W łemkowskich melodiach jest siła, która pomogła im nie rozmyć się w innych kulturach

Pierwsza amerykańska płyta z łemkowskimi pieśniami ukazała się, kiedy pewien maszynista kolejki z Brooklynu na Manhattan postanowił wziąć chorobowe i osobiście udał się do siedziby wytwórni.

02.04.2023

Czyta się kilka minut

Scena łemkowskiego wesela w filmie „Łowca jeleni”, reż. Michael Cimino, 1978 r.  / MATERIAŁY PRASOWE UNIVERSAL PICTURES
Scena łemkowskiego wesela w filmie „Łowca jeleni”, reż. Michael Cimino, 1978 r. / MATERIAŁY PRASOWE UNIVERSAL PICTURES

Łemkowskie wesele Ameryka (a za nią świat) zna przede wszystkim z „Łowcy jeleni” Michaela Cimino, oscarowego filmu z Robertem De Niro i Christopherem Walkenem z 1978 r. A przecież pół wieku wcześniej pochodzący z Wołowca Stefan Shkimba przekonał nowojorską wytwórnię Okeh do wydania serii płyt „Lemko Wedding”. Nakładem niezależnej oficyny Canary Records ukazała się właśnie kompilacja przypominająca łemkowskie nagrania sprzed niemal stu lat.

Krowa za płytę

– Jestem bardzo wdzięczny amerykańskim Żydom. Oni mają swoje hasło: „Nigdy nie zapomnij!”, „Never forget!”. Na mnie podziałało jak dzwonek. Jeśli oni tak mówią, to ja powtarzam za nimi: „Nie zapomnij, nigdy nie zapomnij krzywd wyrządzonych łemkowskiej ludności” – odpowiada Walter Maksimovich, kiedy pytam go, dlaczego od przeszło ćwierć wieku pełni funkcję nieformalnego kustosza łemkowskich nagrań.

Z wysoką emeryturą inżyniera pracującego dla NASA mógłby spędzać czas na wiele innych sposobów. A jednak ten niestrudzony promotor, urodzony w 1949 r. jako Władysław Maksymowicz, wciąż poluje na przedwojenne albumy, digitalizuje szelakowe płyty (o prędkości 78 obrotów na minutę), czyści je z szumów i udostępnia w sieci. Tłumaczy też książki i inne publikacje, a potem wrzuca je do internetu. Wśród nich znajduje się świetna monografia poświęcona łemkowskim nagraniom, której jest współautorem.

Najważniejsza jednak jest muzyka. Zawarta w tradycyjnych melodiach siła, która pomogła łemkowskiej tożsamości nie rozmyć się w dominujących kulturach sąsiednich narodów. Maksimovich zdał sobie z niej sprawę już we wczesnym dzieciństwie. Jego ojciec urodził się we wsi Wołtuszowa, niedaleko Rymanowa-Zdroju. Zaraz po wojnie wieś zniknęła. Jej mieszkańcy zostali przesiedleni na wschód, w okolice Tarnopola. Jak się okazuje, nie wszyscy. Dwóch braci było wówczas w Austrii na przymusowych robotach.

– Ojciec wrócił z Rzeszy w 1947 roku, kiedy Łemków na Łemkowszczyźnie już nie było. Skierował się więc do Krakowa, gdzie pracował jako bednarz. Szukając Łemków, trafił w końcu pod Legnicę, gdzie mieszkała moja mama.

Jej rodzina dotarła na tereny dzisiejszej Ukrainy kilka lat wcześniej. Po trzech miesiącach walk o Przełęcz Dukielską mieszkańcy wsi Chyrowa wyprosili u oficerów Armii Czerwonej, by przeniesiono ich z tego piekła. Trafili więc do kołchozu w obwodzie dniepropetrowskim. Po roku udało im się nielegalnie powrócić w rodzinne strony. Nie na długo. W 1947 r. ­zostali wysiedleni na Dolny Śląsk w ramach akcji „Wisła”. Tam też urodził się Władysław/Walter.

– Ojcu udało się wyjechać do radzieckiej Ukrainy dopiero w 1956 roku. W Teofipólce, niedaleko Brzeżan, spotkał swoją rodzinę, której nie widział od 1940 roku. Swojego ojca już nie zdążył zobaczyć; zmarł trzy lata wcześniej.

Z tej podróży ojciec Waltera przywiózł akordeon, centryfugę i dziesięć płyt z muzyką łemkowską. Należały do jego starszego brata, który jeszcze przed wojną odwiedził obie Ameryki w ramach emigracji zarobkowej. Wtedy młody Walter nie wiedział nic o ich historii. Jego uwagę zwróciły natomiast zielone naklejki, które znajdowały się na każdej płycie. Wspomina dziesięć naklejek, jak dziesięć zielonych jabłek. Do dziś pamięta też furorę, jaką tych kilka krążków zrobiło wśród sąsiadów.

– Jak myśmy to w domu grali, to zaraz ktoś do nas przychodził. Jeden Łemko to chciał ojcu świnię albo nawet krowę dać za te płyty, ale ojciec się nie zgodził. Te nagrania były dla niego bezcenne.

Maksymowiczowie nie rozstali się z płytami nawet w latach 60., kiedy sprzedali dom, krowy i świnie – wszystko po to, żeby opłacić transatlantycki rejs „Batorym”. Ostatecznie w 1964 r. wyruszyli do Ameryki, gdzie oczekiwała ich rodzina. Tym sposobem, po niemal czterdziestu latach, płyty z charakterystycznymi zielonymi naklejkami wróciły tam, skąd ruszyły w świat – do Nowego Jorku.

Płyta, która zmieniła Amerykę

Osobą, która nadała im dalszy bieg, był Stefan Shkimba – urodzony w Wołowcu działacz, meloman i łemkowski patriota, który przypłynął do Nowego Jorku mniej więcej pół wieku wcześniej. Tak jak Maksimovich, Shkimba schodził ze statku jako nastolatek, a Stany Zjednoczone – tak jak pół wieku później – miały zaraz wysyłać swoich synów na wojnę. Po kilku latach w nowej ojczyźnie młody Łemko znów przemierzał Atlantyk, by walczyć na froncie I wojny światowej. Maksimovich miał więcej szczęścia – dobre stopnie na studiach inżynierskich sprawiły, że nie dostał powołania do armii i nie wylądował w Wietnamie.

Szczęśliwie dla łemkowskiej kultury Shkimba wrócił z wojny cały i zdrowy. Gdyby zabrakło jego determinacji i uporu, Okeh nie wydałaby w 1928 r. płyty „Lemko Wedding”, której sukces zrodził kolejne nagrania wypuszczane przez tę wytwórnię, a później także przez Columbia Records. W tym roku cyfrową kompilację utworów z płyt produkowanych przez Shkimbę („Lemko Wedding and Life​-​Sketches”) wydała amerykańska wytwórnia Canary Records. Prowadzący ją Ian Nagoski przygotował ją w ścisłej współpracy z Maksimovichem.

– Shkimba był niemal opętany ideą zachowania łemkowskiej tradycji i nie mógłbym go za to podziwiać bardziej. Dostrzegł, jak wielkie możliwości da mu w tej walce włączenie się w nowe technologie nagrywania.

Szef Canary Records zwraca uwagę, że połowa lat 20. XX w. to okres rewolucji w zakresie nowych mikrofonów i związanych z nimi możliwości nagrywania. Z perspektywy Shkimby rewolucja odbywała się jednak gdzie indziej. W 1926 r. Okeh nawiązało współpracę z ukraińskim skrzypkiem Pawło Humeniukiem. Ku zdumieniu nowojorskiego wydawcy wygrywane przez niego tradycyjne melodie cieszyły się astronomiczną popularnością. Jej szczytem była zawierająca tylko dwa utwory 12-calowa płyta „Ukrainske wesilia”. Wytwórnia byłaby zadowolona ze sprzedaży 500 egzemplarzy tej płyty, zamiast tego nagrania Humeniuka rozeszły się w liczbie stu tysięcy sztuk.

– „Ukrainske wesilia” zmieniło Amerykę – nie ma wątpliwości Nagoski. – Za jej sprawą Okeh, a później Columbia zrozumiały, że ci nierozgarnięci, pracujący i mieszkający w fatalnych warunkach, nieznający angielskiego Słowianie chcą płacić za muzykę. Że to jest dla nich ważne. Wytwórnie zaczęły więc produkować te nagrania i za każdym razem sprzedawały je w olbrzymich ilościach.

Shkimba widział rosnącą popularność płyt z muzyką ukraińską. Wiedział, że wytwórnie już ostrzą sobie zęby, by nagrywać kolejnych Ukraińców, a także Polaków i Czechosłowaków. Dostrzegał to wszystko i czekał, kiedy wreszcie amerykański odbiorca otrzyma płytę z łemkowskimi pieśniami. Być może nigdy by do tego nie doszło, gdyby Shkimba – pracujący wówczas jako maszynista kolejki z Brooklynu na Manhattan – nie zgłosił chorobowego. Zgłosił, by osobiście wybrać się do siedziby wytwórni.

– Początkowo jej pracownik zareagował zaskoczeniem: „Jak to, przecież już wypuszczamy wasze płyty! Wychodzą albumy po ukraińsku” – opowiada Maksimovich. – Shkimba wytłumaczył mu, że my nie Ukraińcy, i zaproponował, że pokaże wytwórni, co potrafią Łemkowie. Po tej wizycie wziął kilku muzykantów i kumę. Przez kilka tygodni grudnia ćwiczyli codziennie w piwnicy. Żona robiła Shkimbie wyrzuty, że zwariował, bo jest Wielki Post, a on codziennie gra i śpiewa. Odpowiadał ze spokojem: „Zobaczysz, Bóg nam to wszystko wybaczy”.

Kościół, seks i pijany wuj

Wpływu Humeniuka na amerykański rynek muzyczny nie sposób przecenić. Inna rzecz, że pomysł sięgnięcia właśnie do wesela – z jego rytuałami, bohaterami i dramaturgią – nie był nowy. Nagoski tłumaczy, że w latach 20. XX w. był to szerszy trend. W tym okresie po Stanach Zjednoczonych podróżowały grupy teatralne, które wystawiały pozorowane wesela. Takie występy miały precyzyjnie skomponowaną, sprawdzoną formułę. Pieśni przeplatały się z monologami panny młodej, przemowami rodziców czy toastami pijanego wujka.

– Ludzie chcieli brać udział w takich weselach, bo to przecież jeden z kilku momentów w życiu, kiedy można się prawdziwie zabawić – wyjaśnia Nagoski. – Poza tym mamy tu wszystko, co najważniejsze w życiu: rodzinę, Kościół, seks, obietnicę odrodzenia. Jest patos i jest humor, wszystko w jednym!

Niezależnie od tego, jaką popularnością cieszyła się weselna muzyka, Shkimba chciał za wszelką cenę zminimalizować ryzyko związane z odbiorem pierwszej produkowanej przez niego płyty. Jak twierdzi Maksimovich, łemkowski aktywista skierował swoje kroki przede wszystkim w stronę Lower East Side, gdzie w okolicach kościoła św. Stanisława mieszkało wielu imigrantów z Europy Wschodniej. Shkimba odwiedzał tamtejsze sklepy, których właściciele zaczęli w tym czasie puszczać płyty z tradycyjną muzyką ze swoich rodzinnych stron.

– Mieszkający tam Słowianie nie mogli uwierzyć w to, co słyszą. Mniejsza z tym, czy grała płyta polska, słowacka czy łemkowska – to wszystko było im bliskie, chcieli to mieć.

Shkimba docierał do odbiorców także za pośrednictwem imigranckiej prasy. Producent kupował reklamy m.in. w polonijnym „Nowym Świecie”. Jak twierdzi Nagoski, wyjątkowy charakter miały ogłoszenia, które zamieszczał w gazetach skierowanych do amerykańskich Łemków.

– Przekonywał, że oni muszą kupować te płyty, aby być prawdziwymi patriotami. Jeśli tego nie zrobią, to będzie cios dla całej społeczności, zdrada własnej tożsamości. W rezultacie jego płyty kupowali także ludzie, którzy w ogóle nie mieli gramofonów.

Płyta okazała się sprzedażowym sukcesem. Okeh podpisał ze Shkimbą kontrakt na następne albumy. „Lemko Wedding” wyszło ostatecznie w szesnastu częściach na ośmiu płytach. Rezolutny promotor nie ograniczał się do tego formatu. Kiedy zobaczył, że drogie nośniki zaczynają przegrywać z radiem, zaczął prowadzić w nim audycje muzyczne, w latach 30. podejmował natomiast próby filmowe. W 1930 r. na farmie w Connecticut miał nagrać niemy film „Lemko Wedding” – nie wiadomo o nim jednak nic więcej.

Ani radio, ani film nie wyhamowały popularności tradycyjnych melodii z krajów Europy Wschodniej. Nie zatrzymał ich nawet Wielki Kryzys. Fonograficzni giganci, tacy jak Columbia czy Victor, wydawali kolejne nagrania z myślą o słowiańskich odbiorcach, co doprowadziło do eksplozji popularności polki. Muzyki, która za sprawą swojej popularności do dziś mocno kształtuje wyobrażenie Amerykanów na temat muzyki wschodniej i środkowo-wschodniej Europy.

Tymczasem Shkimba jeszcze przed wybuchem II wojny światowej zdążył odwiedzić rodzinne strony. W 1939 r. przebywał w Gorlicach, gdzie – według Maksimovicha – przekazał Łemkom pieniądze zebrane przez amerykańską diasporę. Wrócił do Ameryki, ale już nie do zawodu maszynisty. W latach 50. prowadził knajpę na Brooklynie.

W innym języku i poniżej dolara

Dla poważnych mediów i większości kolekcjonerów polka to obciach. Nagoski podejrzewa, że to ze względu na jej odbiór przygotowywane przez niego kompilacje z muzyką Europy Wschodniej cieszą się najmniejszą popularnością. Ten niesprawiedliwy obraz ma jednak swoje plusy. Wydawca twierdzi, że z tego właśnie powodu stare płyty z muzyką Słowian są często sprzedawane za grosze.

– Jako nastolatek lubiłem buszować po komisach i wyprzedażach w poszukiwaniu starych szelakowych płyt – wspomina Nagoski. – Miałem zasadę, że kupuję wszystko, co nie jest po angielsku i kosztuje mniej niż dolara. Znosiłem do domu całe pudła takich płyt. Jako mieszkaniec środkowej części Wschodniego Wybrzeża, często trafiałem na albumy z muzyką polską czy ukraińską.

Choć przez dom Nagoskiego przewinęły się setki płyt z tej części świata, dobrze pamięta, kiedy po raz pierwszy natknął się na nagrania Shkimby: – To była druga połowa lat 90., jechałem samochodem przez Connecticut i przypadkiem natknąłem się na garażówkę. Ktoś wystawił pudło, właściwie skrzynkę na mleko, pełną starych płyt z ukraińskimi i rosyjskimi tytułami. Chciał za to pięć dolarów, więc wziąłem wszystko. Jedna z tych płyt zawierała tradycyjne łemkowskie pieśni. Przyznam, że nie wiedziałem, co to jest. Brzmiało jednak lepiej niż wszystko inne z tego pudła. Pasowało do estetyki, która mnie pociągała: było żywotne, energetyczne, ekscytujące… i nie miało ­akordeonu.

Przez wiele lat Nagoski żył w przekonaniu, że album, na którym widniał napis „Lemko Rus”, zawiera muzykę rosyjską. Dopiero gdy planował włączyć jeden z zawartych na nim utworów do przygotowywanej przez siebie kompilacji, zaczął zgłębiać temat i mocno się zdziwił. Dziś przyznaje, że wcześniej w ogóle nie słyszał o Łemkach, a samo słowo wydawało mu się tak obce, jakby wypowiadane od tyłu. Na szczęście wtedy trafił na Maksimovicha, który od połowy lat 90. promował tę kulturę i udostępniał jej dzieła na stronie lemko.org.

– W latach 90. w NASA zmusili nas, żebyśmy nauczyli się pracować na komputerze – wspomina. – Niektórzy starsi pracownicy wzbraniali się i odchodzili na emeryturę. A mnie to zainteresowało i dzięki temu sam zacząłem pracować nad stroną internetową o Łemkach. Skanowałem i tłumaczyłem materiały, udostępniałem nagrania. Chodziło o to, aby ta tradycja i kultura były powszechnie zrozumiałe, także dla łemkowskiej młodzieży urodzonej już w Ameryce. Poświęciłem się temu, to już 27 lat. Mam zajęcie, głowa pracuje, myślę, że mi to służy.

Wspólnymi siłami Nagoski i Maksimovich przygotowali świetnie opisany wybór utworów z łemkowskich płyt wyprodukowanych przez Shkimbę. A że zrobili to nie mieszkańcy powiatu gorlickiego, tylko mieszkaniec Baltimore i emerytowany pracownik NASA? Nic w tym dziwnego.

– Kto z Europy Wschodniej docierał przed wojną do Nowego Jorku, gdzie nagrywano większość tej muzyki? – pyta Nagoski. – Najczęściej była to ludność z terenów wiejskich, przedstawiciele niższych klas. Instrumenty, melodie i teksty, które przywieźli ze sobą, różniły się znacząco od tego, co cieszyło się popularnością w największych miastach ich ojczyzn. Wiele z tych lokalnych głosów przetrwało tylko dlatego, że ktoś zabrał je w świat. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i krytyk muzyczny, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side” (2018 r.).

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Dziesięć zielonych jabłek