Wakacje w mieście

Jak sobie poradzić, kiedy wszyscy znajomi wyjechali? Kiedy dają o sobie znać publikując zdjęcia na tle krzywych wież, wulkanów i raf koralowych? Czym my się możemy popisać?

24.09.2018

Czyta się kilka minut

 / GRAŻYNA MAKARA // JAKUB WŁODEK / AG x2 // JAKUB OCIEPA / AG
/ GRAŻYNA MAKARA // JAKUB WŁODEK / AG x2 // JAKUB OCIEPA / AG

Założeniem dzisiejszych rozważań będą wakacje spędzone we własnym mieście. Dodać trzeba, że chodzi o miasto będące solidną atrakcją turystyczną, a więc schlebiającą przede wszystkim przyjezdnym i tym samym z gruntu gardzącą tubylcem. Tubylec jest tu osobliwością zbędną i przeszkadzającą we wszystkim, chyba że stanie się eksponatem.

Zważyć jednak należy, że nie będą to wyłącznie narzekania. I pamiętajcie, że podobne są losy tubylców we wszystkich atrakcyjnych, odwiedzanych przez was podczas wakacji miastach, nie tylko w Krakowie.

Obiekt

Póki animatorzy turystyki w naszym mieście nie orientują się, żeśmy miejscowi, jesteśmy obiektem i mrocznym przedmiotem ich pożądania. Ich naczelnym założeniem jest bowiem uznanie, że wszyscy na ulicy są turystami. Tylko część animatorów turystyki masowej podejmuje trud kształcenia oka ku zdolności rozróżniania miejscowego od przybysza, a są to – rzec trzeba – ludzie gibcy, znający swój fach, w którym strata czasu na ględzenie z miejscową małpą równa się stracie finansowej.

Podaję przykład. Idąc ulicą Floriańską odbieram dziesiątki propozycji sformułowanych po angielsku. Są to głównie oferty podjęcia szeroko ujętej aktywności seksualnej, spożycia alkoholu bądź zjedzenia pica, pierodżis, bidżis, pork kutlet, bądź to wesołego wypadu nach Auszwic und Wieliczka tauzen cuzamen. Sytuacja ta ma tylko dobre strony – daje możność osłuchania się z językiem obcym w jego wersji lokalnej, daje poczucie wartości bycia zamożnym obcokrajowcem, którego stać na wszystko. Daje także przegląd trendów w turystyce. Nie stwarza też żadnego zagrożenia z racji pełnej orientacji w jakości zachwalanych usług, i oczywiście daje delikatne wrażenie bycia – niejako – na wakacjach.

To doświadczenie pokazuje – przy okazji – że większość animatorów turystyki nie ma żadnych kompetencji prócz namolności. Niezdolność odróżnienia miejscowego od bogatego turysty zwanego w lokalnej prasie „Wyspiarzem” bądź „Synem Albionu” musi się mścić. Korzystamy na tym my, członkowie tzw. etni. Trzeba też pamiętać – to wtręt – że w miastach, do których prócz polityków w czasie kampanii wyborczej nikt nigdy nie przyjeżdża, nie da się być obiektem w opisanym powyżej sensie.

A więc obiekt jest zawsze traktowany dobrze, jako przede wszystkim istota kupująca absolutnie wszystko: piszczącego smoka z gąbki i latające, migotliwe śmigiełko. Obiekt jest też gotowy na czynności zupełnie zbędne, jak przejażdżka ­karocą ciągnio­ną przez konia po stu zawałach, sfotografowanie się ze śmiesznym panem, obejrzenie narzędzi tortur, kolekcji motyli czy też odwiedziny w gabinecie figur woskowych, albo i w domu publicznym w samo południe (jest to specjalizacja bardzo krakowska). Nikt nigdy we własnym mieście nie korzysta z tego typu usług, robimy to tylko w miastach, do których jedziemy na wakacje, i jest to, rzec trzeba, pewna osobliwość życiowa. Bardzo lubię być takim obiektem i dlatego jeżdżę czasem karocami z plastiku, słuchając opowieści furmana o ludziach miejscowych, którzy są eksponatami.

Eksponat

Typowy krakowianin mieszkający w typowym krakowskim mieszkaniu, mówiący z typowo krakowskim akcentem, będący rzecz jasna typowo krakowską sknerą, jest bowiem eksponatem. Typowy krakowianin takoż się wyższościowo izoluje od mas, pije wódę literatkami, siedzi w kawiarni, gdzie ględzi, jest ubrany niedbale, jest artystą albo co najmniej profesorem. Jest istotą vintage bądź retro, osobliwie spleśniałą na tle przekoloryzowanego świata. Warto dla porządku zaznaczyć, że jest to mit bądź stereotyp, który choć tak nieaktualny, jest jednak turystycznie pożądany.

Warto skorzystać z kilku adresów kawiarń, podawanych przez powożących meleksami, bądź zasięgnąć języka u furmana sterującego koniem po stu zawałach i podjechać tamże za hundred zwancig. Uczyniliśmy to ze dwa, trzy razy, bez względu na koszty, by z rozkoszą poprzyglądać się kolegom określanym jako typic artists, nieświadomym bycia w zoo i bycia takoż źródłem zarobku bliźnich.

By zostać eksponatem, należy włożyć niemodną marynarkę i krawat. Z miejsca przestaniemy być uznawani za turystę, który zawsze i wszędzie ubrany jest ­turystycznie. Należy takoż pamiętać, że człowiek staje się wtedy nędzną małpą, której nikt niczego nie proponuje ani nikt się doń nie uśmiecha (pomijając hostessy proponujące uciechy w pobliskim lokalu, każdemu bez wyjątku, kto wygląda choćby ciut na biznesmena, ciut na cudzoziemca, ciut na kogoś z racji wieku cierpiącego na silne rozdźwięki pomiędzy fantazjowaniem a możliwościami).

Podmiot

Wakacje w mieście takim jak moje dają ogromną możliwość znalezienia się w rejestrach służb mundurowych w charakterze osobnika bardzo uciążliwego, żyjącego wyidealizowanym wyobrażeniem na temat egzekwowania prawa o wykroczeniach. Jest to element odbycia wakacji w charakterze podmiotu. To ciekawe, że od lat, bez względu na poziom akurat rządzących, w każdym chyba obywatelu tkwią pokłady owczej ufności w skuteczność ludzi z pałami. Czas wakacji jest pięknym momentem na weryfikację tych mniemań.

Od jakiegoś już czasu podstawową okazją do kontaktu z dyżurnymi służb są pożegnania ze stanem bezżennym przez Synów i Córy Albionu bądź przez Potomków Wikingów. Specjalnie używam tych umiłowanych przez redaktorów depeszowych określeń, są one bowiem skrajnie erudycyjne, pojemne i znakomicie ilustracyjne.

Nikomu zdrowemu na umyśle nie przychodzi już do głowy niepokojenie policji Synami Albionu, gdy chodzą po mieście bez majtek, gdy sobie wesoło huczą, leżą w konwulsjach na progach domostw, gdy żywiołowo pozbywają się produktów przemiany materii. Ale już, gdy wystawiają kolegę za okno, na piątym piętrze naprzeciwko, o piątej rano, trzymając go za piętę jako Achillesa, wtedy warto porozmawiać z dyżurnym służb mundurowych – uważam, a jest to opinia odruchowa.

Oto przebudzony rozpaczliwymi wrzaskami człowiek przeprowadza szybkie kalkulacje z pogranicza fizyki, materiało­znawstwa i przepustowości łączy. Chodzi oczywiście o domniemania na temat trwałości i siły chwytu trzymającego piętę, wytrzymałości pięty, to takoż liczenie sekund w oczekiwaniu na podniesienie słuchawki. Niby to obcy człowiek, niby z Zachodu, który nas tak haniebnie zdradzał i zdradza, niby to kulturowy odmieniec, niekatolik, ani brat, ani swat, ale jednak wolelibyśmy, by przed śniadaniem, przed kawą, doker z dalekiego Dover nie zapaskudził nam trotuaru, zostawiając w żałobie niedawno zaręczoną Córę Albionu. Wolelibyśmy też, by jego serdeczny przyjaciel, agent sprzedażowy z Glasgow, przebrany akurat za kobietę, będąc pod wpływem piwa i chyba komiksu o mitach antyku, nie spędził reszty życia w polskim więzieniu. Dzwonimy zatem do dyżurki, licząc, że odbierze ktoś, kto nie zna naszego głosu, nie raz bowiem i nie dwa usłyszeliśmy kojące: – Panie Mancewicz, niechże pan spróbuje zasnąć. Co to panu wadzi, że się ludzie bawią? Nie spadnie – spokojnie, a jak spadnie, to trudno. Lajw is brutal.

Zawsze wychodzimy w takich sytuacjach na przewrażliwionych głupków. Zważyć jednak należy, że wakacje nie są odpowiednim czasem na pielęgnację bądź budowę własnego autorytetu czy pozycji społecznej. Są za to idealnym momentem na kontrolowaną utratę godności i dyskretne wytarzanie się w upodleniu, choćby jako świadek.

Ocean

Fetysz turystyki masowej (oby była przeklęta) każe korzystać z miejskiej oferty wymyślonej tylko dla przybysza. Był kiedyś w Krakowie skromny od tej zasady wyjątek, czyli oceanarium, ale zamknął je komornik. Dla kogoś żyjącego tysiące kilometrów od najbliższego oceanu instytucja ta była ukojeniem, choćby pokazywano w niej tylko słoną wodę. Upubliczniony widok wody to podstawa wakacji w mieście, miło, że magistrat nie pobiera zań opłat. Wisła niewyjeżdżającym wciąż może być morzem, oceanem niemal Spokojnym. Krakowski Pacyfik jest, owszem, nieco przeludniony, ale kto by zwracał uwagę na taki detal, gdy sobie uświadomimy, że na Mount Evereście w tym roku plażowało kilkaset osób.

Spędzenie przedpołudnia na pływającej przystani pod Wawelem daje i zapach świeżej bryzy, i przygody, widok na pobliski jakby brooklyński most, miło takoż posłuchać dochodzących z kubryku rozmów marynarzy wód słodkich. To miejsce ma ogromną, krakowską siłę wypychającą. Tak, tę samą, która posłała Josepha Conrada ku jądru ciemności, a Bronisława Malinowskiego na spotkanie Triobrandczyków. Tu można takoż przypomnieć sobie święte słowa szanty autorstwa Galla Anonima:

Naszym przodkom wystarczały ryby słone i cuchnące,
My po świeże przychodzimy, w oceanie pluskające!
Ojcom naszym wystarczało, jeśli grodów dobywali,
A nas burza nie odstrasza ni szum groźny morskiej fali.
Nasi ojce na jelenie urządzali polowanie,
A my skarby i potwory łowim, skryte w oceanie.

Z pobliskich zacumowanych korabiów, o niesłychanych kształtach, zbudowanych w jakichś podziemnych stoczniach najwyraźniej przez słowiańskiego Hefajstosa, słyszymy nadawaną przez gigantofony przejmującą ofertę gastronomiczną, mówiącą wszystko i o podniebieniu, i o rozumie: „Polecamy kociołek zbójniczy! Szaflik myśliwego! Nieckę chłopską! Paluch Wołodyjowskiego z serem! (chodzi o parówkę). Zawijas kniazia! Piersi kurczęce i jagnięce po marynarsku!”...

Siedząc – ahoj – na żywym wraku przystani miejskiej, czuję ocean kołyszący się w tę i we w tę. Szary. Z tonącym statkiem na horyzoncie. Grody Czerwieńskie zdobyte. Sztandary łopoczące. Nagie miecze. Światła Vegas. Powabne syreny widzę.

Na brzegu nieopodal stoi – jak wiemy – spiżowy krokodyl ziejący niebieskim ogniem za pieniądze. Czuję tu takoż grzeszny i zakazany prąd idący ze Świętego Wzgórza, działający ożywczo na me podwzgórze. To wszystko. Komplet. Miejsce to daje mi maksimum, także w sferze lingwistyki niesłychanie stosowanej. „Pazur Kmiecia w kołtun mięs zawijany, po prymasowsku!!!” – woła ktoś przez megafon. To wszystko uświadamia mi, że emigracja, choćby urlopowa, nie jest dla mnie. By w uniesieniu, trzymając się kurczowo relingu, wyrzec za poetą: „Tu być muszę”.

Prądy

Wawelskie Wzgórze z austriackim ­zamczyskiem, górującym nad pradoliną, ma – jak wiemy wszyscy – wiele zalet i ciekawostek. Groby choćby. Któż nie lubi zapachu krypty, zwłaszcza na wakacjach. Każdy. Wszystko to jednak znamy od dziecka. Zamiast zatem chodzić po komnatach, dotykać wielkiego dzwonu bądź miecza, mieszam się czasem z wielokolorowym tłumem, by posłuchać, co dyplomowani przewodnicy po Wawelu opowiadają ludziom. Gdy się już nasłucham, przesuwam się ku rzędom ostatnim, ­ ku tym, którzy przewodnika nie słuchają, bo mają własne przemyślenia na temat historii Polski. Są to na ogół osobliwe rekonstrukcje, pięknie ilustrujące poziom nauczania historii w placówkach edukacyjnych na dowolnym poziomie. Człowiek zaczyna wtedy z sentymentem wspominać lekcje historii w PRL-u, uchodzące dziś obowiązkowo za kłamliwe. Świecą się one teraz w głowie jako krystaliczna prawda, przedstawiona na podstawie najrzetelniejszego aparatu naukowego.

Skupić się jednak wypada nad wawelską atrakcją dla wtajemniczonych, nad wspominanym tu już mimochodem czakramem, zakazanym i wyklętym prawem lokalnym pogańskim źródłem, z którego płynie ożywczy prąd. Umiejscowionym, jak głosi legenda, po lewej stronie od wejścia na wawelski dziedziniec. Jest to w istocie oś dobra i źródło egzotycznej, oczyszczającej, ogromnej energii – jak wiemy. Po chwili kąpieli w tym niezwykłym nurcie człowiek czuje diabelskie mrowienie, oszołomienia o różnej etiologii, oczy się człowiekowi kręcą w odrażającym wybałuszeniu, a poczucie tożsamości się rozwarstwia, dajmy na to: nie wiemy, czy oto jesteśmy Polakiem, Dalajlamą, Robo­copem, a może Łazikiem z Tormesu. Zdarzało mi się – po takim seansie – widzieć nawet kobiety siedzące na sofach w nieprzyzwoitych pozach, ale i stada mamutów spadających z kopca Kościuszki. Trzeba jednak bardzo uważać.

Strażnicy wawelscy patrolujący Wzgórze zaglądają tam czasem i złapanego na tuleniu się do zatłuszczonej głowami turystów ściany lubią pogonić.

Liczby

Wakacyjne przyjemności, gdy oto czasem wybywam z wędką ku dalekim akwenom, albo z koszykiem ku borom RP, są banalnie policzalne, czy to głowami płoci, czy to kapeluszami podgrzybków schnących w spiżarni.

Urlopy w mieście takoż muszą mieć swe cyfry. Niechże to będą godziny spędzone w tramwajach, podczas rekreacyjnych, celowych jazd od pętli do pętli, podczas których można posłuchać rozmów pasażerów, można takoż stwierdzić, jak dziury w dżinsach pasażerów powiększają się proporcjonalnie wraz z oddalaniem się tramwaju od centrum miasta, czy też jak zmienia się język i obyczaj korzystania ze środków komunikacji miejskiej.

Wypada koniecznie pojechać do ogrodu zoologicznego, by tamże ponotować opinie zwiedzających na temat małp człekokształtnych bądź przyjrzeć się, jak erudycja rodziców odciska się na wyrazie twarzy ich dzieci. Tamże, w zoologu, obowiązkowo spisuję przymiotniki i wołacze. Są to notatki bardzo cenne dla odświeżenia wokabularza.

W ogrodzie botanicznym znajduję z kolei wrażenia nie z tego świata: to bowiem jedyne miejsce, gdzie literalnie nic się nie dzieje, co jest tak szokujące i traumatyzujące, że nie bez kozery wybudowano nieopodal klinikę psychiatryczną, zdolną przynieść ulgę każdemu, komu aura ogrodu demoluje osobowość, komu z powodu obowiązującej ciszy i zakazu brykania może być potrzebne natychmiastowe związanie paskiem bądź podanie środków zwiotczających. Pouczające są tu obserwacje uczniów na wycieczkach szkolnych, jak oto burząco działa na ich młode rozumy owa toksyczna przestrzeń, w której, podobnie jak na Uranie, nie bardzo wiadomo, co czynić.

Zawsze i wszędzie – jeśli nie zapomnę – staram się przeprowadzać choćby skromne działania na liczbach, co ponoć zapobiega degeneracji masy szarej. Oto rozrywka będąca połączeniem aktywności fizycznej, rachunkowości i wprawek w interpretacjach etnograficznych. Są to pozornie niewinne spacery wzdłuż cieków mojego miasta. Jeżeli ktoś ma słabującą pamięć, winien zabrać z domu porubrykowaną kartkę, na której w stosownych kratkach wpisujemy zawczasu wszelkie przedmioty gospodarstwa domowego, a to wanny, miednice, klozety i sienniki, cokolwiek, co nam przyjdzie do głowy. Młodzieńcze marzenia o pracy badawczej realizuję podczas wypoczynku aktywnego, wzdłuż wspomnianych cieków. Idę więc, odgarniam nogą łopiany, zaglądam pod krzaki i liczę, dane wpisuję do rubryk bądź staram się zapamiętać, cóżem znalazł.

To nieskomplikowana czynność, proste ćwiczenie pamięci, bez leków i bez chemii, a z drugiej strony, znakomity to pretekst do rozmyślań nad istotą Substancji. Myliłby się ten, kto by próbował przekonywać, że istotą Substancji jest dziś głównie wiara w prognozę pogody, płukanie jelita grubego czy gluten. Owszem, ale Substancja takoż bardzo silnie wierzy w moc rzeki, w nieuchronność związaną z nurtem, który porywa wszystko ku ziemskim trzewiom, hen do jakiegoś żarłocznego oceanu trawiącego wszystko, czyli takoż owe dziurawe miednice, piecyki, stłuczone telewizory i stare cegłówki.

Nigdy nie widziałem przedstawicieli naszej Substancji podczas tych obrzędów, ale ktoś mi podpowiedział, że owa lęka się światła poranka, gdy to na żer wychodzą nie tylko strażnicy miejscy, ale też świtezianki, wiły, mamuny i dziwożony, które czyhają w dziewannach. Wyjście w dzień to ryzyko, że człowiek zostanie załaskotany przez, dajmy na to, świteziankę. A zagilgotanie to straszna śmierć. Zwłaszcza gdy nie jest do śmiechu.

Sumując, wakacje w mieście mogą obyć się bez piekącego uczucia zazdrości wobec bliźnich, którzy wyjechali. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Felietonista „Tygodnika Powszechnego”, pracuje w Instytucie Literackim w Paryżu.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2018