Ustawowy parawan

Przekonywanie, że internauci murem stanęli za nielegalnym hazardem i dziecięcą pornografią, byłoby argumentem tyleż populistycznym, co niegodziwym. Moim zdaniem ludzie, którzy z siecią żyją w symbiozie (a dotyczy to, pośrednio czy bezpośrednio, przynajmniej połowy społeczeństwa!), nie pozwolili na stworzenie fatalnego precedensu.

05.02.2010

Czyta się kilka minut

Podczas spotkania premiera z przedstawicielami organizacji pozarządowych zajmujących się siecią, reprezentantami dostawców internetu i blogerami, padały argumenty, które w swej przeważającej części były miażdżące. Prawo, które ekspresowo próbował przeforsować gabinet Donalda Tuska, a które przy okazji nowych regulacji dotyczących hazardu wprowadzałoby tzw. Rejestr Stron i Usług Niedozwolonych, spotkało się, na szczęście, z krytyką tak jednoznaczną, że strona rządowa zdecydowała o wstrzymaniu (na razie, a wymaga to też konsultacji z prawnikami) tej części nowej ustawy.

Premier przekonywał na początku, że argumenty przeciwników projektu są wewnętrznie sprzeczne. Jak można, pytał, równocześnie mówić, że ustawa jest nieskuteczna, oraz że wprowadzi cenzurę - czyli w domyśle: jest skuteczna? Można, bo rozwiązania z projektu ustawy przyjętego przez rząd nie zapobiegłyby problemom, które miały być istotą nowego prawa, a równocześnie stwarzałyby potencjalne zagrożenie wolności informacji.

Otóż rządowy projekt byłby fasadą udającą rozwiązanie problemu - by uciec się do bardzo uproszczonego porównania: działałby jak parawan rozstawiony wokół stojącego przy szkole dealera narkotyków: może i utrudniałby dostęp, ale by go nie uniemożliwiał, z pewnością jednak dawałby poczucie, że dealer narkotyków zniknął.

Dla czerpiących zyski z nielegalnego hazardu czy pornografii dziecięcej, oraz dla ich klientów, ominięcie informatycznych barier byłoby igraszką. A sam Rejestr, który miałby być przecież jawny, stanowiłby wymarzoną bazę adresów, pod którymi można znaleźć zakazane treści. O tym, że ustawodawca przerzuciłby koszty wdrożenia systemu cenzury na barki dostawców internetu, nie ma nawet co wspominać. Rejestr tworzyłby pozór rozwiązania samego problemu - po pierwsze, do rodziców trafiłby komunikat: skoro powstał, moje dziecko jest bezpieczne. Po drugie, taki komunikat zaspokoiłby sumienia ustawodawców, a wolno też przypuszczać, że i organów ścigania. Na ten problem zwracał podczas debaty uwagę Jakub Śpiewak z fundacji Kidprotect: zasłonięcie problemu, czyli uniemożliwienie dostępu do bezprawnych treści i usług, nie sprawia, że one znikną, a co ważniejsze - nie rozwiązuje dramatu ofiar.

Ludziom, którzy doprowadzili do dzisiejszej debaty, przyświecała nadrzędna obawa: przed stworzeniem prawa, które dostarczałoby niebezpiecznych narzędzi pozwalających zagrozić wolności słowa. Otóż rządowy projekt pozwalałby na arbitralne w gruncie rzeczy wskazywanie, jakie treści są w polskim internecie niepożądane: arbitralne, bo procedura opisana w projekcie jest czysto fasadowa: cóż, że stanowi o tym, iż wprowadzenie danego adresu do Rejestru ma się odbywać za decyzją sądu, skoro procedura ma trwać kilka godzin, a niezbędną w takiej sytuacji opinię biegli sądowi w polskiej praktyce wydają po roku, a czasem i dłużej? Tym bardziej, że - ten argument także podniesiono - procedura nie jest sądowa, lecz quasi-sądowa, nie przewiduje bowiem możliwości obrony. Zatem jeśli jakiś polityk postanowiłby kiedyś rozszerzyć rejestr o treści, dajmy na to, znieważające polityków, to nie ma pewności, że interesy opinii publicznej i jedna z największych wartości demokratycznych, jaką jest wolność słowa, byłyby należycie chronione.

Czy to histeryczny argument? Przypomnijmy sobie, jak jeszcze niedawno przynajmniej kilku prokuratorów kompromitowało się politycznym serwilizmem. Czyżby Donald Tusk, który miał dziś trudności ze zrozumieniem tej argumentacji, choć ostatecznie ją przyjął, zapomniał, że swoje ostatnie zwycięstwo zawdzięcza w znacznym stopniu ludziom, którzy powiedzieli takim praktykom "nie"? Ale choćby nawet takie myślenie trąciło mentalnością spiskową, to należy pamiętać, że prawo, które zawiera furtki pozwalające na łatwe nadużywanie go, jest po prostu złym prawem.

Okazało się, że aktywni użytkownicy internetu są grupą szczególnie wyczuloną na choćby mgliste zagrożenia wolności wypowiedzi. To powód do dumy - oznacza, że polska demokracja okrzepła, a młode pokolenie przyswoiło jej wartości. Jedną z nadrzędnych wartości społeczeństwa informacyjnego jest pełna otwartość i neutralność sieci. Każda władza - a widać to nawet w starych demokracjach, takich jak Francja, Wielka Brytania, a nawet USA - zawsze wykazuje tendencje do gromadzenia w swoich rękach nadmiaru kontroli. Po to są organizacje obywatelskie, by się takim działaniom przeciwstawiać.

Spotkanie premiera z internautami było ważnym wydarzeniem - pokazało, że można się skutecznie zorganizować w sposób oddolny, wyłonić kompetentnych reprezentantów opinii publicznej i wywrzeć mocny wpływ na proces legislacyjny, który dotąd w polskiej rzeczywistości często, jeśli w ogóle uwzględniał konsultacje społeczne, to jako coś między złem koniecznym a kwiatkiem do kożucha. Pokazało, że da się rozmawiać na naprawdę wysokim poziomie, tak merytorycznym, jak i kulturalnym, w klimacie świadczącym o tym, że obu stronom zależy na rozwiązaniu problemu. To na naszej scenie politycznej rzadki widok. Pokazało wreszcie, że internet służy ludziom do obywatelskiego organizowania się - a nie, jak się jeszcze niektórym może wydawać, tylko do uprawiania hazardu i rozpowszechniania pornografii.

Z pornografią dziecięcą należy bezwzględnie walczyć, tak jak z uzależniającym i łamiącym życie tysiącom ludzi hazardem. Tyle że właściwymi, czytaj: skutecznymi metodami. Tropiąc transfery pieniężne. Wykrywając i doprowadzając przed sąd sprawców. Współdziałając z międzynarodowymi organami ścigania. Mozolnie i wytrwale, bo tak przebiega każda praca operacyjna. Poza tym, zamiast w rejestry, lepiej inwestować w edukację: rodziców i nauczycieli - o tym, jakie niebezpieczeństwa mogą czekać na ich dzieci w internecie. Oraz dzieci - jak bezpiecznie i odpowiedzialnie z sieci korzystać.

Rozstawienie parawanu, rzecz jasna, trwa krócej niż praca operacyjna, a efektem można się od razu pochwalić. Do czasu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zastępca redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, dziennikarz, twórca i prowadzący Podkastu Tygodnika Powszechnego, twórca i wieloletni kierownik serwisu internetowego „Tygodnika” oraz działu „Nauka”. Zajmuje się tematyką społeczną, wpływem technologii… więcej