Utopia bez dzwonków

Krystyna Starczewska jest symbolem tego, co w polskiej inteligencji najpiękniejsze. I symbolem zmian w polskiej szkole.

02.06.2009

Czyta się kilka minut

Krystyna Starczewska, gimnazjum „Bednarska”, Warszawa, maj 2009 r. /fot. Grażyna Makara /
Krystyna Starczewska, gimnazjum „Bednarska”, Warszawa, maj 2009 r. /fot. Grażyna Makara /

Był 1958 rok. Krystyna Bogusławska, świeżo upieczona absolwentka polonistyki UW, specjalistka od dramatów Szaniawskiego i myśli Janusza Korczaka, trafiła do szkoły podstawowej nr 42 na Okęciu. Miejsce nie cieszyło się najlepszą opinią wśród warszawskich pedagogów - chodziły tu przede wszystkim dzieci z zaniedbanych rodzin, zamieszkujących przedmieścia stolicy. Nauczyciele, żeby zapanować nad nieposłusznymi, często stosowali bicie.

Biło się linijką po rękach, poważniejsze przewinienia karane były wielogodzinną kozą. Dzieci pokazywały polonistce siniaki, mówiąc: "to od ojca, to od matki, to od dyrektora". Okęcie nie było w ówczesnej Polsce wyjątkiem.

Z Krystyną ciało pedagogiczne i rodzice od początku mieli kłopoty. Młoda nauczycielka na wstępie zapowiedziała, że nie zamierza stosować kar cielesnych. Czego się boi? Dziecko to nie szklanka, nie pęknie.  "Ubierz łach, zapnij łach" - ironizował wówczas Andrzej Bursa w słynnym wierszu "Pedagogika". Na jednej z wywiadówek padła więc propozycja, żeby niedoświadczona nauczycielka notowała uczniowskie wykroczenia i przekazywała je rodzicom, których delegacja co tydzień wymierzy sprawiedliwość. Odmówiła, wprowadzając rewolucyjny pomysł - żeby uspokoić klasę, pod koniec każdej lekcji opowiadała fragment wymyślonej przez siebie baśni. Rzecz działa się podczas wojny, bohater dokonywał cudów zręczności, a dzwonek na przerwę zastawał go w dramatycznej sytuacji. Warunkiem dokończenia opowieści był spokój na kolejnej lekcji. Spragnione rozrywki dzieciaki, bez kina, telewizji, książek, czekały w ciszy na następny odcinek.

W 1960 r. baśń się skończyła. Pewnego dnia do klasy Krystyny wszedł uczeń ze strużkami krwi na szyi. Dyrektor, który za spóźnienie karał podnoszeniem delikwentów za uszy, tym razem przesadził.

Nieco później Krystyna przyszła jako pierwsza do szkoły. Kiedy otwarła kluczem drzwi do toalety, zobaczyła, że na podłodze śpi zwinięty w kłębek chłopiec. Nauczyciele dzień wcześniej zamknęli go za karę i zapomnieli wypuścić.

Po awanturze odeszła z Okęcia, ale tamte doświadczenia zbudowały w niej opór wobec systemu edukacyjnego, który trwa do dziś, czyniąc ze Starczewskiej jedną z najważniejszych postaci polskiej pedagogiki.

Nadąsany minister

Jeśli umówić się z nią w szkolnym gabinecie, rozmowa będzie wyglądać następująco.

Już z daleka słychać silny głos, który przebija się przez szkolny szum: "Co wy sobie wyobrażacie? Co to za hałasy? W lesie jesteście? To przecież szkoła". Drobna kobieta w dużych okularach i ciepłym bezrękawniku po belfersku opiernicza grupę rozbawionych dziewczyn.

Najpierw trzeba przeprosić grupę uchodźców z Somalii, którzy w gabinecie dyrektorki uczą się języka polskiego.

Później wpada nauczycielka z ministrem ze szkolnego rządu, odpowiedzialnym za porządek w szkole. Minister jest nadąsany, bo nauczycielka poleciła mu sprzątnąć papierki rozrzucone przy śmietniku przez kolegów. Sporu nie udaje się rozstrzygnąć. Dyrektorka umawia się z nim na później.

Skrzypią meble przywiezione w prezencie przez Hindusów. Na widoku zdjęcie z domu dziecka prowadzonego przez Korczaka. Ze ściany spogląda bystro Ganesia, bóg z głową słonia, symbol roztropności.

Potem pojawia się smutna dziewczyna w rozciągniętych ubraniach, chce po prostu pogadać. Później puka jeszcze jeden uchodźca. Telefon dzwoni. Sekretarka cały czas informuje, że czekają rodzice. A jeszcze trzeba jechać na spotkanie, taksówka zamówiona.

Starczewska słucha uważnie, podejmuje szybkie decyzje. Chwilami tylko, kiedy kolejni petenci nie stukają do drzwi, przymyka zmęczone oczy.

Huknąć, nie poniżać

Halina Bortnowska, przyjaciółka Starczewskiej od powojnia, uważa, że jest ona symbolem tego, co w polskiej inteligencji najpiękniejsze. - To kobieta wolna od chęci zagarniania pod siebie, władzy, którą sprawujemy wyłącznie po to, żeby rządzić - opowiada. - A jednocześnie myśli bardzo trzeźwo, nie boi się pieniędzy i tworzenia struktur. Dzięki połączeniu tych cech osiągnęła niebywały sukces: nie dosyć, że wymyśliła utopię, to jeszcze po upadku komunizmu powołała ją do życia.

Zofia Milska-Wrzosińska, psychoterapeutka: - Roztacza aurę koncyliacyjności, ale bez uległości. To wyjątkowe, bo osoby nastawione na kompromis mają często tendencję do zbytniego oddawania pola. Potrafi huknąć, jak każdy prawdziwy nauczyciel, ale w sposób, który nie poniża.

Starczewska jest też dobrym symbolem powikłanych dróg polskiej inteligencji powojennej. Córka lekarza i nauczycielki, całe życie związana z inteligencką Ochotą, we wczesnej młodości uważała się za komunistkę. Ku rozpaczy rodziców odeszła od Kościoła, zanurzając się w wir pracy w ZMP. Wierzyła w czerwone harcerstwo, w nowego człowieka, którego trzeba wykuwać od pierwszych lat życia.

Potem przyszły sceny jak z "Dreszczy" i czas na dojrzały opór wobec tego, co ideologicznie słuszne. Najpierw w szkole pojawili się poważni mężczyźni w garniturach, zabrali ją do komitetu rejonowego przy placu Narutowicza. Nieznany jej z nazwiska towarzysz pochwalił za zaangażowanie, roztoczył wizję kariery, której miały nie przeszkodzić niesłuszne pochodzenie i brat zabity w Powstaniu. Warunek był jeden: licealistka musi notować każde słowo swojej polonistki, a potem przynosić sprawozdania na plac Narutowicza.

Krysia nie zastanawia się długo. - To jest donos, towarzyszu - odpowiada. Odmawia.

Niedługo później, na obozie ZMP, jedna z koleżanek zaczęła romansować z instruktorem. Po samotnej wycieczce na wyspę mężczyzna zwołał zebranie i powiedział, że dziewczyna powiedziała o Stalinie: "Dobrze by było, żeby zdechł, bo to wróg Polaków". Instruktor zażądał, by dziewczynę usunąć z obozu. Liczył na aklamację.

Starczewska: - Pod ścianą stało trzech smutnych panów. Nie wtrącali się do momentu, kiedy się okazało, że większość ZMP-owców jest przeciwko. Nakazali powtórzenie głosowania. Kto zagłosuje przeciwko wnioskowi instruktora, będzie miał kłopoty. Obóz uległ. Dziewczynę aresztowano.

Starczewska: - W ten sposób w młodym wieku stałam się podwójnie bezdomna. Straciłam wiarę w Boga, potem w komunizm.

Podczas odwilży studentka polonistyki będzie pierwszą, która rozwiąże komórkę ZMP na swoim wydziale.

Suszka i dyrektor

Łagodność Krystyny Starczewskiej, jej opanowanie i piękny uśmiech nie powinny mylić. Przyparta do muru potrafi się bronić.

Po tym, jak odeszła z Okęcia, trafiła na chwilę do korespondencyjnego liceum dla pracujących przy placu Unii Lubelskiej. Oficerowie SB mieszali się z siostrami zakonnymi i dziećmi dygnitarzy.

Krystyna Starczewska: - To w ogóle niezbadany temat - ubowcy, którzy po śmierci Stalina trafili na stanowiska dyrektorskie do szkół. Spotkałam takich kilku, w tamtym liceum również. Pamiętam, że byłam wtedy w ciąży, kazali mi sprzedawać podręczniki. Ustawiła się kolejka, przechodził właśnie dyrektor. Do dziś pamiętam nieprzyjemny gest trzaskania dłonią o dłoń, jakby walił kogoś w twarz. Zwrócił uwagę, że ważne figury stoją w ogonku, zamiast dostać książki poza kolejnością. Polecił, żebym rozdała wszystkim podręczniki, a pieniądze zebrała później. Odmówiłam.

Starczewska poszła na dywanik. Powiedziała sobie, że zachowa spokój, chyba że dyrektor zacznie zachowywać się agresywnie.

Trzasnął dłonią o dłoń raz, drugi, podniósł głos. W końcu dźwignął się z fotela.

Starczewska nie wytrzymała: chwyciła za marmurową suszkę do atramentu i z całej siły cisnęła nią w kierunku pryncypała. Po czym uciekła, przerażona, że zabiła człowieka. Zabarykadowała się w ubikacji, czekając na przybycie milicji.

Kiedy wyszła z łazienki, dyrektor stał przed drzwiami. Był grzeczny i przepraszał. Od tego czasu zachowywał się wobec niej inaczej.

W ścianie gabinetu, na wysokości jego głowy, przez długi czas widniała wielka dziura.

Wojciech Eichelberger, psychoterapeuta, przyjaciel Starczewskiej od połowy lat 70.:

- Ja tu nie widzę sprzeczności. Krysia jest niesłychanie ugodowa i skłonna do kompromisu. Nie pozwala jednak przekraczać granic, które sama nakreśla. Gdyby tak nie było, jej najważniejszy projekt, czyli szkoła społeczna "Bednarska", szybko rozszedłby się w szwach.

Słupy demokracji

Jeśli w wiosenne przedpołudnie przypadkowy przechodzień rzuci okiem za ogrodzenie społecznego gimnazjum i liceum "Bednarska" na warszawskiej Ochocie, zobaczy zwykłą szkołę. Chłopaki grają w piłkę i freesbee, obserwuje ich wuefista. Ktoś instaluje sprzęt grający, za chwilę gimnazjaliści z ostatniej klasy będą ćwiczyć poloneza na bal pożegnalny. Nowe reflektory nad boiskiem, starannie wyremontowana elewacja.

To pozory: za ogrodzeniem u zbiegu Raszyńskiej i Niemcewicza, w tym samym budynku, w którym 60 lat temu Starczewska rozpoczynała naukę, kryje się zjawisko na mapie polskiej edukacji wyjątkowe.

Eichelberger: - Zawsze marzyła o nowoczesnej szkole, a pierwsze przymiarki zaczęła robić już na początku lat 80. Była ekspertem Solidarności w dziedzinie oświaty, przygotowywała postulaty reform i trochę jej w tym pomagałem. Po ogłoszeniu stanu wojennego założyliśmy podziemny Komitet Oporu Społecznego, wydający dwutygodnik KOS, a potem oficynę wydawniczą. Oświata była jednym z najważniejszych tematów. Dyskutowaliśmy o zmianie programów, o rozszerzeniu uprawnień rad pedagogicznych, o możliwości organizowania szkół z programami autorskimi. Później powstało nawet seminarium na Uniwersytecie, poświęcone szczegółom funkcjonowania przyszłej niezależnej szkoły. To były pomysły tak rewolucyjne, że wywoływały opór nawet po stronie solidarnościowej.

Dzień po zakończeniu Okrągłego Stołu grupa nauczycieli i rodziców zarejestrowała Towarzystwo Przyjaciół Pierwszego Społecznego Liceum Ogólnokształcącego.

Syn Haliny Bortnowskiej uczył się w pierwszym roczniku, ona pracowała jako katechetka. - Absolutna partyzantka - wspomina. - Mieliśmy przyrzeczony budynek przy parafii w Wilanowie, ale ksiądz zerwał umowę, bo dowiedział się, że są wśród nas rozwodnicy. O tym, jaki był głód zmian, świadczy fakt, że kandydowało po kilkanaście osób na jedno miejsce, choć fizycznie szkoły jeszcze nie było. Wynajęliśmy sale w akademikach SGGW.

Po 20 latach szkoła rozrosła się i zmieniła w poważną instytucję: "Bednarska" składa się z pięciu szkół, w których uczy się prawie 1000 licealistów i gimnazjalistów. W szkołach panuje ustrój demokratyczny, oparty na uchwalonej w pierwszym roku szkolnej Konstytucji, władzę ustawodawczą pełni Sejm Szkolny, wykonawczą rząd - czyli Rada Szkoły, a sądowniczą Niezawisły Sąd Szkolny. Do wszystkich organów wybierani są przedstawiciele uczniów, rodziców i nauczycieli. Istnieje szkolna waluta, "bednary", które zarabiają uczniowie pracą na rzecz szkoły i wpłacają jako czesne. Brakuje nieodłącznego w polskiej edukacji dźwięku - świdrującego uszy dzwonka.

Uczeń powinien sam dbać o to, by przychodzić na zajęcia punktualnie.

Uczeń ma prawo pozwać przed szkolny sąd nauczyciela, jeśli uzna, że dzieje mu się krzywda. Uczeń ma jasno określone obowiązki. Zabronione są: agresja fizyczna i słowna, zachowania niebezpieczne, nieuczciwość (w tym plagiaty i ściąganie), zażywanie narkotyków i picie alkoholu. Złamanie którejkolwiek z zasad skutkuje podpisaniem specjalnego kontraktu między szkołą a uczniem. Jego złamanie oznacza, że uczeń opuszcza szkołę. Przez 20 lat zdarzyło się 7 takich przypadków.

I najważniejsze: uczeń jest człowiekiem i powinien być traktowany jak człowiek.

Krystyna Starczewska: - Szkołom społecznym szybko dorobiono gębę miejsc, gdzie wolno wszystko, a nauczyciel jest kumplem. Unikamy tych błędów. Określenie ram jest konieczne, również w stosunkach nauczyciel-

-uczeń konieczna jest hierarchia.

"Bednarska" jest pomyślana jako wstęp do społeczeństwa obywatelskiego, w którym ścierają się odmienne racje, a decyzje powstają dzięki kompromisom. Słupy oświetleniowe przy boisku to efekt dyskusji prowadzonej przez dwie kadencje szkolnego parlamentu.

Wrogi fideizm

Pedagogiczna kariera Starczewskiej w PRL skończyła się w roku 1967, kiedy jako nauczycielka w renomowanym warszawskim liceum im. Słowackiego stanęła w obronie dwóch maturzystek. Jedna, młoda anarchistka, napisała, że "słowo ojczyzna, czy to w ataku, czy to w zagrożeniu, zawsze cuchnie mordem". Druga oparła pracę na słowach biskupów "przebaczamy i prosimy o przebaczenie", pokazując chrześcijański sposób myślenia o świecie.

Sekretarz szkolnej organizacji partyjnej zażądał ukarania uczennic oceną niedostateczną.

Znowu odmówiła. Nie zgodziła się też podpisać świadectw z ocenami obniżonymi do dostatecznej. - To było pierwsze liceum, w którym przeszłam z uczniami cały cykl wychowawczy, od pierwszej do ostatniej klasy. Przez 4 lata tłumaczyłam, że mają prawo myśleć i pisać to, co uważają za słuszne, więc odpowiedzialność musiałam wziąć na siebie - tłumaczy. - Nagle okazało się, że jestem elementem wrogim i demoralizującym. W opinii, którą pokazał mi dyrektor, napisano: "Schlebia najniższym instynktom młodzieży i wychowuje ją w duchu fideizmu". Chodziło nie tylko o matury, lecz także o kółko filozoficzne, na którym mówiliśmy m.in. o św. Tomaszu.

Dostała zakaz wykonywania zawodu.

Wylany, ale wygrał

Na boisko wychodzi młody Tybetańczyk w stroju mnicha. Zaraz po nim Krzyś Bajer, dobry duch szkoły - absolwent "Bednarskiej", trzydziestolatek po dwóch ciężkich wypadkach (jeden z nich uszkodził mu pień mózgu). Dzięki uporowi nauczycieli skończył liceum, maturę wystukał jednym palcem na komputerze. Dziś tu pracuje, na stanowisku szkolnego Anioła prowadzi fundusz pomocowy dla najbardziej potrzebujących uczniów.

Milska-Wrzosińska: - Przypuszczam, że Krystyna w głębi duszy jest socjalistką w najlepszym tego słowa znaczeniu. Dlatego miała problem psychologiczno-moralny z budowaniem instytucji, w której za naukę trzeba płacić. Nie chciała, żeby "Bednarska" stała się enklawą dla dzieci warszawskiej inteligencji i zamożnych rodziców. Pilnowała, żeby w budżecie były stypendia dla uczniów, których rodzice nie mogli przez jakiś czas płacić. Uważała za oczywiste, że w szkole będą bezpłatne miejsca dla dzieci uchodźców, ciężko chorych i z domów dziecka. Dla niektórych rodziców było to trudne. Pamiętam, jak jeden z ojców powiedział, że nie życzy sobie, by za jego pieniądze dziecko obcowało z "elementem". Krystyna umiała spokojnie przekonywać, że dzieci otrzymują cenny kapitał, uczą się zaangażowania i pomocy, mają kontakt z innymi kulturami.

Dziś w gimnazjum uczą się dzieci uchodźców z Czeczenii, Tybetu i Afryki.

- To bardzo trudne decyzje i trzeba niesłychanej zręczności, by je przeprowadzić - dodaje Halina Bortnowska. - Rodzice mają ograniczoną skłonność do ryzyka, jeżeli chodzi o dzieci, i trzeba to zrozumieć. A są jeszcze nauczyciele.

Starczewska: - Bywa trudno, ale inaczej się nie da. Kiedy w szkole pojawiły się narkotyki, w Szkolnym Sejmie wybuchł spór. Uczniowie ogłosili, że zgodzą się na wyrywkowe kontrole moczu, jeśli zgodzą się na to również nauczyciele. Pedagodzy mieli wątpliwości, ale przyjęli argumenty. Bez naszej zgody nie byłoby mowy o prawdziwym partnerstwie.

Innym razem Starczewska została podana do sądu szkolnego przez chłopaka przyłapanego na szkolnej imprezie z butelką wódki. Miał zostać wylany ze szkoły, ale wygrał sprawę.

Zofia Milska-Wrzosińska: - Ten chłopak to był mój syn. Oparł swoją obronę na treści szkolnego regulaminu, gdzie figurował zakaz picia alkoholu na terenie szkoły, ale nic nie było o wnoszeniu go. Nie miałam złudzeń - jeśli nie pił, to przecież tylko dlatego, że nie zdążył, więc cóż mogą mieć za znaczenie te sofistyczne wykręty. Ze zdumieniem patrzyłam na proces, w którym ten zapis potraktowano poważnie. Powołano biegłego - nauczyciela chemii, który dowiódł, że intensywny zapach alkoholu w klasie nie może pochodzić od ucznia, który wypił kieliszek wódki, ale z jakiegoś pojemnika, w którym ten alkohol się rozlał. Ja zeznałam zgodnie z prawdą, że z lodówki zginęła butelka "Siwuchy" z ukruszonym korkiem, więc rzeczywiście alkohol mógł się wylać. Sąd orzekł, że skoro alkohol nie był pity, to nie było podstaw do wyrzucenia ucznia. Krystyna - dyrektor szkoły - przegrała, jej decyzja została uchylona przez sąd złożony m.in. z uczniów. Który inny nauczyciel pozwoliłby sobie na taką sytuację?

Starczewska dobrze to pamięta. - Taka jest cena partnerstwa - wyjaśnia. - Niezawisły sąd rozstrzygnął sprawę na moją niekorzyść, ale byłam zadowolona, bo była to dobra nauka demokracji, której podstawowym elementem jest równość wszystkich wobec prawa. A ten niegrzeczny chłopiec po skończeniu szkoły został mężem mojej wnuczki...

W szkole nie próbują ukrywać, że zdarzają się sytuacje trudne do rozwikłania. Choćby ta uczennica z domu dziecka, która kradła telefony i pieniądze. Rodzice domagali się, by usunąć ją ze szkoły. Okazało się, że jest zmuszana do zdobywania fantów przez kolegów z domu dziecka - uznali, że skoro zadaje się z zamożnymi dziećmi, powinna za to płacić. Została w "Bednarskiej", bo zrozumiano jej wyjątkowo trudną sytuację.

Edukacja, czyli fundament

W pierwszy dzień wydarzeń marcowych doktorantka filozofii Krystyna Starczewska zostaje pobita i zwyzywana od Żydówek przez funkcjonariuszy SB. Potem zdarzy się to jeszcze kilkakrotnie, tyle że napastnikami będą zwykli obywatele. Pod koniec lat 70. porwą ją z ulicy esbecy, stawiając ultimatum: albo będzie współpracować, albo wydadzą jej zięcia, niepokornego Wietnamczyka, w ręce tamtejszych służb specjalnych. Będą grozić gwałtem na córce albo wypadkiem spowodowanym przez nieznanych sprawców.

Im więcej przeciwności, tym bardziej zdecydowanie Starczewska zmierza do celu. Lista inicjatyw, w które się angażuje - samodzielnie bądź z mężem Stefanem - brzmi jak przewodnik po historii współczesnej: w połowie lat 70., jako adiunkt w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, organizuje seminarium psychologii humanistycznej, będące inspiracją dla polskich psychoterapeutów i miejscem spotkań wszystkich, którym trudno znieść ideologiczne zniewolenie; wciągnięta przez dawnego ucznia Mirosława Chojeckiego wspiera KOR, pomagając robotnikom z Radomia, jest wykładowcą Towarzystwa Kursów Naukowych, pracuje w solidarnościowym Zespole Ekspertów Oświaty, prowadzi Zespół Oświaty Niezależnej, przy Okrągłym Stole walczy o prawo do tworzenia szkół społecznych.

- Pod koniec lat 80. miałam pretensje do Krysi - nie ukrywa Zofia Romaszewska, jedna z czołowych postaci KOR-u. - Wydawało mi się, że zamiast tworzyć oddzielną strukturę, powinna wejść w system szkół państwowych i tam dokonać rozpierduchy. Teraz myślę, że nawet tak silna kobieta nie dałaby sobie rady z równie skostniałą strukturą.

Milska-Wrzosińska: - W gabinecie Krysi wisi portret Korczaka, myślę, że to dla niej główna inspiracja, jeśli chodzi o kontakt z dzieckiem. Ale Korczak był przede wszystkim pedagogiem, w pewnym sensie uciekł od świata, skupiając się na swoich podopiecznych. Krysia zajmuje się edukacją, bo chce zmieniać społeczeństwo. To zresztą charakterystyczne, że choć nie jest psychologiem ani psychoterapeutą, zaangażowała się w antypsychiatrię i psychologię humanistyczną. Pewnie dlatego, że te nurty wyrosły ze sprzeciwu wobec autorytaryzmu i ograniczeń wolności.

Być może dlatego Starczewska długo po 1989 r. skupia na sobie złość ministra edukacji Romana Giertycha za to, że pozwala swoim uczniom demonstrować przeciwko prowadzonej przez niego polityce.

***

Wojciech Eichelberger: - Przekleństwem polskiej edukacji jest brak elastyczności nauczycieli. Kończą studia, wpadają w szkolny wir, i po kilku latach zastygają w jednej metodzie, dziwiąc się, że coraz trudniej im o kontakt z kolejnymi pokoleniami uczniów. Krysia wie, że dobry belfer powinien mieć nieustannie otwarte oczy i reagować na zmiany. Ta świadomość sprawia, że cały czas rozumie szkołę.

Starczewska nie lubi opowiadać o rankingach, są jej zdaniem źródłem segregacji:

- Dyrektorzy nie przyjmują często uczniów, którzy wymagają pomocy i opieki, dzieci uchodźców, dzieci z domów dziecka czy dzieci niepełnosprawnych, dlatego że nie mają one szans na dobre oceny i tym samym zaniżają wyniki rankingowe. Dla mnie ważniejsza od miejsca w rankingu jest pomoc tym, którzy jej naprawdę potrzebują, nauka tolerancji i aktywności obywatelskiej uczniów.

Obok gabinetu dyrektor Starczewskiej wisi gazetka ścienna, którą pokazuje wszystkim gościom, na dowód, że szkoły społeczne nie są wylęgarniami egoistów.

Na zdjęciach widać dzieci z Birmy: za pieniądze zebrane przez uczniów powstała tam murowana szkoła, żeby ich rówieśnicy nie musieli uczyć się na klepisku.

Jest też zdjęcie birmańskiej dziewczynki, której wdzięczni za pomoc rodzice dali na imię "Polska".

Korzystałem m.in. z pracy magisterskiej Marii Topczewskiej "Szkoła na Bednarskiej 1989-2009" i reportażu Jacka Hugo-Badera "O zielonym gąsiorze i parasolu generałowej Jaruzelskiej".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, reportażysta, pisarz, ekolog. Przez wiele lat w „Tygodniku Powszechnym”, obecnie redaktor naczelny krakowskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Laureat Nagrody im. Kapuścińskiego 2015. Za reportaż „Przez dotyk” otrzymał nagrodę w konkursie… więcej