Walczak w Polsce

Oto mieliśmy mieć w Warszawie Budapeszt i trudno.

23.02.2015

Czyta się kilka minut

Doprawdy nie ma się czego czepiać, przenośnia była i niezła, i na czasie. Pachniała zwycięstwem. Że nie wyszło? Zdarza się. Nie każdy jest prorokiem. Rzec jednak trzeba, że parabole są gatunkiem w uprawianiu ryzykownym, zwłaszcza w świecie polityki. Lud je na ogół pamięta, w odróżnieniu od przenośni użytych, powiedzmy podczas Walentynek, w gronie dobranym ad hoc.

Przykład ostatniego potraktowania tego całego Orbána, zwanego z polska, w środowiskach skłonnych do przenośni „walczakiem”, jest dowodem na potrzebę roztropności. Nawiasem zupełnym ów przydomek jest dziś bodaj jeszcze śmieszniejszy niźli jakakolwiek pomyłka w prorokowaniu. „Walczak”, jak wiemy, walczył i walczy, ale z tego walczakowania i symbolizowania przyszło mu tyle, że Putin złożył ostatnio w Budapeszcie kwiatki na pomniku żołnierzy strzelających do Węgrów w 1956 roku. Oto zauważmy nawiasem, że w cyferkach na rachunku za gaz, na rachunku, który wyjmujemy ze skrzynki, jest ukryty ładunek symboliczny, czego trudno się było domyślić do momentu, w którym Putin te kwiatki złożył. Rachunek jest sumą nie tylko pracy wiertacza czy pracownika ropociągu, ale jak widać, również sumą wynikłą z upokorzeń.

Wróćmyż jednak do „walczaka”, bo jego sytuacja ostatnia jest nader pokręcona. Otóż „walczak” przyjechał do Warszawy, która miała być Budapesztem, i to przyjechał jak owo rozćwierkane cielątko, bo nic a nic z tego madziarskiego przyjazdu nie wyniknęło, prócz zdarzeń ściśle symbolicznych. Wycieczka do Polski w celach symbolicznych to nie jest bułka z masłem. To szukanie guza.

Oto Matka Polka pokazała „walczakowi”, że jej matkowanie go nie dotyczy. Że jest zaiste Królową Śniegu mimo globalnego ocieplenia. Matula może i by miała kłopot, gdyby „walczak” zjechał z konkretem, ale że przyjechał pogwarzyć na tematy symboliczne, to go złapała za uszko. Permanentnie uśmiechnięty, dobrotliwy profesor Rostowski potrafił przysymbolizować z grubej rury, jak każdy Polak, choć z dżdżystej ziemi angielskiej do nas przybył. No i prezes Kaczyński, który przecież wyłącznie symbolizuje, natychmiast nałożył „walczakowi” skomplikowany zestaw symbolicznych rzemyków, z których to pęt i tutejszemu byłoby się ciężko wyplątać. No bo jakże inaczej nazwać sytuację, w której admirator dotychczasowy odmawia publicznie i po wielokroć wzięcia udziału w spotkaniu, którego Węgier nie planował? Jak to rozgryźć? Jak odparować? Jak wybrnąć? Do której studni wpadł klucz od tej zagadki? Doprawdy psychologia węgierska stać musi na dramatycznym poziomie, nauka o symbolach jest w powijakach, a wieszczkowie madziarscy zatrudnieni w biurach analitycznych są dalece mało bystrzy, że przysłali bez manualu tego wojownika-„walczaka”, który robi, co chce, w Brukseli, do kraju, w którym symbolizowanie jest uprawiane profesjonalnie.

Można sobie do Polski jeździć, by obejrzeć Wieliczkę albo Łańcut, albo Kielce, można przyjechać na wieczór kawalerski w Krakowie i podczas tego wieczoru rozdziać się do rosołu, można przyjechać na pielgrzymkę, można wziąć sobie kredyt w SKOK-u, można postudiować na którymś uniwersytecie z piątej setki uniwersytetów na świecie, można tu badać legendarną tolerancję, naprawić zęby, powiększyć biust, można przy okazji kupić stocznię, kopalnię, hutę albo traktor. Ale jechać, by uprawiać i zaznać tutejszego symbolizowania? To jest, powiedzmy sobie arcyszczerze, pomysł na samobójstwo w męczarniach. Doradcy „walczaka”, którzy wymyślili mu tę podróż, powinni zostać wygnani na pusztę, pomiędzy głazy i kolczaste zarośla, pomiędzy stada puli i kovaszów chorych na nosówkę, pomiędzy mangalice cierpiące na afrykański świń pomór, powinni być biczowani przez czikosów, czyli kowbojów madziarskich, sławnych z ograniczonej empatii dla bliźniego swego, powinni dostać dożywotni zakaz picia palinki i jedzenia salami. Ale i tak nie ma dość dobrej kary za ten czyn, czyli narażenie „walczaka” na iniekcję polskiego symbolizowania za pomocą zardzewiałej szprycy grubości palucha.

©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Felietonista „Tygodnika Powszechnego”, pracuje w Instytucie Literackim w Paryżu.

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2015