Bezruch miejski

Mieli być „dobrą zmianą”, jednak polityka pokrzyżowała im szyki. Nowi mieszczanie wierzą, że nie powiedzieli ostatniego słowa.

30.01.2016

Czyta się kilka minut

Zanim powstały ruchy miejskie: akcja na ul. Krupniczej w Krakowie, gdzie domagano się zmniejszenia ruchu samochodowego, wrzesień 2011 r.  / Fot. Mateusz Skwarczek / AGENCJA GAZETA
Zanim powstały ruchy miejskie: akcja na ul. Krupniczej w Krakowie, gdzie domagano się zmniejszenia ruchu samochodowego, wrzesień 2011 r. / Fot. Mateusz Skwarczek / AGENCJA GAZETA

Ostatni wpis na blogu Porozumienia Ruchów Miejskich, zawiązanego przez działaczy z różnych regionów latem 2014 r., pochodzi z listopada tego samego roku. Stronę otwiera wykonane wówczas zdjęcie, przedstawiające nowych mieszczan pozujących z transparentami pod warszawskim ratuszem. Strona Kongresu Ruchów Miejskich, idei o dłuższym stażu, jest bardziej aktualna – informuje o przyjęciu Krajowej Polityki Miejskiej przez poprzedni rząd, czyli w październiku 2015 r. Komentarze pod tekstami wyłączono.

Kacper Pobłocki, koordynator PRM, do którego kontakt wciąż widnieje na blogu: – Po wyborach samorządowych w listopadzie 2014 r. przeszedłem na aktywistyczną emeryturę. Przestałem śledzić to, co dzieje się w samorządach. Sam chętnie dowiem się, jak wygląda bilans.

Z tego, co wie, w dawnej roli nie zastąpił go nikt. Co robią teraz nowi mieszczanie?

Filary

– Mamy tylko chwilę, muszę jechać do Sejmu – tłumaczy się Joanna Scheuring-Wielgus (rocznik 1972). Próbuje zapanować nad zamieszaniem w biurze poselskim. Wszędzie bałagan, trwa przeprowadzka, którą trzeba dowodzić, a przecież to początek tygodnia – pracowity czas dla posłanki. Przez wiele lat razem z grupą znajomych działaczy społecznych próbowała zmieniać miasto „z zewnątrz”, działając w trzecim sektorze. Władze lokalne lekceważyły ich wysiłki. Dlatego zdecydowali się startować w wyborach samorządowych pod jednym szyldem.

– Po prostu doszliśmy do ściany – mówi Scheuring-Wielgus. – Ale decyzja o wejściu do samorządów, a później do polityki, nie była dla nas łatwa. W końcu jednak uznaliśmy, że jeśli nie będziemy „w środku”, nie będziemy mieć realnego wpływu na rzeczywistość.

Jej decyzja o kandydowaniu w wyborach w 2014 r. na prezydenta Torunia spowodowała, że społecznicy z całej Polski poczuli się pewniej. Z prezydentem Michałem Zaleskim, który rządzi od 14 lat, przegrała, ale razem z trzema kandydatami komitetu Czas Mieszkańców weszła do rady miasta.

W 2015 r. postanowiła zmienić miejsce pracy na Sejm. – Długo zastanawialiśmy się, czy do wyborów parlamentarnych pójść jako porozumienie ruchów miejskich. Zdecydowaliśmy, że będziemy kandydować z różnych ugrupowań, w zależności od tego, jakie poglądy mają poszczególne osoby – mówi Joanna Scheuring-Wielgus. – To media przykleiły ruchom miejskim łatkę lewicowych albo nawet lewackich. W ruchach łączy nas „miastopogląd”. Wybrałam Nowoczesną ze względu na gwarancję, że sprawy kultury i miasta obywatelskiego będą ważnymi filarami programu partii. Poza tym to, co robimy jako posłowie, robimy z myślą o następnych wyborach samorządowych. Myślimy o naszych miastach i staramy się dla nich działać, tyle że w parlamencie.

Nie chce deklarować, czy wystartuje w następnych wyborach na prezydenta miasta. – Kiedy przekroczyłam próg sejmowego budynku, poczułam, że to może być moje miejsce. Bo ciągle wierzę, iż można być innym politykiem niż ten, którego znamy z programów publicystycznych. Staram się otwierać na innych, rozmawiać. Mam ambicję, żeby zmieniać zły stereotyp posła. Nie zakładać tego przysłowiowego garnituru, który nie jest w moim stylu, i w którym będę wyglądała fałszywie.

Przyznaje: na razie żadnego z konkretnych postulatów ruchów miejskich w Sejmie nie udało się zrealizować. – Ale z drugiej strony udało się parę ważnych tematów przemycić do sejmowej dyskusji – twierdzi. – Dziś mówi się w komisjach o takich sprawach jak polityka miejska, rewitalizacja, budżet partycypacyjny. Planujemy spotkanie w Sejmie z ruchami miejskimi.

Formalizacja

– Część miejskich aktywistów stwierdziła ostatnio, że przyszedł czas na zaangażowanie w politykę parlamentarną i zasiliła szeregi Nowoczesnej lub Razem. Sam życzliwie patrzę na Razem, ale wolę skupić się na działaniu na poziomie lokalnym. W Krakowie jest wystarczająco dużo do zrobienia – mówi Tomasz Leśniak, rocznik 1977.

Z człowiekiem, który zastopował plany organizacji zimowej olimpiady w Krakowie i stworzył inicjatywę Kraków Przeciw Igrzyskom, rozmawiamy na Skypie. „Tymczasowa emigracja zarobkowa” zaprowadziła go na Islandię.

– Jestem tu między innymi dlatego, żeby zgromadzić środki, które pozwolą mi poświęcić więcej czasu na aktywność w nowej formie po powrocie – wyjaśnia Leśniak. – Planujemy przekształcić się w organizację pozarządową, najprawdopodobniej w stowarzyszenie, ale nie chcemy naszych działań uzależniać od grantów.

Jego zdaniem mała widoczność nowych mieszczan w ostatnim czasie wynika głównie z ich skupienia na przekształceniach wewnętrznych. Poza tym, przynajmniej w Krakowie, ostatnio brak aż tak spektakularnych tematów jak igrzyska. – Staramy się jednak brać na bieżąco udział w debacie publicznej, pilnując spraw, które są dla nas ważne, oraz wpływać na zmianę stanowiska radnych i prezydenta. Ostatnio była to polityka parkingowa. Udało nam się też wspólnie z Razem doprowadzić do upublicznienia budżetu Światowych Dni Młodzieży. Nie mamy nic przeciw tej imprezie, ale skoro miasto wykłada razem z rządem spore środki na infrastrukturę, bezpieczeństwo oraz opiekę medyczną, mogłoby zająć twardszą postawę w negocjacjach z Kościołem i nie brać na siebie innych wydatków, choćby transportowych. Zabieraliśmy też głos przeciwko likwidacji szkół.

Ze zrealizowanych postulatów wymienia przede wszystkim powołanie odrębnej miejskiej jednostki odpowiedzialnej za krakowską zieleń oraz doprowadzenie do zorganizowania okrągłego stołu antysmogowego. Na razie mogą tylko naciskać, wywierać wpływ i przemawiać do rozsądku. W wyborach samorządowych zdobyli sporo głosów w kilku okręgach, ale do rady nie weszli. – Pokonała nas faworyzująca duże partie ordynacja wyborcza – mówi Leśniak. – Ale nie poddajemy się i za dwa lata spróbujemy ponownie.

Siła przyzwyczajenia

W Warszawie aktywiści, choć zdobyli mandaty radnych w dzielnicach pod szyldem powstałego rok przed wyborami stowarzyszenia Miasto Jest Nasze, pokonali się poniekąd sami. Przyjmując na fali entuzjazmu ludzi do nowo powstającej organizacji, nie uzgodnili priorytetów. Głośno zrobiło się zwłaszcza o sytuacji w Śródmieściu, gdzie MJN zdobyło cztery mandaty, mając szansę na wynegocjowanie warunków koalicji z PO albo PiS, a nawet na fotel wiceburmistrza. Krótko potem trójka świeżo upieczonych radnych dogadała się z PO za plecami lidera stowarzyszenia, Jana Śpiewaka. Kolejna wolta nastąpiła rok później, gdy „rozłamowcy” przeszli na stronę PiS, wskutek czego po 12 latach PO straciła burmistrza w centralnej dzielnicy.

– Co tu kryć, pojawiła się frustracja – mówi kulturoznawca Jan Mencwel, jeden z liderów Miasto Jest Nasze (rocznik 1983). – Po rozłamie mieliśmy poczucie, że spory kapitał społeczny, jaki udało się nam zgromadzić, został roztrwoniony. Straciliśmy też bezpośredni wpływ na bieg zdarzeń, mając tylko pojedynczych radnych w poszczególnych dzielnicach.

Według Mencwela ruchy miejskie urosły do takiej rangi wskutek skumulowania dwóch zjawisk: rozczarowania samorządem warszawskim oraz jałowością szerszego sporu na linii PO–PiS. Teraz, gdy rozgorzał on na nowo, a przy okazji pojawiły się świeże twory, w które można zaangażować się na wyższym szczeblu, jak Nowoczesna, Razem lub Komitet Obrony Demokracji, część dotychczas kibicujących „nowym mieszczanom” jest skłonna machnąć ręką na sprawy lokalne.

– Zainteresowanie poszczególnymi tematami, jak reprywatyzacja, po jakimś czasie się wyczerpuje – mówi Mencwel. – Moglibyśmy robić nadal to, co dotąd, licząc, że w obawie przed PiS władze Warszawy zdecydują się na daleko idące zmiany, by pokazać „nowe otwarcie”. Jednak mimo pojedynczych gestów, jak inwestycje w ścieżki rowerowe czy zainteresowanie kwestią nielegalnych reklam, jest to mało prawdopodobne, co pokazuje choćby opór wobec zmierzenia się z narastającym problemem smogu. Alternatywa jest więc jasna: albo za trzy lata oddamy pole Nowoczesnej lub PiS, albo spróbujemy zawalczyć o część władzy, choćby w radach dzielnicy.

Inny think tank

Gdyby mierzyć wynikiem wyborów, niekwestionowaną stolicą ruchów miejskich byłby Gorzów Wielkopolski. Miejscy partyzanci wprowadzili tam do rady siedmiu ludzi, zaś prezydentem został startujący z listy komitetu Ludzie Dla Miasta Jacek Wójcicki. To dzięki nim w Gorzowie powołano zespół mieszkańców, który opracował regulamin konsultacji społecznych. – Wcześniej dochodziło do absurdów – mówi Marta Bejnar-Bejnarowicz, która zdobyła w wyborach rekordową liczbę 956 głosów. – Np. konsultacje w ważnej dla miasta sprawie utworzenia połączenia kolejowego Gorzów–Berlin ograniczyły się do wzmianki na stronie internetowej. W dodatku adres mailowy do nadsyłania opinii został podany z błędem.

Radni Ludzi Dla Miasta organizują dyskusje publiczne, konferencje, mówią o korzyściach z inwestowania w kulturę, o tym, że sport to nie tylko kluby sportowe, i tłumaczą, po co miastu architekt. Ściągnęli eksperta od rewitalizacji. Doprowadzili do zmiany w regulaminie budżetu partycypacyjnego, tak by rzeczywiście pozwalał na decydowanie o najbliższej okolicy. – Jesteśmy czymś w rodzaju miejskiego think tanku – opowiada Bejnarowicz. Jednak kiedy organizują spotkania, inni radni nie przychodzą. A w kuluarach słyszą opinie, że ich działalność to zbijanie kapitału politycznego.

Bejnar-Bejnarowicz, rocznik 1979, skończyła architekturę i urbanistykę na Politechnice Szczecińskiej. Razem z mężem prowadzi biuro projektowe. Po wejściu do rady straciła możliwość pozyskiwania zleceń, na które miasto ogłaszało przetargi. Nie należała nigdy do żadnej partii, ale w maju 2014 r. startowała w wyborach do Parlamentu Europejskiego z list Kongresu Nowej Prawicy. Powody decyzji o starcie u Korwina? – Moje poglądy były i są prawicowe, dlatego zdecydowałam się wesprzeć listę swoją osobą – tłumaczy. – Natomiast działalność w samorządzie powinna być wolna od zależności partyjnych. W radach miast potrzebni są planiści, specjaliści od spraw społecznych, kultury, edukacji, transportu publicznego.

Rosnąca frustracja

Hubert Barański (rocznik 1981), rodowity łodzianin, na spotkanie przyjeżdża rowerem. Choć społecznie udziela się od lat jako prezes ważnej dla miasta Fundacji Fenomen, na kandydowanie w wyborach samorządowych się nie skusił. Dlatego na zjawisko ruchów miejskich i ich przenikanie do polityki patrzy z dystansem. – Jestem za klarownym podziałem: albo jest się społecznikiem, albo posłem czy radnym – mówi. – To tak jakby dziennikarz został rzecznikiem prasowym.

Jest sceptyczny, jeśli chodzi o nazywanie działaczy miejskich jednorodnym „ruchem”. – Bo wśród aktywistów są tacy – tłumaczy – którzy fundamentalnie się ze sobą nie zgadzają w podstawowych kwestiach, jak choćby edukacja. Podczas kongresu ruchów miejskich zobaczyłem, że z niektórymi to najwyżej mogę się wódki napić, ale rozmawiać nie mamy o czym. Wolę mówić o tym zjawisku „aktywni mieszczanie”. Ludzie miasta, którzy chcą je zmieniać.

W ostatnich wyborach samorządowych w Łodzi nie zawiązała się jednolita grupa miejskich działaczy, którzy mogliby powalczyć o zasiadanie w radzie.

– W tej kwestii jesteśmy parę lat do tyłu za resztą Polski – mówi. – Bo i to miasto jest inne. Lata rządów prezydenta Kropiwnickiego zrobiły swoje. To był człowiek, który na spotkanie ze społecznikami potrafił przyjść ze słowami, że nie będzie z nimi rozmawiał, bo to komuniści. Miał monopol na wiedzę o mieście, niczego nie konsultował społecznie. Dlatego udało się zmobilizować łodzian tylko raz, w referendum nad jego odwołaniem.

Dzisiaj, pod rządami Hanny Zdanowskiej, frustracja w łódzkich społecznikach znowu rośnie. – To równa babka – mówi Barański. – Potrafi przyjść np. na urodziny klubokawiarni, pogadać. W pierwszej kadencji robiła konsultacje społeczne, ustanowiła pełnomocników od różnych dziedzin. Ale w drugiej zaczęła się obstawiać dworem, przez który czasem trudno się przebić, a który ma swoje interesy. Kiedy mówimy o potrzebie odkorkowania miasta przez ograniczenie ruchu w centrum, słyszymy: kierowców nie ruszymy, bo to nasi wyborcy.

Nie chciałbym jednak, żeby frustracja zmusiła społeczników do stworzenia wspólnej listy.

Laboratorium

Smak zwycięstwa, ale i gorycz podziałów jako pierwsi poznali nowi mieszczanie z Poznania. To tutaj w 2011 r. odbył się pierwszy Kongres Ruchów Miejskich, tu Stowarzyszenie My-Poznaniacy zdobyło w wyborach 10 proc. jako pierwszy oddolny komitet społeczny w Polsce. Tutaj też zaczęli się dzielić – część działaczy odeszła, zakładając własną organizację pod nazwą Prawo do Miasta. W drugiej turze wyborów prezydenckich poparli kandydata PO Jacka Jaśkowiaka, a ich przedstawiciel Maciej Wudarski (rocznik 1964) został zastępcą nowego prezydenta. Współrządzą, próbując – jak twierdzą – jednocześnie patrzeć władzy na ręce.

– Politycznie mamy poczucie współodpowiedzialności za miasto, zwłaszcza że obecne władze Poznania zadeklarowały na piśmie realizację naszych celów – mówi Lech Mergler, działacz Prawa do Miasta i współorganizator Kongresu Ruchów Miejskich (rocznik 1955). – Uczymy się w praktyce, jak to połączyć z zachowaniem roli ruchu społecznego. Momentami bywa niełatwo. Np. wtedy, gdy wiceprezydent chciałby zabudowywać tereny zielone.

Głównym polem zainteresowań Merglera stała się teraz polityka mieszkaniowa. – Nie chodzi o głośną sprawę czyścicieli kamienic, tylko o ideę mikrospółdzielni budowlanych. Skoro gmina buduje mieszkania na swoich gruntach, dlaczego przy jej wsparciu nie mogłoby się to udać grupom zaangażowanych ludzi? – pyta retorycznie.

Dotąd miał utopijną nadzieję, że dzięki środkom z Unii i wspieraniu regionów to miasta staną się podmiotem polityki, zaś państwo narodowe będzie słabło. Niestety, na świecie widać ostatnio tendencję dokładnie odwrotną. Ale w kwestii ruchów miejskich jest niezmiennie optymistą. Nie tylko dlatego, że w październiku ubiegłego roku, na ostatnim Kongresie, w nie najlepiej skomunikowanym z resztą Polski Gorzowie, tuż przed wyborami parlamentarnymi, pojawiło się ponad 300 osób z różnych miast i opowiedziało za przekształceniem rozlicznych inicjatyw i organizacji w jedną federację.

– Wszystkie nowe twory, czy to Nowoczesna, czy Razem, ale też Kukiz’15 i ostatnio KOD, mieszczą się w nurcie, który nazwałbym powstańczym: pojawia się wielki płomień, a potem szybko przygasa. My natomiast działamy długoterminowo i strategicznie, choć bez gotowego wzorca. Wypracowaliśmy etos oparty na samoograniczeniu, który pozwoli nam – wierzę – przetrwać każdą burzę. To wiedza, że musimy ograniczać ekspresję i indywidualny egoizm wewnątrz ruchu w imię tego, co nas łączy. Dlatego są wśród nas i prokościelni aktywiści, i feministki z ruchów LGBT, podzielający wspólny miastopogląd. Dzięki temu jesteśmy zdolni rozmawiać z niemal wszystkimi siłami politycznymi. Pod tym względem stworzyliśmy w Polsce naprawdę nową jakość. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej
Reporter, z „Tygodnikiem” związany od 2011 r. Autor książki reporterskiej „Ludzie i gady” (Wyd. Czerwone i Czarne, 2017) o życiu w polskich więzieniach i zbioru opowieści biograficznych „Himalaistki” (Wyd. Znak, 2017) o wspinających się Polkach.

Artykuł pochodzi z numeru TP 06/2016