W oku analogu

Gdy światowi analitycy po raz kolejny wieszczą renesans czarnych winylowych płyt, polscy wydawcy uśmiechają się dobrotliwie i lekko wzruszają ramionami. W tej branży nie pracuje się dla pieniędzy.

18.06.2012

Czyta się kilka minut

Wojciech Czern / fot. Szymon Rogiński
Wojciech Czern / fot. Szymon Rogiński

Rzut oka na okładkę. Uderzają poskręcane konary wyschniętych drzew. Po chwili, gdzieś na drugim planie, dostrzegamy Alfonsa van Wordena w podróży do Madrytu. Utrzymanemu w szarościach zdjęciu towarzyszy napis: „produkt niedostępny”. Muzyka Krzysztofa Pendereckiego do filmu Wojciecha Jerzego Hasa „Rękopis znaleziony w Saragossie”, opublikowana na winylu przez Wojciecha Czerna, jest białym krukiem. Trudno uwierzyć, że potrzeba było niszowego pasjonata-wydawcy, by dzieło Pendereckiego doczekało się odpowiedniego wydania.

– Ta muzyka jest unikalna w skali światowej – twierdzi Czern. – Wybitny kompozytor sięga po arsenał środków hermetycznej muzyki elektronicznej, wykorzystywany dotąd głównie dla realizacji intelektualnych eksperymentów. Tego typu „osobista” działalność artystyczna, z dala od dominujących trendów, jest mi bardzo bliska.

Czern od lat mieszka w Rogalowie – małej wsi w województwie lubelskim, w której znajduje się jego analogowe studio oraz siedziba zasłużonej wytwórni OBUH. Skrótowiec, który należy tłumaczyć jako „Odgłosy Bocznic Utworzą Harmonię”, zdobi płyty bezkompromisowych artystów już od 25 lat. W tym czasie polski rynek wydawniczy przeżył wiele zawirowań i kilka rewolucji. Największa z nich przypadła na początek lat 90., gdy zalewające nasz kraj płyty kompaktowe w mgnieniu oka wykończyły swojego czarnego analogowego poprzednika.

– Byłem chyba ostatnim klientem Arstonu – wspomina Czern. – Pamiętam, że w 1993 r., w trakcie tłoczenia moich płyt, fabryka zbankrutowała. Dostałem tylko część zamówionych krążków. Podejrzewam, że były to ostatnie oficjalnie wytłoczone winyle w Polsce.

Choć dziś kolejni pasjonaci zakładają wytwórnie specjalizujące się w wydawaniu czarnych płyt, na naszym rynku nie widać następców „Muzy” czy „Pronitu”. I właściwie trudno się dziwić, bo choć liczba ukazujących się tytułów stale rośnie, nie jest to rynek przynoszący zyski. W zasadzie też nikt ich nie oczekuje.

KRÓTKIE SERIE, NISKIE OBROTY


Choć ani wydawcy, ani artyści nie mogą liczyć na realny przychód ze sprzedaży płyt winylowych, istnieje nisza, która czarnym płytom zawdzięcza bardzo wiele – mowa o właścicielach wyspecjalizowanych sklepików muzycznych. Tylko one mogą pozwolić sobie na tak zróżnicowaną ofertę, konsultując zamówienia z oddaną klientelą.


Atmosfera towarzysząca podobnym miejscom sprawia, że sklepy internetowe nie stanowią dla nich poważnej konkurencji – tam nie można przecież dotknąć płyty, skonsultować zakupu ze sprzedawcą czy innym melomanem. Takie praktyki to codzienność w warszawskim Sideone, malutkim sklepie zawalonym analogowymi krążkami. Klientów również nie brakuje.


– Dużo więcej osób kupuje dziś płyty winylowe. Obserwuję taką tendencję od kilku lat i dzięki niej mój sklep może się rozwijać – cieszy się właściciel, Wojciech Żdanuk.


Ta informacja potwierdza ogólnoświatowe trendy: w ubiegłym roku sprzedaż winyli zwiększyła się o ponad 36 proc. Dynamiczny rozwój wynika jednak w dużej mierze z niskiego poziomu sprzedaży tego nośnika. Gdy w 2011 r. płyty CD rozeszły się w nakładzie 223 milionów egzemplarzy (to spadek), winyle dumnie dobiły do 4 milionów. Wystarczy rzucić okiem na nakłady albumów wydawanych przez polskie wytwórnie.


– Gdy zaczynałem wydawać winyle, w Czechach oferowano mi wytłoczenie stu sztuk. Obecnie minimum proponowane przez tłocznie wynosi trzysta egzemplarzy i często też na tym właśnie poprzestaję – tłumaczy Marcin „Groh” Grośkiewicz, wydawca muzyki hiphopowej pod szyldem U Know Me.


Jak łatwo sobie wyobrazić, wydawanie płyt w takich nakładach nie może przynosić realnych zysków. Zwłaszcza że w procesie produkcji najdroższe jest stworzenie matrycy, której koszt łagodzi dopiero duża skala sprzedaży. Problemem dla polskich wydawców jest również brak krajowych tłoczni – stąd dynamika polskiego rynku jest ściśle związana z kursem euro. Jeśli dodamy do tego cenę płyty, która nie odbiega znacząco od ceny kompaktu, łatwo zrozumiemy, dlaczego polskie wytwórnie najczęściej wydają zaledwie kilka płyt rocznie. Co ciekawe, nawet przy takich obrotach wydawców obowiązuje restrykcyjne prawo gospodarcze. W normalnej działalności gospodarczej, gdy nie osiąga się pewnego przychodu, nie ma obowiązku posiadania kasy fiskalnej – w przypadku płyt sprzedawanych detalicznie istnieje taka konieczność. Nawet wówczas, gdy wytwórnia wypuszcza kilka płyt rocznie.


Ludzie z winylowej branży śmieją się, że największym problemem polskiego wydawcy jest wymiana wałków w kasie. Takie obrazki nie oznaczają jednak, że wytwórnie to tylko półamatorskie inicjatywy ograniczające zasięg do grona kilku pasjonatów i tuzina znajomych.



ŚWIAT NA 33 OBROTACH



– Bardzo często nie doceniamy polskiej sztuki, bo ją po prostu zbyt słabo znamy – tłumaczy Czern. – Potrzebowaliśmy przecież Anglików, by docenić Góreckiego. Polacy są dotknięci syndromem „za siódmą górą”, który objawia się życiem w przekonaniu, że dobre rzeczy powstają tylko gdzieś tam. U nas nigdy albo niezwykle rzadko.


Tę prawidłowość potwierdzają losy Bocian Records. O wytwórni prowadzonej przez Grzegorza Tyszkiewicza zrobiło się głośniej, gdy dziennikarz Polskiego Radia przywiózł wydaną przez niego płytę... z Nowego Jorku. Wcześniej na recenzje albumów sygnowanych tą marką można było trafić m.in. w prestiżowych brytyjskich magazynach Wire i Record Collector. Zagranica stanowi również podstawowy rynek dla wytwórni Your Mama’s Friend.


– W zasadzie w 70 proc. nasze płyty adresowane są na rynek niemiecki i brytyjski. Potem Włochy i Japonia. Polski rynek to margines – wylicza wydawca i producent Marcin Czubala.


W Kraju Kwitnącej Wiśni natrafimy też na płyty z katalogu U Know Me. Okazuje się więc, że posiadanie na swoim koncie nagrania wytłoczonego na winylu może być świetną przepustką do płytotek muzycznych zapaleńców z całego świata. Ktoś mógłby powiedzieć, że równie dobrze artysta może po prostu zamieścić swój utwór w internecie. Problem w tym, że na ten sam pomysł wpada codziennie kilka tysięcy zespołów, więc chociaż sieć pełna, trudno z niej cokolwiek wyłowić.



WINYLOWE SUBKULTURY



Mit winylu to nie tylko nostalgia za czasami trzeszczących krążków z tłoczni „Pronitu”. Analogowy nośnik ma wyjątkowy charakter także dla fanów kultury klubowej czy hiphopowej. Czarna płyta stanowiła przez lata nieodłączny atrybut DJ-a, który był zresztą jednym z najlepszych klientów sklepów z winylami. Dziś w klubach ludzie coraz częściej bawią się przy muzyce granej za pomocą systemów umożliwiających miksowanie plików cyfrowych przy użyciu gramofonów.


– Popularyzacja formatu mp3 oraz całe to zamieszanie z nowymi metodami miksowania muzyki sprawiło, że sprzedaż winyli drastycznie spadła – przyznaje Czubala. Choć sam od dziesięciu lat korzysta ze zdobyczy najnowszych technologii, zapewnia, że gramofon wciąż zajmuje centralne miejsce w jego domu. Nie jest wyjątkiem.


– Mam znajomych, którzy na imprezach grają kawałki digitalowe (czyli w formacie cyfrowym, tj. mp3), ale wciąż kupują winyle. Dlatego teraz dołączam do każdej płyty kod z dostępem do pliku cyfrowego – tłumaczy „Groh”. W ten sposób zawiązuje się dość niespodziewana koalicja wymierzona w wychodzący z mody kompakt.


Choć w ogólnoświatowej sprzedaży winyli prym wiodą płyty rockowe, w Polsce w tym formacie ukazuje się najwięcej albumów hiphopowych. Pierwsze z nich wydawał „Groh”.


– Zacząłem to robić z bardzo prostego powodu: zaprzyjaźnieni hiphopowcy całe życie marzyli, aby usłyszeć swoją muzykę na winylu. W tej kulturze zawsze istniał pewien mit czarnej płyty, a dopóki się za to nie zabrałem, nikt w tym środowisku nie miał możliwości wytłoczenia albumu.


Właśnie wśród płyt z tej półki pojawia się najwięcej złotych strzałów. Tyle że przy tak niewielkich nakładach liczy się nie liczba sprzedanych egzemplarzy, lecz tempo, w jakim znikają z półki. Pytany o najbardziej chodliwy towar, Żdanuk bez namysłu wyciąga płytę polskiego rapera O.S.T.R.-ego nagraną z Holendrem, Joe Kickassem.


– Ten album miał nakład 500 sztuk i rozszedł się w ciągu 24 godzin. Gdy go tutaj dostałem, wszystkie egzemplarze były już sprzedane. Każdego roku pojawia się kilka tak rozchwytywanych tytułów – opowiada właściciel sklepu z czarnymi płytami.


Nawet jeśli wybór nośnika oznacza handlowe fiasko, wydanie winylu jest dla wielu artystów znaczącą nobilitacją.


– Ten elitarny nośnik jest też poniekąd gwarantem jakości. Jeśli ktoś się już zdecydował ponieść wszystkie koszty i zadać sobie tyle trudu z tłoczeniem, to oznacza, że materiał musi być tego warty – tłumaczy „Groh”.


Dlatego, choć jego wytwórnia nie może gwarantować wielkich przychodów, do jej bram ustawia się coraz dłuższa kolejka producentów. Przeczesując polski rynek wytwórni winylowych, odkrywamy na nowo – dawno już zapomniany – świat symbiozy wydawców i artystów.


– Mnie jeszcze nikt nie odmówił, absolutnie każdy chce wziąć w tym udział – chwali się Tyszkiewicz. – Gdy tylko słyszą, jak działa moja wytwórnia, zawsze są chętni do współpracy, to jest niesamowite.


Wbrew pozorom, osiągnięcie takich wzorcowych relacji w branży muzycznej nie jest trudne. Wystarczy wyeliminować z niej pieniądze.


ARTEFAKT CZY GADŻET?


Dostrzegając rosnące zainteresowanie (także artystów) płytą winylową, kolejne wytwórnie zapowiadają reedycje kultowych albumów w tym formacie. Problem w tym, że tak wydany album pomimo odpowiedniego nośnika nie będzie miał wiele wspólnego z klasycznym brzmieniem czarnej płyty.


– Wytwórnie, które decydują się dziś na wydawanie takich płyt, muszą wiedzieć, że analogowy pociąg dawno odjechał i mało kto wie, jak taką płytę zrobić dobrze – przestrzega Czern. – Winyl nie jest magicznym nośnikiem, on po prostu na swój sposób odzwierciedla to, co jest na taśmie-matce. A jeśli ona jest cyfrowa, to najprawdopodobniej połączy on w sobie wady obu formatów. Dlatego wiele płyt ukazujących się obecnie to raczej „winylowe gadżety” – narzeka właściciel OBUH.


Rzeczywiście, aby czarna płyta brzmiała dobrze, trzeba ją nie tylko porządnie wytłoczyć, ale też odpowiednio naciąć. Zdaniem Czerna ludzi, którzy potrafią to zrobić, jest dosłownie garstka.


– Niech pan weźmie oryginał i któreś z ostatnich wznowień płyty „Dark Side Of The Moon” – przecież to są dwa różne światy – emocjonuje się. Choć nostalgia każe nam ciepło myśleć o wydawnictwach „Pronitu” czy „Muzy”, należy pamiętać, że standardy dźwiękowe tamtych nagrań nie zawsze powalały na kolana. Od lat 60. następował jakościowy regres, gdyż artystyczne zacięcie coraz częściej ustępowało przemysłowym wskaźnikom. Według właściciela studia w Rogalowie to właśnie kiepskie tłoczenia, które zalewały rynek w latach 80., ułatwiły ekspansję bezszmerowej, dynamicznej płycie CD.


KTÓRĘDY DO ŹRÓDŁA?


Być może nie należy jednak śledzić renesansu czarnej płyty uchem audiofila. Nietrudno zauważyć, że w okresie hipercyfryzacji wraz z nośnikiem diametralnie zmieniło się nasze podejście do słuchania muzyki. Dźwięki towarzyszą nam dziś wszędzie i zawsze. Są przenośne, dynamiczne i potężnie skompresowane. Młodzi adepci winyla muszą nauczyć się najpierw analogowego odbierania dźwięków. Analogowego, czyli płynnego i całościowego. Gdy już uda im się odtworzyć rytuał przodków, może zaczną wnikać w soniczne niuanse. Pytanie, czy potrzebnie, skoro większość przedstawicieli branży nie odważyła się ferować wyroków w sprawie różnic w brzmieniu winyla i kompaktu. Wszyscy zaś wskazywali na inne zalety tego formatu.


– Dla mnie ważny jest również użytkowy charakter tej płyty. Niech ona po prostu żyje swoim życiem – wyznaje Tyszkiewicz. – Nie ma nic fajniejszego, niż usłyszeć, że znajomy DJ grał moją płytę na imprezie. Pozornie awangarda, a on na niej scratchował!


Wśród zalet winyla wydawcy wymieniają również jego wizualną stronę.


– Często są to komplementarne dzieła sztuki: obok jakości dźwięku dostajesz też starannie przygotowaną grafikę, która w takim rozmiarze potrafi zrobić ogromne wrażenie – mówi „Groh”.


Elitarność nośnika, który ukazuje się w tak krótkich seriach, sprawia, że niektórzy traktują kupowanie czarnych płyt jak inwestycję.


– Podejrzewam, że mnóstwo ludzi, którzy kupują u mnie winyle, zna te nagrania z internetu, więc w domu nawet ich nie rozpakowuje – tłumaczy Żdanuk. – Liczy się świadomość posiadania naprawdę cennej rzeczy.



AKCJA – NIE NOSTALGIA



Winylowy krążek nie musi być wcale przejawem nostalgicznego powrotu do minionej epoki. Wzbogacony o cyfrowe kody, odpowiednio wydany, wreszcie – zawierający wybiegające w przyszłość kompozycje, coraz częściej trafia na półki młodych, trzymających rękę na pulsie melomanów.


Czern twierdzi, że powinien rozważyć prowadzenie agroturystyki muzycznej: – Obecnie panuje trend, aby żyć zdrowo i ekologicznie, a u mnie w studiu można przecież usłyszeć taki właśnie zdrowy, niepryskany cyfrą dźwięk.


Wygląda więc na to, że swoim wiecznie otwartym umysłem Krzysztof Penderecki znów wyprzedził rówieśników, lądując nagle w epicentrum młodzieżowej mody. Historia ścieżki dźwiękowej do „Rękopisu znalezionego w Saragossie” wciąż budzi emocje. Gdy rozmawiam ze Żdanukiem, ten lekko podekscytowany opowiada mi historię kolekcjonera, który na serwisie aukcyjnym sprzedał swój egzemplarz płyty za sensacyjną kwotę. Okazuje się, że mitycznej postaci nie trzeba szukać zbyt długo.


– Musiałem zapłacić któremuś z artystów, a w tym momencie w ogóle nie miałem na to środków. Jako kolekcjoner wiedziałem, która płyta pójdzie za duże pieniądze. No i poszła – wspomina Tyszkiewicz.


Nie muszę nawet pytać, czy było mu żal pozbywać się takiego krążka, bo za moment sam dodaje: – Nie chodzi o to, aby się do czegoś przywiązywać, tu nie ma miejsca na nostalgię. Liczy się akcja i działanie wbrew rutynie.


Dokładnie tak: rutyna i pieniądze to dwie rzeczy, których na pewno nie uświadczycie na polskim rynku winylowym. Tym bardziej warto mu się przyglądać.



KONKURS!


Dla naszych czytelników mamy dwie płyty wydane przez Bocian Records www.bocianrecords.com. Pierwsza z nich to split polskiej artystki Anny Zaradny oraz austriackiego gitarzysty Burkharda Stangla. Na drugiej zaś usłyszymy Roberta Piotrowicza, który ramię w ramię z tuzami muzyki elektroakustycznej (Kevinem Drummem i Jérôme’em Noetingerem) daje popis sonicznej anarchii.
Aby wygrać jedną z powyższych płyt, należy odpowiedzieć na pytanie: jak nazywał się festiwal muzyki improwizowanej, przez lata organizowany przez Annę Zaradny i Roberta Piotrowicza?

Na odpowiedzi czekamy pod adresem: promocja@tygodnik.com.pl, w tytuł maila prosimy wpisać Konkurs Bocian Records.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2012