W smudze życia

Przepastna metafizyka i niezgłębiona prostota. Anatomia Boga i kiszone ogórki. Tadeusz Różewicz i Ryszard Przybylski przyglądają się sobie. To było ekstremalne spotkanie.

30.03.2020

Czyta się kilka minut

Tadeusz Różewicz (1992 r.) / BRIGITTE FRIEDRICH / SZ-PHOTO / FORUM
Tadeusz Różewicz (1992 r.) / BRIGITTE FRIEDRICH / SZ-PHOTO / FORUM

Jak sobie pomyślę, co to za cudny byłby typ bizantyjskiego polaczyszki, to mi się płakać chce, że to już nigdy nie nastąpi” – biada księżna Irina Zbereźnicka-Podbierezka w „Nienasyceniu” Witkacego. Cóż, przedwcześnie. Los uznał jej racje i zesłał Polsce Ryszarda Przybylskiego (1928–2016). Zjawił się umysł namiętny i człowiek pasjonujący, zszyty ze św. Jana Złotoustego, Iwana Karamazowa i historyka literatury płonącą nicią egzaltacji. I ktoś taki uczepił się, wczepił, uwiódł korespondencyjnie Tadeusza Różewicza (1921–2014). Poetę-desperata, szydercę, agnostyka, wyznawcę praktyki „najmniej słów”. Ów jednak w swym wielbicielu też coś fundamentalnie dla siebie ważnego dostrzegł.

Drugiej takiej pary wcielonych sprzeczności piśmiennictwo polskie nie zna. Czterysta listów i kartek z lat 1965–2014 stanowi świadectwo, jak budują do siebie mosty, kadzą sobie i wodzą na pokuszenie, kłócą się i krzepią, w końcu – jeśli zaufać słowom – żyć bez siebie nie mogą. Kapitalny dokument ludzki, próba czasów i charakterów, pouczająca, dająca do myślenia i – zwyczajnie wzruszająca. Proszę, co to się działo za naszymi plecami, a my nie mieliśmy pojęcia!

Dusze cierpiące a dumne

Właściwie była to czwórca: krytyk i badacz sztuki Mieczysław Porębski, malarz i samorodny teolog Jerzy Nowosielski, Różewicz i Przybylski. Najpierw Porębski, który znał Nowosielskiego od okupacyjnych początków, opowiedział o nim Różewiczowi, potem Różewicz – Przybylskiemu, aż w końcu ruszył wir listów, którego ujarzmienie zawdzięczamy historyczce sztuki i biografce Nowosielskiego, Krystynie Czerni. (Korespondencja Różewicza z państwem Nowosielskimi w jej opracowaniu wyszła w roku 2009, ta z profesorem Porębskim, ufać trzeba, ukaże się wkrótce.)

Każdy z tej czwórcy (nawet Przybylski, najmłodszy) wyniósł uraz z lat wojny, następnie – na swój sposób – skąpał się w jadach socu; a wszyscy wyszli z tego po trosze sturbowani i wspierali się dzielnie. Porębski, który zwątpił w krytykę, a bodaj i w sztukę. Uciekający w alkohol wizjoner Nowosielski, targany przez sadystyczne, godne Bataille’a chucie. Nieufny truciciel piękna, biadający nad swym mieszczanieniem – Różewicz. A wreszcie udręczony swym homoseksualizmem, zwłaszcza zaś jego ośmieszającymi przejawami (mógł tylko z mundurowymi, wszystko jedno: milicjant, sokista czy strażak) Przybylski. Ten ostatni na starość zmienił się w wulkan gniewu, w autentycznego gnostyka. Jego listowne (bo tylko do tych mam dostęp) eksplozje daremnie tłumił swą dobrze odgrywaną jowialnością Różewicz.

Cztery cierpiące a dumne dusze, cztery zawodne, walczące z czasem ciała, cztery przybliżenia tego, jak życie polskie po roku 1939 wyglądało naprawdę. O tyle, że ilekroć kalendarz wskazuje któryś z polskich miesięcy, korespondencja Różewicz–Przybylski milknie. O wydarzeniach marca, grudnia, sierpnia, ponownie grudnia, czerwca, które wstrząsały naszym światem, nie znajdzie się ani słowa (takoż o sławnej aferze, gdy w roku 1972 interwencja ambasady radzieckiej ściągnęła na Przybylskiego paroletni zakaz druku). Obaj byli ostrożni i/albo nie mieli złudzeń.

Widywali się zadziwiająco rzadko. Na ćwierć wieku coś cztery razy, jeśli nie liczyć późnych spotkań dokumentowanych na filmie, których zapis też znalazł się w książce. Stroną zapraszającą bywał z reguły Różewicz, podający terminy swoich pobytów w Warszawie: „Jesteśmy, Rysiu, śmiertelni, więc warto może jeszcze raz w życiu porozmawiać” (1 VII 1981). Jednak i on umie przyznać: „Potem byłem zmęczony, smutny i wyjechałem” (22 IX 1982). Albo: „przypadkowo znalazłem się w Warszawie, zadzwoniłem do drzwi, postałem pod drzwiami – było cicho, więc poszedłem dalej...” (18 III 1986). Przerwy w korespondencji liczą czasem rok i więcej – raz nawet, w grudniu 1980, obrażony Różewicz przechodzi z Przybylskim na „pan”. A wtedy Przybylski na „Serce Moje”…

Napisz Emaus

Dla Przybylskiego Różewicz był tylko i aż poetą. O dramaturgii swego korespondenta, zapewne dlań zbyt szyderczej, w listach nie zająknął się nigdy. Mimo stwarzanych okazji, nie pofatygował się też do teatru. Ledwie wspomniał ­Różewiczowską prozę. Za to poezję ubóstwiał. W inicjującym ich znajomość liście, prosząc o komentarze do poematu „Et in Arcadia ego”, poszedł od razu na całość: „Pan jest Rimbaudem, który nie przestał pisać”. I (z powołaniem na Borysa Pasternaka) „nieposkromionym Savonarolą”. Po czym następuje „Poeta, który jest symbolem epoki” oraz relacja o zachwytach w Rosji (30 IX 1965). Tak już zostanie do końca.

A kim był dla Różewicza Przybylski? O – to niełatwa kwestia. Warto czytać uważnie te listy choćby i dla tej jednej odpowiedzi. Doszło bowiem do ewolucji. Z początku poeta pożąda adresata zwierzeń (zwierzać się historykowi literatury?! Przy całej swej dobrze maskowanej perfidii Różewicz był zawsze cokolwiek naiwny). A więc: „jak nie napisać jeszcze jednego wiersza...” (19 XI 1965). Czyli: „Jest się R..., który pisze dalej. Monstrum, które czuje się cielęciem z dwoma głowami” (17 XII 1965). W końcu: „został[em] księciem gówniarzy po biednym Gałczyńskim” (28 I 1966). Przybylskiemu w to graj: „najgorsze jest to, że musi Pan zobaczyć, jak zasrańcy plugawią Pańską pracę” (6 I 1966). I: „Pan był skazany. Pan musiał zapłacić za wielkość” (tamże). Komedia! „Błogosławię Pana – bo Pan mnie tak jakoś umieścił, że mógłbym kogoś »pobłogosławić«” (26 V 1966) – konkluduje, oprzytomniawszy, poeta.

Ale haczyk już chwycił. I Przybylski zaczyna ciągnąć: „U Pana było coś z mentalności artystów wczesnochrześcijańskich. (...) Jest coś wspólnego w języku” (25 IX 1966). W tym punkcie ofiara zaczyna się szarpać: „Dla mnie dwoma największymi przegranymi w życiu: gdybym znów uwierzył w poezję, albo w Boga. To byłyby dwie absolutne klęski. Nie mogę tego »wyjaśnić«. Jestem niewierzący – z krwi i kości – i byłaby to dla mnie zupełna bezwarunkowa kapitulacja. Śmierć” (29 IX 66). Ale kołowrotek już terkoce: „Mam do Pana prośbę: niech Pan napisze o Emaus. Jest Pan po pogromie, ucieka Pan drogą, jest Pan głodny, dokoła pełno kurzu, kurzu, kurzu… A potem w gospodzie już Pan wie, że to On. (...) I właśnie, co Pan o nim myśli, kiedy zniknął. Jeszcze odgina się (nasz dzisiejszy) chleb, przyduszony Jego palcami. Oto kubek, którego nie dotknął jeszcze ustami. Mnie się to śni” (ok. VI 1970).

Pokusą był projekt poematu na Łukaszowym wątku, wychodzący od sceny na arrasie w Muzeum Watykańskim. Czy tej wizji można się oprzeć? „Napisz Emaus. Napisz Emaus. Napisz Emaus. Nie można nie wierzyć” (ok. X 1970). Różewicz, oczywiście, o Emaus nie napisał. Najwyraźniej jednak tej konfrontacji potrzebował. Z na poły wirtualnym R..., piszącym doń akurat jak apostoł religii wzniosłości, koryfeusz swojej wizji. Bo cóż mógł temu przeciwstawić? „Naszą małą stabilizację”? „Spadanie”? „Grupę Laokoona” z gipsu? Elementarną dobroć z „Dytyrambu na cześć teściowej”?

Ma się rozumieć, kontrowersja sięgała głębiej. Dla Różewicza taki Dostojewski był tylko literaturą (aczkolwiek demoniczną), nie więcej; dla Przybylskiego – światłem na progu iluminacji. Tu przeoczył, nie wiedzieć czemu, wstrząsające, pierwsze i świetne opowiadanie Różewicza, „Nową szkołę filozoficzną” (1956): „Po tej wojnie wszyscy jesteśmy podejrzani. Bohaterowie i zdrajcy, konspiratorzy i paskarze, szantażyści i szantażowani, prowokatorzy, oprawcy i ich ofiary. Nawet umarli są podejrzani. Wszyscy zostali zatruci. Umarli i żywi. Być może mój obraz jest fałszywy, nie przeczę. Ja tylko mówię to, co myślę”.

Któż to mówi? Tego Przybylski nie dostrzegł? Przypinając Różewiczowi – niekoniecznie białe – skrzydła, zignorował widać fakt, że nie można napisać bezkarnie: „Człowieka tak się zabija jak zwierzę / widziałem: / furgony porąbanych ludzi / którzy nie zostaną zbawieni”. I zmienić zdania.

Dla Przybylskiego natomiast autorem niemalże zbędnym, co więcej: tabu, wyklętym nazwiskiem był Kafka. Sekretny wzór Różewicza. Ktoś, kto „Stał z boku. W każdej chwili mógł odejść” z krótkiej prozy „Szachownica” (1957). Otóż to. Symbol i cena wolności. Pisarz, który wymyślił gest Głodomora, co nic nie je, bo nie raczy: do wszystkiego ma absmak. Z tą arystokratyczną postawą Różewicz nie tyle się zmagał, ile ją w duszy z lubością hodował. Kafką bowiem walczył z innym wewnętrznym demonem: poetą-pomnikiem, Goethem. I to mu się udało, zburzył Kafką Goethego w sobie. Zbyt wiele miał autoironii, Przybylskiemu nieznanej – prób rozmowy o Kafce nawet nie podejmował. Prawem rewanżu Różewicz zwykł pomijać milczeniem postać idola Przybylskiego – Osipa Mandelsztama.

Radość patrzenia na siebie

O czym więc gawędzili, jaką mieli płaszczyznę porozumienia? Różewicza musiało bawić odkrycie, że to nie on, lecz właśnie Przybylski jest miotającym anatemy „nieposkromionym Savonarolą”. Dostawało się zwłaszcza „pubertalnym” (zabójczy w jego ustach epitet) środowiskom literackim, czyli tzw. gówniarzerii, i „Nekroburdelowi”, czyli miastu stołecznemu Warszawa. Zapewne też bliski był odczuciom Różewicza obraz dziejów ludzkości wyzwalającej na każdym kroku siły każące zwątpić nie tylko w sens istnienia, ale i w świat realny. Pod tym względem obaj panowie mieli w Polsce ówczesnej trzeciego godnego partnera, Stanisława Lema, który dowodził, że ludzkość nie spocznie, aż cały Kosmos przerobi na muszle klozetowe, zużyty papier i puste flaszki (torebek foliowych jeszcze nie było). Gdy raz jeden jedyny zajął się Przybylski dramatem Różewicza, była nim z tą właśnie tezą „Stara kobieta wysiaduje” (1968), polecona do grania w Teatrze Narodowym i opisana w zbiorze „Wtajemniczenie w los” (1985).

Są przyjaźnie oparte na wspólnocie dążeń i postaw, kreujące własny mit. Ta przyjaźń poety z eseistą jawi się jako wspólnota postawy, oparta na przyjętej milcząco wspólnej regule projekcji. Przybylski z misyjnym zapałem wmawia w Różewicza swój własny świat „przeklętych problemów”, entuzjazmów i rozczarowań; Różewicz rzutuje na Przybylskiego własny sceptycyzm wobec świata idei (teologii, filozofii egzystencjalnej, lektur przez pryzmat symboli). Eseista wywodzi: „Czechow rozpluskwił Dostojewskiego” (ok. III 1977). Poeta oponuje: „Nie rozumiem, co znaczy Twoje wyrażenie »Czechow rozpluskwił Dostojewskiego«” (17 III 1977). Spóźniona, lecz kategoryczna odpowiedź brzmi: „Ty jesteś mistyk. Nie krzycz na mnie” (5 X 1983). (Cóż: Przybylski, mistyk – jeśli przyjmiecie, że może być nim i ateusz – chce widzieć w przyjacielu siebie.)

Eseista dopatruje się w wierszu zagadki: „Jestem pod bardzo wielkim wrażeniem myśli, które mkną z tych słów jak ogromne i tajemnicze pszczoły” (3 VII 1991). Poeta dystansuje się od tekstów lansujących tak zwaną „duchowość”: „Wolę czytać »Ewangelię« – bo mam uczucie, że ją rozumiem, czuję; nie jestem teologiem ani filozofem” (ok. X 1992). Przepastna perspektywa metafizyki i niezgłębiona perspektywa prostoty nie bez zdziwienia przeglądają się w sobie.

Stały składnik wymiany listów stanowi też przeciwstawienie czynnego życia, jakie wiedzie Różewicz (podróże zagraniczne, muzea, znajomości, premiery), właściwej Przybylskiemu – z wyboru i konieczności – egzystencji anachorety. Młodszy o lat siedem eseista, kruchego zdrowia i uraźliwej natury, często po prostu żali się, lecz – trzeba przyznać – nie zdradza zazdrości. Bardziej witalny poeta, co też dobrze o nim świadczy, nie pomija zatem okazji, by się uskarżać na różne własne przypadłości i niemożności – zawszeć to jakaś pociecha. Na tym tle rozgrywa Przybylski powolną metamorfozę z rzuconego między barbarzyńców antycznego Hellena w skurczonego na progu eremu ascetę z Tebaidy. Skądinąd warto by sprawdzić, czy z okien czwartego piętra bloku na Akermańskiej (warszawski Ursynów) nie dałoby się dostrzec mrówkowca na Lizbońskiej po prawej stronie Wisły – „pustelni z nawoływaniem” Mirona Białoszewskiego. Były to zresztą najgęściej uczęszczane pustelnie współczesnej literatury polskiej.

Zasada tej korespondencji jest taka, że Przybylski dociska pedał, a Różewicz się uchyla. Przybylski, historyk idei, wywleka ciężką armatę: „A może, grzebiąc się w materii, w prochu albo i nawet w tej nicości złożonej ze słów, dokonujesz anatomii Boga?” (11 VIII 1983). Co poeta energicznie paruje drwiną lub rozmyślnym banałem: „Tak dawno nie mieliśmy ze sobą styczności, że może odszedłeś w bardzo odległe (i obce mi) światy. (...) Rysiu, Rysiu – może czasem trzeba wypić ćwiartkę pod kiszonego ogórka!!” (17 VIII 1983). Ta gra wielce ich cieszy.

Trzeźwość Różewiczowską maskuje poniekąd fakt, że Przybylski, i to nader wcześnie, go rozszyfrował. „Przez Pana przebiega bardzo męcząca (tak sobie wyobrażam) granica życia i poezji, której ja (i każdy inny) nie może, nie jest w stanie uchwycić, ustalić. Natura tego zjawiska jest taka, że kiedy Pan wkracza w smugę życia (np. rozmowa ze mną), konwencje społeczne uczynią z Pana ofiarę gry. Mówią, że czasami tę sytuację rozładowuje wódka. To pozory. Każdy następny wiersz uczyni każdą prawdę uzyskaną w najbardziej szczerej rozmowie z poetą – półprawdą, ćwierćprawdą, cieniem, echem, pustką. Poeta jest więc tym nieustannym migotaniem” (30 IV 1966).

Jak z tego wynika, Przybylski rozpisał scenariusz tej przyjaźni, nim się na dobre rozpoczęła. Takich przypadków szatańskiej przenikliwości Różewicz nie komentuje. Bo też nie ma na nie repliki. W takich razach poeta ucieka się do uwag w rodzaju: „Jest bardzo gorąco i tzw. mózg odmawia pracy (chyba, że ktoś go nie ma...)” (3 VIII 1982). Nie godzi się bowiem polemizować z podstępną dialektyką Przybylskiego i jego żrącym wszystko pesymizmem.

Przyjaźń poety z eseistą ma nade wszystko niełatwy do nazwania wymiar powszedni, wzajemnego świadczenia sobie życzliwości, bezinteresownej uwagi, ciepłego uścisku tak rzadko złączanych dłoni. Różewicz podsumował ją w małym poemacie „tempus fugit (opowieść)” z 2004 r. Przybylski w szkicach pod wymownym tytułem „Ogrom zła i odrobina dobra” (2006), gdzie znaleźć można obraz: „Ilekroć do mej pustelniczej celi przybywa radośnie witany Tadeusz Różewicz, natychmiast zaczynają się humorystyczne skecze na stary temat »Mors certa, hora incerta«. Starcy powinni się bowiem oswajać z koniecznością i szczery śmiech bardzo się do tego nadaje. »To ładnie – powiedział mi raz Różewicz przy strzemiennym – że ilekroć się spotykamy, to się weselimy… może z samej radości, że patrzymy na siebie… «”. ©

RYSZARD PRZYBYLSKI, TADEUSZ RÓŻEWICZ, LISTY I ROZMOWY 1965–2014. Podała do druku, opracowała i wstępem opatrzyła Krystyna Czerni, Sic!, Warszawa 2019

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka, literaturoznawczyni, krytyczka. Autorka dwóch książek akademickich („Stanisław Brzozowski wobec Cypriana Norwida” oraz „Lektura jako spotkanie. Brzozowski – tekst – metoda”) i trzech prozatorskich („Elizje”, „po drugiej stronie siebie”, „Strefa… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2020