityczno-ekonomicznych jego uczestnik z branży finansowej wyznał mi, iż niechętnie przyjeżdża z Frankfurtu nad Menem do Berlina.

W końcu to Frankfurt jest stolicą niemieckich finansów. To tam trzeba być na rozmowach biznesowych. Tak samo jak w sprawach handlu międzynarodowego wybrać należy się raczej do Hamburga, a sprawy motoryzacyjne przegadać w Monachium (tam ma siedzibę koncern BMW) albo w Stuttgarcie (kolebka Mercedesa). Również inne skarby niemieckiej gospodarki, jak Siemens, Bayer, Allianz, Bosch czy BASF swoje główne siedziby mają porozrzucane po całej mapie Niemiec.

„Wisi mi to”

Do Berlina nie przyjeżdża się zatem, aby robić typową karierę. Wyjątkiem jest ogólnokrajowa polityka, ale tutaj nie ma się już wyboru.

Stolica od dekad przyciąga raczej kosmopolitycznych nomadów. Dla nich liczy się nie to, gdzie będą pracować, ale gdzie będą żyć. – W Berlinie jest bardzo dużo wolności. Tutaj łączą się różne kultury. Można spróbować wiele kuchni, spotkać kreatywnych i ciekawych ludzi – mówi Tomasz Kurianowicz. Pochodzący z Polski dziennikarz zawodowo zajmuje się Berlinem. Jest redaktorem naczelnym stołecznego dziennika „Berliner Zeitung”. – Nie ma społecznej presji, jeśli chodzi o tożsamość czy seksualność. Ludzie mają poczucie, że mogą tu żyć tak, jak chcą.

I faktycznie, nawet zwykły spacer po niektórych fragmentach miasta mógłby być koszmarem dla działaczy Solidarnej Polski. Na tłum podążający za swoimi codziennymi sprawunkami składają się „normalni” Niemcy ubrani w jeansy, goretexowe kurtki i buty, kobiety w hidżabach i osoby, które kolorowymi strojami podkreślają swoją tożsamość seksualną. Najczęściej nikt nikomu nie przeszkadza.

Ta berlińska tolerancja niewiele ma wspólnego z amerykańską wersją poprawności politycznej, która wyraża się w głośnych zachwytach nad odmiennością. Mottem Berlina jest „Is mir egal”, czyli dosłownie: „Wisi mi to”.

Słowa te wykorzystano w piosence reklamującej miejski transport publiczny. Tekst wymienia przeróżne sytuacje i postacie, które można napotkać, wchodząc do wagonu kolejki. Typową berlińską reakcją nawet na szydełkującą drag queen i tak będzie wzruszenie ramionami i powrót do gapienia się w telefon.

Jeden Berlin, wiele światów

Obecna aglomeracja powstawała z biegiem lat poprzez łączenie się dawnych okolicznych miasteczek. Dlatego ciężko tu o jedno centrum. Pretendować mógłby do tego miana Alexanderplatz z górującą nad nim charakterystyczną wieżą telewizyjną. Turyści pewnie wskazaliby na aleję Unter den Linden, która ciągnie się od Bramy Brandenburskiej. Ale perspektywa mieszkańców jest inna. Tak naprawdę każde z byłych miasteczek, obecnie dzielnic, ma swój niepowtarzalny charakter.

Ścisłe centrum polityczne, gdzie mieszczą się Bundestag i Urząd Kanclerski, to domena polityków i dziennikarzy żyjących w symbiozie. Z kolei Prenzlauer Berg to dzielnica dobrze sytuowanej klasy średniej. Kreuzberg i Neukölln to mieszanka artystycznej bohemy, tureckich i arabskich imigrantów oraz coraz większej liczby nowych mieszkańców. Studenci z całego świata marzą, by pomieszkać w tych okolicach ze względu na liczne knajpy, kluby i restauracje. Za to zupełnie inaczej życie wygląda na blokowisku Marzahn we wschodniej części miasta – tu mieszka wiele osób starszych i imigrantów z Europy Wschodniej, a sukcesy wyborcze odnosi populistyczna Alternatywa dla Niemiec.

Na początku trudno odnaleźć się w tej topografii. Rozległość miasta jest udręką także dla wielu mieszkańców. Aby spotkać się z kimś z innej dzielnicy na kawę, często trzeba rezerwować do godziny na dojazd. Warto też pamiętać, że ponad 30 lat temu miasto było niemal dosłownie zszywane: wcześniej część wschodnią i zachodnią dzielił słynny mur, symbol zimnej wojny.

– Takie dzielnice jak Mitte czy Kreuz- berg przed zjednoczeniem znajdowały się po dwóch stronach muru berlińskiego. Tam na początku nic do siebie nie pasowało, żadne rury czy instalacje elektryczne – tłumaczy Lorenz Maroldt, szef berlińskiego dziennika „Tagesspiegel”. Maroldt sprowadził się do Berlina pod koniec lat 80. XX stulecia. – W pierwszych dziesięciu latach od zjednoczenia Niemiec naprawdę wykonano ogrom pracy. Aż do dzisiaj nie docenia się, że to były dwa różne miasta – mówi w rozmowie z „Tygodnikiem”.

Przykładem dynamicznych przemian jest Prenzlauer Berg, uważany dziś za ultra- hipsterski. Trzy dekady temu był dzielnicą mocno zniszczonych, nieremontowanych bodaj od wojny XIX-wiecznych kamienic. Mieszkało tu wielu ludzi, którzy w komunistycznej NRD byli wypychani na społeczny margines, w tym opozycjoniści i wszelkiej maści outsiderzy. Po 1990 r. dzielnica jeszcze podupadła. Pierwszy polski przewodnik po zjednoczonym Berlinie przestrzegał przed zapuszczaniem się w te rejony ze względu na odpadający tynk i panoszące się bandy skinheadów.

Przestrzeń dla eksperymentów

To, że po 1990 r. Berlin był dopiero co „sklejanym” miastem, bez przemysłu i określonego planu na przyszłość, przyciągnęło liczne „kolorowe ptaki”. Miejsca w opuszczonych kamienicach było aż nadto. Nowi mieszkańcy kontynuowali tym samym tradycję Berlina Zachodniego, który w czasie podziału Niemiec przyciągał buntowników wszelkiej maści, a także artystów. Także z zagranicy: tu swoje albumy nagrywali David Bowie, Depeche Mode, Iggy Pop i Nick Cave. Również niemiecka muzyczna alternatywa swoje najciekawsze oblicze ujawniała właśnie w Berlinie Zachodnim, gdzie tworzyli Ton Steine Scherben, Nina Hagen, Einstürzende Neubauten.

„W Berlinie jest dużo miejsca na wszelkiego rodzaju eksperymenty, a że każdy praktycznie ma na swoim koncie już kilka porażek, to dużo prościej jest mu tutaj coś kompletnie spieprzyć raz, dwa, trzy, cztery czy pięć razy” – tak charakter miasta opisał znany publicysta Sascha Lobo. To wciąż coś wyjątkowego w kraju, gdzie każde działanie powinno być perfekcyjnie planowane.

Jeszcze dwie dekady temu dostęp do miasta dla ludzi żądnych przygód był prostszy niż dziś – w porównaniu do metropolii byłych Niemiec Zachodnich czynsze były niższe. Jednak od kilkunastu lat stałym tematem rozmów jest gentryfikacja. To proces, który polega na szybkiej zmianie charakteru danej dzielnicy. Ludzie z pieniędzmi lub fundusze inwestycyjne w szybkim tempie wykupują mieszkania, przez co czynsze rosną i tradycyjne grupy mieszkańców muszą przenieść się gdzie indziej. Tyle że miejsc z rozsądnymi czynszami – bo Niemcy tradycyjnie raczej wynajmują, a nie kupują mieszkania – w Berlinie już prawie nie ma. 

Szukanie mieszkania: mission impossible

– To jeden z większych problemów miasta. A władze nie są w stanie zbudować potrzebnych nowych mieszkań ze względu na globalny kryzys, ale i nadmiar biurokracji. Mieszkańcy mają poczucie, że wszystko dzieje się za wolno – tłumaczy Tomasz Kurianowicz. Lorenz Maroldt dodaje, że problem wynika też ze specyfiki starych berlińskich mieszkań, które w porównaniu z Paryżem czy Londynem są bardzo duże.

Frustracja związana z rynkiem najmu jest tak dojmująca, że w specjalnym referendum mieszkańcy zagłosowali za wywłaszczeniem wielkich koncernów mieszkaniowych, w których rękach znajduje się w sumie około ćwierć miliona mieszkań. Politycy boją się jednak cokolwiek z tym zrobić. Uznają, że jakiekolwiek próby i tak na końcu zostaną uznane za niekonstytucyjne.

W międzyczasie „Tagesspiegel”, „Berliner ­Zeitung” i inne stołeczne media regularnie opisują coraz bardziej karykaturalne historie poszukiwania mieszkania w Berlinie. Standardem stały się długie kolejki chętnych do obejrzenia wystawionego na wynajem lokum. Poszukujący, jeśli chce w ogóle być brany pod uwagę, musi już na starcie uzbroić się w szereg dokumentów poświadczających brak długów i udowodnić stałe miesięczne dochody, z których pokrycie przyszłego czynszu powinno stanowić ok. 30 procent.

Ceny wynajmu mieszkań o powierzchni ­40-50 metrów kwadratowych coraz częściej szybują w kierunku 2 tys. euro miesięcznie. A i tak na końcu pozostaje loterią, na kogo wskaże właściciel lub agent nieruchomości.

Miasto upadłe…

Z sondażu, który wykonano przed wyborami do berlińskiego parlamentu lokalnego, wynika, że aż trzy czwarte respondentów było niezadowolonych z pracy polityków; równocześnie 66 proc. (tylko? aż?) było mimo wszystko zadowolonych z życia w tym mieście.

Nasi rozmówcy wskazują, że znalezienie mieszkania wcale automatycznie nie kończy frustracji. – Administracja w Berlinie jest dysfunkcyjna – twierdzi Lorenz Maroldt. – Nikt nie chce za nic brać odpowiedzialności.

Dziennikarz opowiada, jak niedawno chciał pomóc córce dowiedzieć się, kiedy i jak będzie mogła odebrać prawo jazdy. Po wielu próbach w końcu udało mu się dodzwonić do urzędu. „Czy pan nie czyta gazet? Z powodu organizacji wyborów urzędy nie działają” – Maroldt z uśmiechem wspomina zgryźliwy komentarz urzędnika. I dodaje, że jego doświadczenie nie jest odosobnionym przypadkiem. Przez opieszałość urzędników i złą organizację w Berlinie trudno załatwić podstawowe sprawy. Ktoś, kto potrzebuje zaświadczenie, paszport albo nie daj Boże jakieś pozwolenie, musi uzbroić się w dużą dawkę cierpliwości.

Zresztą sam fakt, że wybory trzeba było powtórzyć, był – jak już powiedziano – skutkiem zaniedbań polityków i urzędników. Wyobraźmy sobie drugie takie miasto, gdzie władze decydują się zorganizować jednocześnie wybory do Bundestagu, do Izby Deputowanych (tak nazywa się berliński parlament), do rad miejskich obwodów, do tego referendum dotyczące wywłaszczenia koncernów mieszkaniowych, a na dokładkę… maraton. I to jeden z większych na świecie, w którym co roku bierze udział ponad 40 tys. uczestników, z czego część przyjeżdża z rodzinami.

W konsekwencji ludzie nie mogli dostać się do lokali wyborczych, a ci, którym się to udało, musieli czekać w kolejkach także dlatego, bo brakowało kart do głosowania. Część lokali trzeba było czasowo zamknąć. Trudno się czasem dziwić, że włodarze i politycy innych landów nazywają Berlin kąśliwie „miastem upadłym”.

...i niebezpieczne

Berlin jest kulturowym tyglem. Wcześniej największe grupy etniczne stanowili Turcy i Polacy. Potem, za sprawą fali uchodźczej w latach 2015-16, trafiła tu ogromna liczba uchodźców i imigrantów z krajów arabskich. W ciągu ostatniego roku schronienie w stolicy Niemiec znalazło też ok. 100 tys. Ukraińców, głównie kobiet i dzieci.

Dziś 35 proc. mieszkańców Berlina ma korzenie migracyjne, a 25 proc. nie ma niemieckiego paszportu i nie może brać udziału w wyborach. Tak duży odsetek z bardzo różnych kręgów kulturowych, często nieznających niemieckiego, prowadzi także do problemów. Morze atramentu wylano, by opisać ekscesy arabskich klanów rodzinnych. Trudnią się działalnością przestępczą, głównie sprzedażą narkotyków; na koncie mają też spektakularne kradzieże. To członkowie klanu Remmo w 2019 r. zdołali ukraść bezcenne klejnoty z muzeum w Dreźnie.

Temat problemów z integracją powrócił w ostatnią noc sylwestrową, gdy w wielu miejscach stolicy imigrancka młodzież strzelała rakietami sylwestrowymi w samochody, a następnie budowała barykady i kierowała fajerwerki w kierunku oddziałów policji i strażaków. Kilkudziesięciu funkcjonariuszy zostało rannych.

– W naszym sondażu wyszło na jaw, że największym problemem dla mieszkańców stanowi właśnie brak poczucia bezpieczeństwa – mówi Tomasz Kurianowicz z „Berliner Zeitung”. – Po nocy sylwestrowej nikt nie rozmawiał o mieszkaniach czy transporcie publicznym. Skupiono się na bezpieczeństwie i na tym, czy miasto w ogóle potrafi jeszcze zareagować.

Dla wielu mieszkańców – i niekoniecznie tylko tych nieco starszych – mniej liczy się wszak kolejny klub otwarty w okolicy, a bardziej to, czy późnym wieczorem można bez strachu wejść do kolejki U-Bahn.

Z mapy wyborczej widać, jak miasto podzieliło się politycznie: na centralne ­ultraliberalne dzielnice, gdzie najwięcej głosów zbierają Zieloni, oraz na bardziej oddalone kwartały, które jednogłośnie najwięcej głosów oddały chadekom z CDU. Można wysnuć hipotezę, że przynajmniej część berlińczyków jest zmęczona chaosem, który panuje w sercu miasta. Ta grupa oddała głos na polityków, którzy do wyborów przystąpili z hasłem przywrócenia porządku.

Wszystko się zmienia

Wysoka, jak na obecne niemieckie realia polityczne, wygrana chadecji i tak może niewiele zmienić. Lewicowy sojusz SPD, Zielonych i Die Linke wciąż ma dość głosów, by zdecydować się na przedłużenie obecnej koalicji. Do zamknięcia tego numeru „Tygodnika” nic nie wskazywało na rychłe decyzje w tej sprawie.

Przyszli rządzący będą musieli jednak naprawdę stanąć na głowie, by udowodnić, że potrafią zarządzać tym niezwykłym miastem. Bardziej prawdopodobne jest, że będzie ono dalej dryfować w kierunkach raczej przypadkowo wybieranych przez starych i nowych mieszkańców.

– Berlin jest ekstremalnie dynamiczny. Jeśli ktoś żyje w jednej dzielnicy przez pięć lat, to przez ten czas wszystko wokół niego się zmienia – podkreśla Lorenz Maroldt i ma na myśli raczej inicjatywy oddolne, a nie odgórne polityczne plany. Oprócz coraz to nowych knajp i sklepików, równie często pojawiają się nowe inicjatywy społeczne i sąsiedzkie.

To dzięki tej energii, pomimo nagromadzonych problemów, mieszkańcy Berlina nadal kochają swoje miasto. ©

 

CO WARTO ZROBIĆ W BERLINIE?

1. IŚĆ NA KEBAB: wersja z mięsem i dodatkami ułożonymi w pieczywie, czyli tzw. Döner, powstała właśnie w Berlinie i tu smakuje najlepiej.

2. ZWIEDZIĆ MUZEA: nieprzebrane zbiory Wyspy Muzeów, najważniejsi współcześni artyści w Gropius Bau czy Muzeum Żydowskie na Kreuzbergu – z oferty muzealnej niemieckiej stolicy trzeba skorzystać.

3. ODWIEDZIĆ PCHLI TARGW MAUERPARK: chodzenie na Flohmarkt to jedna z niemieckich szajb. Ten w Mauerpark jest jednym z większych i popularniejszych w stolicy. Odwiedzać tylko, gdy nie przeszkadza nam przebywanie w tłumie, albo wyszukać bardziej kameralne targi, organizowane w wielu częściach miasta.

4. USIĄŚĆ NA POLU TEMPELHOF: wielki teren byłego lotniska, który obecnie jest wykorzystywany przez berlińczyków do grillowania, spacerowania, puszczania latawców i uprawiania sportów. Były plany zabudowy, ale mieszkańcy skutecznie obronili ten spektakularny kawał zieleni.

5. POJEŹDZIĆ MIEJSKĄ KOLEJKĄ: pociągi ­U-Bahn i S-Bahn to wygodny sposób przemieszczania się po mieście. Czasem wystarczy wsiąść i obserwować barwny berliński tłum, zmieniający się co stację.

6. WSTĄPIĆ DO DUSSMANNA – wielopiętrowa mekka moli książkowych przy Friedrichstraße. Znam ludzi, którzy potrafili pojechać pociągiem z Warszawy do Berlina po to, aby obkupić się w Dussmannie i następnie od razu ruszyć w drogę powrotną.

7. ZJEŚĆ CURRYWURST: w Berlinie nie brakuje ekskluzywnych lokali, gdzie można zostawić setki euro, ale dla nikogo w stolicy nie jest ujmą wybrać się czasem do jednej z licznych budek z kiełbaską gęsto polaną sosem curry.

8. ZOBACZYĆ ZAMEK BERLIŃSKI: pytanie, czy polityczna decyzja o odbudowie tej dawnej siedziby władców Prus (uszkodzonej podczas wojennych nalotów i wyburzonej w czasach NRD) była słuszna, przez lata dzieliło berlińczyków. Gdy teraz już stoi, warto samemu wyrobić sobie zdanie na jego temat.

9. WSIĄŚĆ DO KAJAKA: popłynąć – i odkryć ze zdziwieniem, jak wiele tras wodnych posiada stolica Niemiec (głównie kanałów) i jak wyjątkowo prezentuje się z poziomu tafli wody.

10. NAPIĆ SIĘ PIWA W KNAJPIE: Eckkneipe, czyli tradycyjne „knajpy na rogu”, jak sama nazwa wskazuje, usytuowane są na rogach starych kamienic. To piwiarnie z długą historią, wierną klientelą i niezobowiązującą atmosferą (często można w środku nawet puścić dymka). Jest ich coraz mniej, więc nie odkładajcie wizyty na później. © ŁG

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz mieszkający w Niemczech i specjalizujący się w tematyce niemieckiej. W przeszłości pracował jako korespondent dla „Dziennika Gazety Prawnej” i Polskiej Agencji Prasowej. Od 2020 r. stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 10/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Jaka piękna katastrofa