W poszukiwaniu nowej Birmy

Papież odwiedził modernizujący się kraj w chwili, gdy walczy on ze zbrojnymi powstaniami w kilku stanach, a społeczeństwo przechodzi głębokie zmiany. To pole minowe, po którym z trudem stąpa nie tylko Franciszek.

04.12.2017

Czyta się kilka minut

W Birmie Franciszek nie wspomniał o Rohindżach, ale 1 grudnia w Bangladeszu spotkał się z nimi w ogrodzie pałacu arcybiskupiego w stolicy kraju, Dhace. / ANDREW MEDICHINI / AP / EAST NEWS
W Birmie Franciszek nie wspomniał o Rohindżach, ale 1 grudnia w Bangladeszu spotkał się z nimi w ogrodzie pałacu arcybiskupiego w stolicy kraju, Dhace. / ANDREW MEDICHINI / AP / EAST NEWS

Już na początku swojej wizyty w Birmie papież Franciszek musiał się wykazać dużą elastycznością.

Program wizyty trzeba było nagiąć, żeby papież mógł się spotkać z generałem Min Aung Hlaingiem, głównodowodzącym birmańskiej armii. Spotkanie, początkowo zaplanowane na inny dzień, wojskowi przesunęli w ostatniej chwili. Podczas trwającej kwadrans rozmowy w pałacu arcybiskupim w Rangunie, w którym papież się zatrzymał, generał miał go przekonywać, że w kraju nie ma żadnej dyskryminacji na tle religijnym, a armia dba o spokój i stabilność w przygranicznych regionach.

Tymczasem to właśnie generał Min Aung Hlaing osobiście nadzoruje operację wojskową przeciwko partyzantce Rohindżów w przygranicznym stanie Rakhine, w wyniku której od końca sierpnia – jak szacuje ONZ – do sąsiedniego Bangladeszu uciekło 620 tys. Rohindżów – muzułmańskich mieszkańców Birmy, którym władze od lat odmawiają prawa do obywatelstwa i równego traktowania. Zarówno ONZ, jak też amerykański sekretarz stanu Rex Tillerson nazwali działania wojska wobec Rohindżów czystkami etnicznymi.

Dylemat Franciszka

Niektórzy kościelni analitycy odradzali Franciszkowi tę wizytę. W Watykanie zaczęto planować ją na wiele tygodni przed wybuchem ostatniej fazy konfliktu, a impulsem do tej podróży był też zapewne fakt, że Stolica Apostolska i Birma nawiązały kontakty dyplomatyczne dopiero niedawno – w maju tego roku.

Amerykański jezuita Thomas Reese ostrzegał, że jeśli papież wyrazi wsparcie dla muzułmanów z Rakhine, może to narazić na prześladowania miejscowych katolików, z kolei jeśli tego nie zrobi, położy na szali swój autorytet.

Kardynał Charles Maung Bo – najwyższy rangą birmański duchowny katolicki – odradzał papieżowi używanie słowa „Rohindża”. Tłumaczył, że tego terminu nie akceptuje w kraju prawie nikt: ani wojsko, ani rząd, ani większość obywateli. Choć więc wcześniej papież mówił o Rohindżach bezpośrednio, nazywając ich braćmi i siostrami, to tym razem wziął pod uwagę radę hierarchy i podczas wizyty to słowo nie padło. Być może Franciszek oszczędził w ten sposób Birmańczykom jeszcze jednego konfliktu.

W wygłoszonej w ubiegłą środę homilii Franciszek nawiązał za to do trwających od dziesięcioleci walk pomiędzy armią a domagającymi się autonomii mniejszościami etnicznymi w przygranicznych stanach Kachin, Rakhine i Shan. Wspominając o ranach i pokusie zemsty, wezwał wszystkie strony do przebaczenia i okazania miłosierdzia. Rzecznik Watykanu podsumował później wizytę słowami „jedność” i „różnorodność”. Podczas mszy odczytano też modlitwę w intencji przywódców kraju, aby dbając o pokój, pojednanie i dialog, doprowadzili do zakończenia konfliktów.

Pogranicze w ogniu

Dramatyczna sytuacja w graniczącym z Bangladeszem stanie Rakhine nie jest bowiem jedynym otwartym konfliktem, z którym kraj ma do czynienia. Przy granicach z Chinami i Tajlandią już od późnych lat 40. XX w. trwają walki z kilkunastoma ugrupowaniami separatystycznymi. Według nieoficjalnych źródeł większość z tych grup nie mogłaby istnieć bez finansowego wsparcia ze strony Chińczyków.

Kiedy Franciszek rozmawiał z buddyjskimi hierarchami w Rangunie, na granicy stanów Rakhine i Chin trwały walki wojsk rządowych z Armią Arakanu (AA), a mieszkańcy okolicznych wsi uciekali ze swoich domów. Najnowsze doniesienia mówią o rodzinach, które w obawie o swe życie miały przekroczyć granicę z Indiami.

Ocenia się, że działania zbrojne dotykają 40 proc. ludności kraju. Rząd negocjuje z 17 różnymi grupami zbrojnymi, ale to postulaty ARSA (Arakan Rohingya Salvation Army, czyli Armia Zbawienia Rohindżów z Arakanu) i stosunek buddyjskiej większości do muzułmanów z Rakhine czyni ten właśnie konflikt wyjątkowym.

Przy tym samo słowo „Rohindża” stało się w Birmie kontrowersyjne dopiero w ostatnich latach. Jeszcze kilka dekad temu Rohindżowie byli oficjalnie uznawani za jedną z wielu birmańskich grup etnicznych.

Dziś rząd twierdzi jednak, że nie ma ich w ogóle. Politycy reprezentujący buddyjską większość, armia oraz buddyjscy duchowni są zgodni: ich zdaniem muzułmanie z Rakhine to w większości nielegalni imigranci z sąsiedniego Bangladeszu i powinni być określani mianem „Bengalczyków”.

Na sympatii się kończy

Wygląda na to, że tylko przedstawicieli mniejszości stać tutaj na odrobinę empatii.

Ji Wen, właściciel restauracji w centrum Rangunu, jest żywym świadectwem tego, jak wielokulturowym krajem jest Birma. Jego przodkowie przybyli tu z Chin, ale on sam mówi już tylko po birmańsku. Jest muzułmaninem i – jak większość wyznawców islamu, którzy stanowią w skali kraju kilkuprocentową mniejszość – odnosi się do polityki rządu wobec Rohindżów z dużą rezerwą.

– Oni, ich rodzice oraz dziadkowie tam się urodzili. Nie mają innego kraju niż Mjanma [dziś oficjalna nazwa państwa – red.] i na pewno walczyliby za niego, gdyby ktoś nas najechał – mówi Ji Wen.

Na sympatii się jednak kończy. W kraju nie ma żadnych muzułmańskich organizacji, które aktywnie działałyby na rzecz rozwiązania konfliktu. Niektóre z nich potępiają działania armii, inne przyjmują rządową narrację.

– Opinie buddyjskiej większości są odzwierciedleniem propagandy tego i poprzedniego rządu. Do tego dochodzą powszechna islamofobia i uprzedzenia wobec ludzi o ciemniejszej skórze – tak uważa Moe Thway, działacz na rzecz praw człowieka i współzałożyciel ruchu Generation Wave. Organizacja ta powstała w czasie tzw. szafranowej rewolucji, masowych protestów przeciwko wojskowej juncie w 2007 r.

– Gdyby Rohindżowie byli biali i wyznawali inną religię, nie byliby prześladowani – ocenia Moe Thway. Jak dodaje, rzeczy, które mówi się o muzułmanach z Rakhine, nie można usłyszeć o grupach etnicznych ze stanów Kachin czy Shan.

Ci z duchownych buddyjskich, którzy mają umiarkowane poglądy, są w kraju dużo mniej słyszalni niż np. Ruch 969 – nacjonalistyczna organizacja założona przez buddyjskich mnichów. Otwarcie domagała się ona wypędzenia Rohindżów z kraju.

„Bengali” w dowodzie

Tymczasem birmańska gospodarka odczuwa pierwsze skutki nacisków Zachodu na rozwiązanie konfliktu w Rakhine. Odnotowano spadek liczby zachodnich turystów, wiele zagranicznych inwestycji zostało zamrożonych, a niektóre międzynarodowe organizacje pozarządowe zamknęły swoje biura w Rangunie. Niektórzy obserwatorzy obawiają się, że gospodarka może ucierpieć jeszcze bardziej, jeśli konflikt nie zostanie rozwiązany w najbliższych miesiącach.

Tuż przed wizytą Franciszka władze w Rangunie podpisały z Bangladeszem porozumienie, które ma umożliwić powrót do domu ponad 600 tys. uciekinierów z Rakhine. Birmański rząd zapowiada, że powroty zaczną się już w styczniu 2018 r.

Ale Moe Thway jest sceptyczny. – To samo w sobie nic nie rozwiązuje – przekonuje. – Bangladesz chce się ich pozbyć ze swojego terytorium. Tymczasem nic nie wiadomo o warunkach, które władze zapewnią im po powrocie do kraju. ONZ powinna się dokładnie przyglądać temu procesowi. Nie rozwiążemy tego problemu, jeśli ludzi z Rakhine ciągle będziemy nazywać nielegalnymi imigrantami.

Dlaczego rząd nie chce nazywać muzułmanów po imieniu? Analitycy wskazują, że mogliby oni wtedy domagać się politycznej reprezentacji albo autonomii – są do tego wystarczająco liczni. Ale nie byłaby to przecież jedyna mniejszość, która ma zapewnioną reprezentację.

Tymczasem w Rakhine urzędnicy dystrybuują nowe dowody tożsamości. Arakańscy muzułmanie przyjmują je z oporami, bo w rubryce określającej przynależność etniczną zamiast „Rohindża” figuruje słowo „Bengali”. Obawiają się, że uczyni ich to bezpaństwowcami. Rząd oskarża bojowników Armii Zbawienia Rohindżów z Arakanu o zabijanie lokalnych urzędników, którzy wydają dokumenty.

Rozgrywki armia–rząd

W birmańskiej układance szczególną rolę odgrywa Aung San Suu Kyi. Tej 72-letniej wieloletniej opozycjonistce z czasów dyktatury, laureatce pokojowego Nobla, która od paru lat faktycznie stoi na czele cywilnego rządu (a od półtora roku także formalnie), zarzuca się, iż nie sprzeciwia się działaniom armii wobec muzułmanów z Rakhine. W światowych mediach pojawiły się nawet głosy, że powinno się odebrać jej Nobla.

Moe Thway: – Gdyby Aung San Suu Kyi poparła Rohindżów, część ludzi mogłaby ją znienawidzić. Z drugiej strony budujemy tu właśnie nowy kraj, nowe społeczeństwo. Powinniśmy zbudować je na moralności, sprawiedliwości i prawach człowieka oraz trafić z tymi wartościami do serc ludzi. Tylko silny przywódca, taki jak ona, mógłby tego dokonać, zaangażować w dialog przywódców społeczności i zapytać, co ich boli.

W Birmie armia od dawna prowadzi z cywilnym rządem grę. Wojskowi stoją teraz przed poważnym dylematem. Zachodnie demokracje zrozumiały, że rząd ma ograniczony wpływ na rozwiązanie konfliktu i daje Lady – jak określa się Aung San Suu Kyi – kolejną szansę, zapowiadając sankcje wymierzone w przywódców wojskowych, a nie cywilnych.

Na razie birmańska konstytucja daje armii wielką władzę i pozostawia jej wolną rękę w sprawach wojskowych – to cena za transformację, za stopniowe przechodzenie od dyktatury do demokracji. Aung San Suu Kyi zapowiadała w wywiadach, że będzie dążyła do zmiany tych konstytucyjnych zapisów. W styczniu 2017 r. na lotnisku w Rangunie został zastrzelony jej osobisty doradca, muzułmanin Ko Ni.

Choć więc szefowa rządu mogłaby wypowiedzieć się mocniej na temat Rohindżów, to ma oczywiste powody, żeby obawiać się armii – oraz nacjonalistów. Zdaje sobie też sprawę, co myśli większość społeczeństwa, i być może nie chce publicznie bronić grupy, do której jej wyborcy czują niechęć.

Zbawienie przez gospodarkę?

Kiedy na początku listopada Aung San Suu Kyi po raz pierwszy odwiedziła Rakhine, towarzyszył jej magnat biznesowy Zaw Zaw, znany ze swoich bliskich kontaktów z juntą wojskową. Zaw jest właścicielem konglomeratu przedsiębiorstw działających w wielu sektorach, od produkcji cementu i usług budowlanych aż po bankowość, hotele, przemysł naftowy i handel biżuterią.

W rejonie miasteczka Mangdaw na północy stanu Rakhine, które odwiedziła delegacja, jeszcze we wrześniu trwały ciężkie walki. W październiku podpisano memorandum w sprawie budowy tam strefy ekonomicznej, gdzie chce zainwestować konsorcjum sześciu firm birmańskich i zagranicznych.

Budowa ma się zacząć – według rządu stanowego – jeszcze w tym roku fiskalnym, kiedy tylko sytuacja w okolicy się ustabilizuje. Według dziennika „Myanmar Times” przedsiębiorstwa działające w strefie mają skoncentrować się na handlu z Bangladeszem, przemyśle wytwórczym i usługach finansowych. Ma to doprowadzić do utworzenia miejsc pracy i zapewnić regionowi wzrost gospodarczy.

Rząd wierzy, że uspokoi to także sytuację polityczną. Do połowy przyszłego roku inwestycje w Rakhine mają pochłonąć w sumie 2,2 mld kiatów (równowartość ok. 160 mln dolarów), w większości rządowych pieniędzy.

– Nie wiadomo, czy wracający do kraju Rohindżowie dostaną z powrotem swoją ziemię. Na razie rząd pozwolił prywatnej firmie zebrać i sprzedać ryż z pól uchodźców – mówi Moe Thway.

Esencja zmian

Tymczasem kraj szybko się modernizuje, co widać zwłaszcza w miastach. Powstające hotele, nowoczesne centra handlowe, apartamentowce i zjeżdżający do kraju pracownicy kontraktowi – to tylko część symptomów tych zmian.

– 10 lat temu jako nastolatek nie miałem telefonu komórkowego. Można go było wypożyczyć za sto dolarów miesięcznie, ale nie było mnie na to stać. Dostęp do internetu był tylko w kafejce – wspomina Aung Khant, miejscowy dziennikarz.

Jeszcze niedawno o kartę SIM trzeba było wystąpić z podaniem i zapłacić zaporową cenę 1500 dolarów. Dziś karta SIM to wydatek niecałych trzech dolarów, a tanie smartfony można kupić w Rangunie na ulicznych stoiskach.

– Już sam dostęp do informacji i nowych środków komunikacji wiele tutaj zmienił w codziennym życiu. Wszędzie są sieci wi-fi, mamy więcej dróg, prawie z dnia na dzień pojawiły się bankomaty i bankowość elektroniczna – wymienia dziennikarz. Na ulicach pojawiło się też więcej aut.

– Nie sądzę, żeby sama infrastruktura prowadziła do długotrwałych zmian – uważa jednak Moe Thway. – Co z tego, że mamy nowe drogi i nowoczesny terminal lotniskowy, skoro ludzie nadal kiepsko zarabiają i nie są dobrze wyedukowani? Nowe budynki to tylko powierzchowna zmiana. Oczywiście, potrzebujemy dróg, szkół, szpitali i nowych toalet publicznych. Ale esencją prawdziwej zmiany jest to, co ludzie myślą na temat demokracji i praw obywatelskich. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 50/2017