W oczekiwaniu na wybuch

Podważanie niezależności sądownictwa wyzwoliło energię ulicznych demonstracji, ale ostatecznie efektywnym hamulcem okazały się instytucje unijne. W tej sytuacji łatwo o frustrację i coraz trudniej o kolejne mobilizacje.

27.01.2020

Czyta się kilka minut

Nocny protest pod Sądem Najwyższym, w tle Pomnik Powstania Warszawskiego. Warszawa, 4 lipca 2018 r. / JĘDRZEJ NOWICKI / AGENCJA GAZETA
Nocny protest pod Sądem Najwyższym, w tle Pomnik Powstania Warszawskiego. Warszawa, 4 lipca 2018 r. / JĘDRZEJ NOWICKI / AGENCJA GAZETA

Kiedy dekadę temu przez świat przetoczyła się fala protestów przeciwko nierównościom ekonomicznym obnażonym przez kryzys finansowy, wydawało się, że czeka nas przewartościowanie podstaw ładu gospodarczego i społecznego. Jednak im dłużej trzeba było czekać na tę rewolucję, tym chętniej spisywano na straty takie ruchy jak nowojorski Occupy Wall Street i bardziej lokalne manifestacje kolektywnego niezadowolenia. Kiedy amerykańska gospodarka zaczęła się odbijać, a grecki rząd ugiął się pod żądaniami „Trojki”, wydawało się, że nie tylko rewolucja społeczna, ale i rewolucja w myśleniu o gospodarce, na przykład w zakresie tego, czym w swojej istocie jest dług, okazała się niemożliwa.

Ostatnie dziesięciolecie zaczęło się zatem od wielkiego, globalnego trzęsienia ziemi, po którym zapanowała pełna rozczarowania cisza. Czy to oznacza jednak, że potencjał gniewu społecznego został wyczerpany i globalni marzyciele śniący o bardziej sprawiedliwym świecie mogą w najlepszym wypadku liczyć na drobne korekty co bardziej oczywistych i dokuczliwych niesprawiedliwości?

Ross Douthat, wpływowy amerykański publicysta, obecnie pełniący rolę dyżurnego konserwatywnego głosu na łamach „New York Timesa”, przekonywał niedawno w tekście podsumowującym ostatnią dekadę, że było to dziesięciolecie naznaczone dekadencją. Ducha czasów definiuje dziś jego zdaniem osobliwa mieszanka „stabilizacji połączonej z rozczarowaniem, patowości z radykalizacją, szaleństwa z beznamiętnością i apatią”. ­Douthat pisze o społeczeństwie amerykańskim, ale jego diagnoza daje się z łatwością uogólnić. Także w Polsce mnóstwo osób odczuwa, że zawiedzione nadzieje na wielkie przewartościowanie ustąpiły miejsca radykalizacji języka, emocji, postaw. Ale paradoksalnie towarzyszy temu nadwątlenie wiary w skuteczność protestów, manifestacji i spontanicznej samoorganizacji obywateli.

Bezradność po polsku

Czujemy się, niezależnie od konkretnych sympatii politycznych, coraz bardziej bezradni i zarazem coraz bardziej wściekli. Zwolennicy PiS mogą oczywiście cieszyć się z kolejnych zwycięstw wyborczych swojej partii i przekonywać samych siebie, że oznaczają one z dawna wyczekiwane wyrównanie rachunków historycznych i ekonomicznych. Dane są jednak nieubłagane – jawne i ukryte nierówności społeczne nie zniknęły, młode pokolenia nie zaczęły masowo chodzić do kościoła, Polska w ostatnich latach przyciągnęła też dużą liczbę imigrantów. Rzeczywistość społeczna kompletnie nie przystaje zatem do wizji polskiego społeczeństwa, którą narzuca partia rządząca, i ten rozdźwięk z pewnością nie ujdzie uwadze jej zwolenników.

Krytycy PiS nie mają jednak czego świętować. Wbrew ich oczekiwaniom, w ostatnich latach wzrósł odsetek ludzi, którzy uważają demokrację za ustrój lepszy od innych i czują się reprezentowani przez któreś z funkcjonujących na scenie politycznej ugrupowań. Wedle prostej narracji części opozycji rządy PiS miały przynieść wzrost tendencji autorytarnych, przyniosły jednak paradoksalnie pewne, przynajmniej deklaratywne, demokratyczne ożywienie, widoczne choćby w wyższej frekwencji w ostatnich trzech kolejnych wyborach. Nie przekłada się jednak ono na realne, głębokie zmiany – ani te postulowane przez PiS i jego zwolenników, ani te zgłaszane przez różne ugrupowania opozycyjne.

Co więcej, w Polsce też odczuwane jest zmęczenie dotychczasowymi protestami. Podważanie niezależności sądownictwa wywołało protesty społeczne, wyzwoliło gigantyczną energię ulicznych demonstracji (zwłaszcza latem 2017 r.), ale ostatecznie najbardziej efektywnym hamulcem okazały się instytucje unijne. Można oczywiście zasadnie argumentować, że bez ulicznej presji Komisja czy TSUE byłyby bardziej opieszałe, ale dla wielu demonstrujących, którzy widzą w swoim działaniu narzędzie realnej zmiany politycznej, jest to zapewne bardzo frustrujące. Jak to? Tysiące ludzi wystaje w chłodzie na ulicach, niektórzy ryzykują przez to w pracy lub w swojej lokalnej społeczności, a ostatecznie sytuację i tak ratują odlegli unijni decydenci? W tej sytuacji łatwo o frustrację i coraz trudniej o kolejne mobilizacje. Opisywana przez ­Douthata amerykańska dekadencja, połączenie radykalizacji z apatią, ma również swoje lokalne, polskie oblicze.

Ukradziona nadzieja

Upatrywanie przyczyn dekadencji w oporze świata przed głęboką przemianą jest formą obrażania się na rzeczywistość. I starsze pokolenia, które mają za sobą doświadczenie życia w opresyjnych, brutalnych reżimach politycznych, chętnie wytykają rozczarowanym młodym brak wytrwałości i wygodnictwo.

Za komuny ryzykowaliśmy pałowaniem, a wam nie chce się dziś nawet chwilę pomarznąć – tak można by streścić ich żal. Dlaczego oczekujecie natychmiastowych efektów? Zmiany społeczne i polityczne potrzebują czasu, zwłaszcza jeśli chce się je przeprowadzić w sposób pokojowy, unikając rozlewu krwi i przestrzegając demokratycznych standardów.

Dzisiejsza dekadencja to jednak coś poważniejszego niż właściwe wszystkim protestom społecznym niecierpliwość i wypalanie się zapału demonstrantów. Problem leży nie w mniejszej wytrwałości protestujących czy w ich wygodnictwie. Z tymi problemami zmagały się wszystkie ruchy społeczne i demonstracje, to ich nieodłączny element. Dekadencja to jednak coś więcej niż proste zniechęcenie – to głębokie przekonanie o daremności wszelkich protestów połączone z głęboką niezgodą na ten stan rzeczy. To właśnie ma na myśli Douthat, kiedy mówi o splocie radykalizacji z apatią.

Dlaczego głodnych zmian byłych i niedoszłych demonstrantów trawi dziś ta paląca, domagająca się jakiegoś rozwiązania sprzeczność? Otóż ostatni globalny kryzys finansowy różnił się od poprzednich, gdyż nie zniszczył dawnych instytucji. Podważył ich legitymizację, zagroził ich trwałości, ale ostatecznie zdołały się utrzymać po części dzięki publicznym pieniądzom, a po części z braku wystarczająco rozpowszechnionego i przekonującego pomysłu na alternatywę. Nie ma niczego bardziej frustrującego dla społeczeństwa niż niedokończona rewolucja.

Co więcej, symboliczne sukcesy tej niedokończonej rewolucji zostały zagarnięte przez prawicowy populizm. Zamiast obywatelskiego ożywienia, „prawdziwej demokracji teraz”, jak głosiło hasło hiszpańskich Oburzonych, kryzys legitymizacji globalnego ładu wyniósł do władzy przede wszystkim samozwańczych trybunów ludowych. Lud sam nie zyskał mocnego głosu i większego wpływu, dostał zamiast tego przedstawicieli, którzy podważyli samą ideę reprezentacji politycznej. Narendra Modi, Donald Trump, Viktor Orbán zanegowali podstawową zasadę demokracji, wedle której przywódcy odpowiadają przed wyborcami i są przez nich cyklicznie rozliczani. Nowi przywódcy nie chcieli być już reprezentantami interesów i politycznych celów konkretnych wyborców, lecz zapragnęli być emanacjami i przekaźnikami wyimaginowanej woli ludu.

Niektórzy wyborcy, wobec braku przekonującej alternatywy i w poczuciu głębokiego rozczarowania dotychczasowym porządkiem, przystali na tę grę pozorów. Z rezygnacją przyjęli, że jedyny nowy ład, na jaki mogą liczyć po obnażeniu niedostatków starego, to retoryczny i symboliczny teatr nowych trybunów ludowych. Im mniej realnych zmian są w stanie wprowadzić nowi antyliberalni liderzy, ograniczając się w zasadzie do działań czysto reaktywnych (zbudować na granicy mur lub przynajmniej postawić płot z drutu kolczastego, rozmontować wprowadzony przez poprzednika system opieki zdrowotnej, wyrzucić niepożądane organizacje pozarządowe z kraju), tym więcej fanfaronady w sławieniu przez nich własnych dokonań i ich przełomowego znaczenia. W którymś momencie rzeczywistość upomni się jednak o swoje i obecni klakierzy populistów zamienią się w następnych dekadentów.

Ci, którzy nie chcieli zaakceptować populistycznego przywództwa jako alternatywy dla dawnego ładu, od razu padli ofiarą dekadencji. Napięcie między apatią a radykalizmem nie może się jednak utrzymywać wiecznie, w którymś momencie musi eksplodować.

Koniec niewinności

Badaczki i analitycy ruchów społecznych mówią często o cyklach. Po okresach wzmożonej mobilizacji, eksplozji energii społecznej następuje etap uspokojenia, po którym ma miejsce kolejna erupcja. Pamięć protestów, form społecznej samoorganizacji i wznoszonych haseł nie znika, nawet jeśli jest nie do końca uświadamiana poza momentami zbiorowej aktywności. Stare protesty inspirują nowe, tworzą tradycję demonstrowania. Kiedy władza ponownie naruszy poczucie społecznej sprawiedliwości, sięgnie po represje albo zagrozi poziomowi życia, społeczeństwo ma już gotowy repertuar środków protestu.


Czytaj także: Klaus Bachmann: Pułapka na sprawiedliwość


Większość analiz koncentruje się, co zrozumiałe, na momentach wybuchu zbiorowego niezadowolenia. Pytania „dlaczego teraz?” i „czemu w tej formie?” padają na ogół dopiero wtedy, kiedy ludzie są już na ulicach. Faza uspokojenia, etap między szczytowymi punktami cyklu protestów, jest zwykle traktowany po macoszemu. Kiedy nowojorscy demonstranci okupowali park nieopodal Wall Street, interesowały się nimi wszystkie media. Kiedy usunęła ich policja, mało kto starał się prześledzić ich dalsze losy i poświęcił uwagę na zbadanie, co teraz robią. Podobnie było w przypadku protestów przeciwko ACTA w Polsce. Dopiero po sukcesie Kukizʼ15 w wyborach do Sejmu w trzy lata po tych protestach co uważniejsi komentatorzy rozpoznali w szeregach tej partii, która nie chciała być partią, niegdysiejszych anty-ACTAwistów.

To, jakie strategie przyjmują działaczki i aktywiści po zakończeniu protestów, ma fundamentalne znaczenie nie tylko dla ich sukcesu, ale i dla przebiegu przyszłych demonstracji. Dowodzi tego dobitnie wydany przez think tank Carnegie tom „After Protest”, zbiór studiów strategii, jakie przyjmowano po zakończeniu masowych protestów w różnych krajach świata. Po Rewolucji Słoneczników na Tajwanie powstała nowa, „aktywistyczna” partia polityczna, która odgrywa istotną rolę w głównym nurcie politycznym. W Turcji podobna próba po demonstracjach w obronie parku Gezi spaliła na panewce. W Rumunii cykl protestów przeciwko korupcji popchnął demonstrujących do szukania wejścia do polityki partyjnej, na Ukrainie rozczarowani powolnym tempem reform skoncentrowali się raczej na lokalnych działaniach i samoorganizacji.

Zasadniczy dylemat, którego rozwiązanie zależy w dużej mierze od tego, czy udało się zmienić władze i czy rządzący sięgnęli po przemoc, polega przede wszystkim na tym, czy wchodzić do oficjalnej, partyjnej polityki i starać się zmienić ją od środka, czy też pozostać niezależnym, organizować się na innowacyjne sposoby, jawnie lub w podziemiu. Pierwsza strategia wiąże się nieuchronnie z ryzykiem kooptacji, przemieniania działaczek i aktywistów w „zwykłych” polityków, którzy zaczynają podtrzymywać dotychczasowy ład i instytucje. Druga strategia grozi kolejnymi porażkami i narastającą frustracją w obliczu systemu, który wydaje się wieczny i wciąż tak samo niesprawiedliwy. W Polsce po fali protestów przeciwko różnym działaniom rządu PiS, po demonstracjach w obronie niezależności sądownictwa czy przeciwko zaostrzeniu ustawy aborcyjnej, aktywistki i demonstranci stanęli przed analogicznym dylematem i w ostatnich wyborach niektórzy znaleźli się na listach wyborczych.

Wydaje się, że zarówno w Polsce, jak i na świecie znajdujemy się teraz na „spokojnym” etapie cyklu protestów. Energia chwilowo opadła, wkradło się zniechęcenie, ale towarzyszy mu jednocześnie coraz dalej idąca radykalizacja języka i postaw. Ten dekadencki, niepewny spokój powoli dobiega jednak końca. Im bardziej nic się nie zmienia, tym silniejszy będzie wybuch, kiedy ludzie spróbują – a spróbują na pewno – mimo wszystko coś zmienić.

Płomienie protestu

Protesty Occupy Wall Street i ich pochodne w różnych krajach świata, poza niezgodą na ratowanie banków, które doprowadziły do kryzysu finansowego, za pomocą publicznych pieniędzy, łączyło przekonanie, że najlepszą formą protestu jest sprzeciw bez użycia przemocy. Demonstrujący powoływali się na Gandhiego i jego ideę nieuciekania się do przemocy w żadnych okolicznościach, szczególnie w zetknięciu z przemocą, i wytrwałego obstawania przy prawdzie.

Te inspiracje podzielały ruchy, które pojawiły się w następnych latach, jak choćby Ruch Parasolek demonstrujący w Hongkongu w 2014 r. przeciwko nowym, nieprzejrzystym zasadom wyboru na urząd szefa lokalnej administracji. Protesty „parasolkowe” były pozbawione przemocy, świat obiegły zdjęcia demonstrantów z transparentami, na których przepraszali za niedogodności. W pięć lat później Hongkong stał się areną regularnej ulicznej wojny, kiedy wybuchły nowe protesty, wywołane przez próbę wprowadzenia nowego prawa dającego możliwość ekstradycji do Chin kontynentalnych. Grzecznych studentów z parasolkami zastąpili zamaskowani wojownicy z łukami, przywodzący na myśl postacie z serii postapokaliptycznych filmów „Mad Max”.

Skąd wzięła się ta radykalizacja? Odpowiedź samych demonstrantów jest prosta – z desperacji. Poprzednie demonstracje nic nie dały, na szefową administracji wybrano Carrie Lam, która przez wielu obywateli Hongkongu postrzegana jest jako marionetka Pekinu. Policja brutalnie pacyfikowała wszelkie przejawy sprzeciwu i wydawało się, że koniec względnej autonomii Hongkongu jest przesądzony. Demonstrujący młodzi uznali zatem, że ich jedyną szansą jest zastosowanie strategii, którą najlepiej streszcza slogan z serii „Igrzyska śmierci”: „Jeśli my płoniemy, wy spłoniecie razem z nami”. Chodziło o wyrządzenie tak dotkliwych szkód lokalnej gospodarce, by odczuły to całe Chiny i rozpoczęły rozmowy.

Dramatyczne wydarzenia w Hongkongu, choć wynikają bezpośrednio z lokalnych uwarunkowań, są ważnym sygnałem, że kolejna fala protestów nie będzie już tak niewinna i pozbawiona przemocy jak poprzednia. Po dekadzie rozczarowania i pogłębiającej się niepewności jedynym, co powstrzymuje kolejny wybuch, jest odziedziczone po niepowodzeniach ruchów sprzed dekady poczucie, że protest nic nie daje.

To dziesięciolecie i wydarzenia, które je zapoczątkowały, pokazały jednak, że nowy ład jest konieczny, stary utracił bowiem legitymizację. Kiedy opadną złudzenia, że populizm jest odpowiedzią na głęboką potrzebę realnych zmian, świat czeka kolejny wybuch społecznego gniewu. I tym razem fala protestów raczej nie ominie Polski. Obecna władza skutecznie podważyła niedawny mit o „zielonej wyspie”, a wprowadzone przez nią transfery socjalne, których realną wartość coraz bardziej zjada inflacja, nie rozwiązały na dłuższą metę problemu nierówności. Za kilka lat rządzący na świecie będą wspominać Occupy Wall Street, a w Polsce demonstracje w obronie Konstytucji, z dużym sentymentem. ©

 

Autor jest szefem działu „Obywatele” w forumIdei, think tanku Fundacji Batorego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, historyk idei, publicysta. Szef działu Obywatele w forumIdei Fundacji im. Stefana Batorego, zajmuje się ruchami i organizacjami społecznymi oraz zagadnieniami sprawiedliwości społecznej. Należy do zespołu redakcyjnego „Przeglądu Politycznego”. Stale… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 5/2020