Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wyliczam: jego Fidesz jest jak zaciśnięta pięść. Swoich Schetynów pozbył się już dawno. Fidesz nie musi oglądać się na żadne tam PSL-e czy LPR-y. Przez 4 lata Orbán miał większość konstytucyjną i robił, co mu się podobało. Nie woził się np. miesiącami z reformą OFE, nie wykłócał się z Balcerowiczem – tylko ciach, zgarnął całą kasę. Prawda: odziedziczył rozgrabione przez socjalistów państwo (recesja blisko 7 proc., ogromny dług publiczny, rozchwiane finanse), ale choć kraj był na skraju bankructwa, jakoś sobie poradził. Węgry nie utonęły. Rodacy go za to lubią – tak bardzo, że zapewnił sobie rządzenie przez kolejną kadencję.
Były też negatywy. Europa ciosała mu kołki na głowie – że scentralizował państwo, że zakłada knebel na wolną prasę, że ogranicza niezależność Sądu Konstytucyjnego i Banku Centralnego oraz że opodatkowuje niesprawiedliwie zagranicznych inwestorów.
Krytykę częściowo słuszną, częściowo przesadzoną, traktował do bólu pragmatycznie. Gdy trzeba było – cofał się o kroczek, by nie drażnić Unii. A potem ogłaszał rodakom, że na dyktat Brukseli Węgrzy się nie zgodzą, tak jak nie godzili się na dyktat Moskwy czy Wiednia. Czyli – jak mówi piłkarskie porzekadło – wilk syty i Manchester City.
Piłkarskie porzekadło jest tu nie od rzeczy, Orbán jest bowiem zapalonym futbolistą. Oczywiście Polaka tym nie zadziwi, bo i nasz premier lubi w weekend okiwać kolegów. Tyle że Węgrom ten styl się ciągle podoba, a nam się powoli nudzi.
Za Orbánem długo ciągnęła się romantyczna legenda. Zafascynowanego polską „Solidarnością” przywódcy grupy chłopaków z akademika, którą potrafił przekształcić w poważną partię. Wszyscy pamiętali, jak w 1989 r. (miał wówczas 26 lat) krzyczał na placu Bohaterów w Budapeszcie, żeby natychmiast wycofać z Węgier armię radziecką. Nie bał się mówić tego, o czym inni lękali się myśleć.
Mijały lata i pan Viktor zmieniał się z liberała i romantyka w konserwatystę, pragmatyka, może cynika.
Spotkałem go 15 lat temu, gdy był w połowie tego procesu. On był wówczas pierwszy raz premierem, a ja z potwornym bólem głowy dotarłem do gdańskiego hotelu na umówiony wywiad. Orbán w mgnieniu oka zrozumiał, w czym rzecz.
„Robimy tak – zarządził. – Obaj zdejmujemy marynarki, ja zamawiam panu kawę, a pan zaczyna pytać”.
Zaskoczył mnie bystrością umysłu i otwartością. Tylko przy jednym pytaniu zawiesił głos, zamyślił się i powiedział, że jego odpowiedź będzie sophisticated, czyli że będzie kręcił. Pytałem, czy Węgry poczekają na Polskę, gdyby się zdarzyło, że Budapeszt będzie gotowy do wstępowania do UE, a Warszawa nie.
Orbán kluczył, ale sens był jasny: „Lubimy was, przyjaciele, ale nie zaczekamy ani minuty”.
Co się zmieniło od tego czasu? Orbán jest znacznie mniej sophisticated. Ostro bierze kurs na wschód. Za moskiewski kredyt remontuje elektrownię atomową. Kupuje od Moskali gaz po niskiej cenie. I mówi otwarcie, że europejskie sankcje dla Rosji (za zajęcie Krymu) nie leżą w interesie Węgier. To paskudne. Osobiście wolę Orbána z 1989 r. niż tego z 2014.
Nie zgadzam się z tym, co robi, ale nie odmawiam mu szacunku. Lepszy jest od polityków, którzy opowiadają o demokracji, prawach człowieka i europejskich wartościach rano, a wieczorem oglądają mecz z Janukowyczem i przybijają piątkę z Łukaszenką. Lubię Orbána bardziej od tych, co chcieli za wszelką cenę zakolegować się z Nazarbajewem i Alijewem, którzy mają gazu i ropy w nadmiarze. Węgierski premier nie irytuje mnie tak jak politycy, którzy obiecują sąsiadowi przyjaźń i wsparcie, a gdy ten jest pożerany po kawałku przez sąsiednią tyranię, udają, że ich to już nie dotyczy. Zamiast mówić głośno: „Ukraina musi być w NATO”, wolą nagle być sophisticated, choć gdyby sprawy potoczyły się inaczej, wypięliby pierś do Pokojowego Nobla.
Orbán przynajmniej nie owija w bawełnę.