Ukraiński pisarz na wojnie: Jak żyć w świecie, który przestał działać

Jestem z pokolenia, które kształtował rozchwiany postsowiecki świat ciągłych zmian. Na naszą młodość wpłynęły Czarnobyl, bieda transformacji i kolejne rewolucje. Teraz jesteśmy na wojnie – i to my niesiemy cały jej trud.

17.03.2023

Czyta się kilka minut

Artem Czech / FOT. ARCHIWUM PRYWATNE  /
Artem Czech / FOT. ARCHIWUM PRYWATNE /

Na pewno nikt nie ­zbombarduje ­Kijowa, na pewno nikt nie ­będzie go zdobywać, po prostu nikt się nie odważy – tak pisałem rok temu, na początku lutego 2022 .

To nie tak, że nie wierzyłem w możliwość rosyjskiej inwazji. Po prostu nie chciałem w nią wierzyć. A przede wszystkim nie chciałem rezygnować z mojego spokojnego trybu życia. Nie znam nic wspanialszego niż codzienne rytuały: poranna gimnastyka, pisarska praca nad tekstami w ciągu dnia, czytanie książki i kieliszek wytrawnego wina wieczorem, muzyka z porządnych kolumn, ciepłe światło girland, rozmowy z żoną o twórczości i wychowaniu syna, przyjaciele wpadający w odwiedziny z butelką ­prosecco, czipsami i zakarpackim rzemieślniczym serem.

A tu – inwazja. Mnie ogarnęła panika. Nie chodziło tylko o przerażenie skalą nadchodzącej tragedii, której w pierwszych godzinach nie byliśmy w stanie ocenić. Stresował mnie inny problem, banalny. Musiałem opuścić moją zaciszną kryjówkę, zrezygnować z przymiotów wygodnego życia. Czekał mnie głód i chłód, stres, strach i gniew. To nie jest najlepszy zestaw dla człowieka, który nie zwykł opuszczać granic swojego świata bez potrzeby. Nie lubię być zmuszanym do przebywania w społeczeństwie, w grupie obcych ludzi. I w ogóle – w grupie.

Metal o metal

Znam to uczucie, przeszedłem coś podobnego już wcześniej. Socjalizacja w dorosłym życiu, dokonywana nie z własnej woli, może być doświadczeniem przygniatającym i na swój sposób wyczerpującym. Dzieje się tak szczególnie wtedy, gdy człowiek, który przyzwyczaił się do samotnictwa, zostaje zmuszony do przebywania wśród ludzi, którzy nie są mu bliscy duchem.

Nie zawsze reagowałem właściwie na takie znajomości. Oczywiście doskonale rozumiem, że to nie wina tych ludzi. Oni mają prawo być sobą – odlegli mi duchem, obcy, inni. To ja miałem z tym problem, więc sam musiałem sobie z tym poradzić. Musiałem przystosować się do okoliczności, znaleźć wspólny język z tymi, których nawet nie zauważałem w cywilu, podporządkować się osobom, do których czułem odrazę, dowodzić ludźmi, którym nie byłem godny powierzyć mojego życia – bo przecież dowódca zależy tak samo od podległych, jak
i oni od niego.

Tak, wiedziałem już, jak to jest. Adaptacja społeczna zawsze była dla mnie procesem trudnym, wręcz bolesnym.


ATAK NA UKRAINĘ: CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM >>>


Gdy jednak na początku wojny, w 2015 r., po raz pierwszy znalazłem się w szeregach ukraińskiej armii, w moim życiu zjawili się niespodziewani ludzie. Wtedy to zbratałem się z górnikiem
spod Dniepru i znalazłem z kryminalistą spod Czerkas wspólny język, pełny egzotycznej wrażliwości. Do bandy typowych dresiarzy z południa kraju, których z początku unikałem, poczułem szacunek – zachwycała mnie ich brawura. Od chłopaków z Podola nauczyłem się prostej filozofii ukraińskiego czarnoziemu. To oni pokazali mi, jak dostrzegać i doceniać rzeczy niemal niewidzialne i przepiękne: ptasi śpiew, ornamenty malowane przez szron na szybie samochodu, ciszę donbaskiego stepu, nieskończoność ukraińskiego nieba oraz śmiesznie wystające żebra żołnierza o pseudonimie „Klim”, które przypominały klawisze ksylofonu.

Aby jednak do tego doszło, musiało minąć sporo czasu: tygodnie czy nawet miesiące trudnego docierania się – metal o metal.

Mój batalion

Po tym, jak w 2022 r. zaciągnąłem się znów do armii, znalazłem się w nowej grupie ludzi – różniącej się od tych, których poznałem poprzednio. W jakiejś mierze mogłem ich uznać za swojaków. Oczywiście nie byli to moi przyjaciele, z którymi w kuchni popijałem zinfandel – ale teoretycznie mógłbym się z nimi spotykać. I pić właśnie to czerwone kalifornijskie wino, a nie wódkę czy piwo.

Bo w moim wojskowym otoczeniu znaleźli się teraz koneserzy, którzy potrafili docenić zacne trunki. A także dobrą muzykę, rozmowy o sprawach wiecznych, spory na tematy bieżące, wspomnienia wspólnych znajomych z cywila oraz miejsca, które odwiedzaliśmy w równoległych rzeczywistościach: park The Battery w Nowym Jorku, hamburską ulicę nocnych klubów Reeperbahn, średniowieczne skalne miasto Czufut-Kale na Krymie, pełną zabytków kijowską ulicę Rejtarską.

Mój batalion składa się głównie z mieszkańców Kijowa – i mimo różnic w statusie społecznym, obrządku politycznym i orientacji kulturowej więcej nas łączy, niż dzieli. Pochodzimy z jednej mentalnej przestrzeni, kręgosłup moralny pozwala nam kroczyć w tym samym kierunku.

Najważniejsze, że jest coś, co nas łączy – można nas nazwać winem z jednego zbioru. Bo nasze dojrzewanie przebiegało w zbliżonych warunkach. Kijowskie osiedle Syreć lat 90. XX wieku nie różniło się zbytnio od mojej dzielnicy „D” w ­rodzinnych Czerkasach. Moja młodość nie była ani lepsza, ani gorsza od doświadczeń moich dzisiejszych towarzyszy broni. Odebranie średniego ogólnego wykształcenia dało nam takie same możliwości, choć każdy z nas wybrał swoją drogę.

No dobrze, być może moje doświadczenie pisarskie jest nietypowe w kontekście całego batalionu, przecież wybrałem niestandardowy sposób realizacji życiowych celów jak na moje środowisko. Ale wszyscy jesteśmy zakorzenieni w historycznym kontekście naszego państwa. Jesteśmy do siebie bardzo podobni. Ja-pisarz niczym się nie różnię od moich towarzyszy broni: kierowcy tira o pseudonimie „Geograf”, informatyka „Wirusa”, budowlańca „Jeta”.

Choć na pierwszy rzut oka poniosły nas różne nurty, wywodzimy się z jednego źródła i spotykamy się w tym punkcie pod nazwą „Luty 2022”. Być może mamy inne motywacje, ale jedziemy na tym samym wózku. Mamy różne światopoglądy, ale wspólnego wroga. Inne charaktery, ale ten sam cel: nie możemy zostawić tej wojny naszym dzieciom.

Dzieci postsowieckiej rzeczywistości

A przecież sami nie tak dawno byliśmy dziećmi i nie odbiegliśmy daleko od siebie – takimi, jakimi byliśmy wczoraj. Jesteśmy dziećmi rozchwianej postsowieckiej rzeczywistości i przeżyliśmy szereg metamorfoz, tworząc nowe, niespodziewanie silne pokolenie.

Na nasze dzieciństwo i młodość wpłynęły Czarnobyl, bieda transformacji lat 90. XX stulecia, niebezpieczne pokusy pierwszych lat niepodległości, kolejne rewolucje. Nasze postawy ukształtowała epoka ciągłych zmian. A teraz jesteśmy na wojnie. To już inna era, wyraźne przejście na kolejny poziom. Cały związany z tym trud niesie na barkach nasze pokolenie.

W grudniu 2021 r. przeprowadziłem szereg rozmów ze znajomymi z Kijowa, z ludźmi z mojego pokolenia, próbując zrozumieć, co czują w obliczu bezpośredniego zagrożenia ze strony Rosji. Za maską spokoju krył się strach. Wszyscy bali się ataku na Kijów, wielu tworzyło plany awaryjne na wypadek inwazji i pakowało plecak ewakuacyjny. Zastanawialiśmy się nad kolejnością działań. Uciekać? Ratować rodziców i dzieci? Iść do wojska? Poczekać i pozwolić działać innym?

Zdawało się wtedy, że Ukraińcy zostają sam na sam, oko w oko z nieprzyjacielem. Dziwiliśmy się, dlaczego milczy prezydent Zełenski, w przeciwieństwie do wywiadów USA i Wielkiej Brytanii. Zastanawialiśmy się, o co tak naprawdę tutaj chodzi, i czy na styczeń oraz luty warto planować nowe projekty, wyjazdy zagraniczne i książki.

Historia podpowiadała, że Kreml jest w stanie złożyć setki tysięcy własnych obywateli na ołtarzu swoich utopijnych celów, że będzie burzył dzielnice mieszkalne ogniem artylerii i wpuści do okupowanych miast oddziały pacyfikacyjne, to znaczy bandy morderców i złodziei.

Rosjanie nigdy nie liczyli się z ludzkim życiem i nie sądzę, żeby cokolwiek zmieniło się w ciągu ostatnich dekad. Wojny, które prowadzili, nie wyróżniały się szczególną finezją ani przestrzeganiem podstawowych konwencji. Ich sztuka wojenna jest przećwiczona i banalna jak drewniany taboret – zabić wszystkich i zrównać z ziemią to, czego nie są w stanie zająć. Cały świat patrzył, jak ten schemat był wprowadzany w życie przy nowym skoku drapieżnej bestii, jak gorączkowo poszukiwano casus belli, z jaką histerią otoczenie Kremla wzywało do bombardowania Ukrainy.

Zrozumieliśmy, że jesteśmy pokoleniem

Pozostawały pytania o cenę. Po pierwsze, jakie koszty jest w stanie ponieść Putin? Po drugie, czy Ukraińcy są w stanie poświęcić życie w walce za wolność i pokój?

Nasza wewnętrzna optyka zmuszała nas wtedy do poruszenia innych tematów. Ale najważniejsze było i tak pytanie, kto z nas pójdzie walczyć o ukraińską ziemię?

Zrobili to – trzeba przyznać – ludzie bardzo różni. Owszem, jest tu sporo młodzieży, wręcz dzieciaków. Jednak rdzeń armii składa się z nas – pokolenia trzydziesto- i czterdziestolatków.

Wychowywaliśmy się na tej samej kulturze rosyjskiej i na rosyjskim braku kultury, co wykształciło w nas zabetonowane przekonanie o własnej prowincjonalności i cichą zazdrość wobec cywilizowanych państw. Każdy z nas w inny sposób dochodził do uświadomienia sobie, że jest Ukraińcem, i że jego obowiązkiem jest obrona własnego kraju, a także swojej – nie zawsze dookreślonej – tożsamości. Swojego – nie zawsze ojczystego – języka.

Ale w końcu osiągnęliśmy wspólny mianownik. Zrozumieliśmy, że jesteśmy pokoleniem Ukraińców, którzy zjednoczyli się dla zwycięstwa. Kiedyś znów podzielimy się na pojedyncze atomy i każdy z nas będzie tworzył własną rzeczywistość w swojej głowie i bańce społecznej. Ale to kiedyś.

Otacza nas wojna

W 2018 r. zacząłem pracować nad powieścią „Chto ty takyj?” („Kim jesteś?”). Jednym z jej bohaterów jest weteran wojny w Afganistanie z lat 1979-89. Mnie – weteranowi walk na wschodzie Ukrainy – wydawało się, że zrozumiałem naturę wojny i z łatwością nakreślę portret osoby z jawnymi objawami syndromu stresu pourazowego. Znałem wielu cierpiących na różne stadia PTSD, w dzieciństwie mieszkałem pod jednym dachem z prototypem powieściowej postaci, z bliska widziałem łzy tego człowieka, jego cierpienia, rozpacz, strach, przebłyski rozsądnego myślenia i przerażające majaczenia w delirium – wszystkie sytuacje granicznie. Dziś wstydzę się, że byłem tak zadufany.

Tak naprawdę żołnierzem poczułem się dopiero w marcu 2022 r., gdy po raz drugi założyłem mundur i wziąłem do ręki broń. W mojej pierwszej „kadencji” może i byłem wojskowym, ale moja służba miała raczej charakter przypadkowy, tymczasowy. Uratowanie kotka z płonącego budynku nie robi z nikogo zawodowego strażaka.

Gdy teraz po raz drugi wszedłem do tej samej rzeki, zrozumiałem, że zachowania bohatera mojej powieści należałoby opisać inaczej, zmienić punkt ciężkości tamtej opowieści. Bezpośredni uczestnik działań zbrojnych, który doświadczył tego uświęconego okropieństwa i całej przerażającej istoty wojny, widzi otoczenie w krzywym zwierciadle. I to jego wizja rzeczywistości jest zniekształcona, a nie cały świat.

Gdy pisałem tamtą powieść, nie potrafiłem jeszcze w klarowny sposób przedstawić tej myśli, bo moja służba w latach 2015-16 przypominała raczej turystykę wojenną. Co więcej, wtedy miałem pełne prawo myśleć, że jeśli przeżyję, będę miał dokąd wrócić. Teraz nie mam tej pewności. Otacza nas wojna, która zatruła całą Ukrainę, zainfekowała każdego jej mieszkańca, nawet tych, którzy nie są tego świadomi. Także mnie. Rozumiem, że obraz oglądany przez soczewki moich okularów jest zdeformowany, że świat – jeszcze niedawno tak zrozumiały i wygodny – stracił swoją zwykłą strukturę i zamienił się w chaotyczny zbiór elementów.

Kim dziś jestem? Dlaczego jestem tutaj? Czy naprawdę taki miał być mój los? Czy muszę żyć w ten sposób przez najbliższe tygodnie, miesiące i lata? Pozbawiony praw, jestem elementem ogromnej maszyny, która prowadzi nas do wspólnego celu.

Z peryferii Europy

Często wspominam czasy, gdy miałem siedemnaście, osiemnaście lat. Ukraińska polityka w ogóle mnie nie interesowała. To było jeszcze przed pomarańczową rewolucją z lat 2004-2005, w którą zaangażowałem się już jako student. Właściwie całe moje świadome dzieciństwo i młodość minęły pod znakiem marazmu i biedy czasów prezydenta Kuczmy. Wydawało mi się, że tak będzie już zawsze, że nic się nie zmieni. Lata 90. kończyły się przy akompaniamencie nastoletnich pijanych wrzasków, z posmakiem szminki.

Wchodziliśmy w nowe życie w kraju bez perspektyw. To nas nie obchodziło, zajmowały nas inne tematy. Myśleliśmy o Ukrainie jako o peryferiach Europy – zaniedbanej, lecz spokojnej przystani. Nikim się nie interesowaliśmy, nikt nie interesował się nami, zdawało nam się, że wojna to ostatnia rzecz, która może się tutaj wydarzyć.

Chociaż, o dziwo, wówczas często o niej myślałem. Druga inwazja Rosji na Czeczenię, ogniste pasma nad Kosowem, Afganistan, Irak. Za granicami mojego świata, zdrowego rozsądku i cichej ukraińskiej zatoczki odbywały się straszne rzeczy. Ataki terrorystyczne mogły wydarzyć się w Rosji, Irlandii, Hiszpanii albo krajach muzułmańskich. Bomby spadały na gliniane domki gdzieś w oazach bliskowschodnich pustyń. Katownie powstawały – ale w głębi Afryki. Kulminacją naszych krajowych sporów była akcja „Ukraina bez Kuczmy”, która minęła mi prawie niepostrzeżenie, bo, jak powtórzę, polityka mnie nie obchodziła.

A teraz siedzę w lesie w wacianych spodniach i kurtce z naszywką Gwardii Narodowej, słuchając histerycznego szczekania lisów. Mam 37 lat, za sobą stos napisanych książek, przekłady, pokaźne doświadczenie twórcze, depresję i ­pistolet przy boku. W moim kraju toczy się wojna. Prawdziwa, wielka, krwawa
i bezlitosna. Im bardziej się do tego przyzwyczajamy, tym bardziej przerażająco to brzmi – w moim kraju toczy się wojna. Jestem jej żołnierzem. Jednym z tych, co chwycili za broń, która może odbierać życie wrogom. Wszystko to jest proste, przyzwyczailiśmy się do tego, jakby taki stan trwał przez całe nasze życie. Jakbyśmy wszyscy i ja przede wszystkim – byli częścią wojny. Stanowili z nią całość.

Jak potem żyć?

Pokolenie. Dorastaliśmy w postkolonialnym kraju, w niesprzyjających warunkach, a jako dorośli stajemy na progu nowego doświadczenia, strasznego i niezmywalnego. W jego cieniu giną wszystkie dotychczasowe wydarzenia, traci na znaczeniu status i rola społeczna, zmienia się optyka, rzeczywistość wykrzywia się, zjawiska dawniej normalne zdają się niezwykłymi, miłość jest nieodróżnialna od obojętności, spokój od zmęczenia, konieczność od marzenia.

Nie chciałem rezygnować ze spokojnego trybu mojego życia, było mi dobrze w świecie moich dziecięcych wspomnień, świetlistej przeszłości, ciepłego zacisza i znanego spokoju, gdy siedziałem w wygodnym fotelu z laptopem na kolanach. Kilka kieliszków wytrawnego wina po dziewiętnastej, siłownia ze śmieszną rudą recepcjonistką, moja kolekcja muzyki i klaser z monetami, mój rower, moje podróże, mój mocny regularny sen. Nie wspominając o mojej rodzinie i wszystkim, co z nią związane.

Nie utożsamiałem się z żadnym pokoleniem. Lubiłem życie, choć może nie cieszyłem się z niego zbyt często. Lubiłem ten czas, gdy nie spadały mi na głowę odłamki metalu, a co do rozkazów, musiałem słuchać tylko mojego sumienia.

Wszystko to się zmieniło, zostało utracone. Stałem się częścią pokolenia ludzi toczących wojnę, którzy kiedyś, po tym, jak odprowadzą wzrokiem za granicę swojego kraju ostatniego wrogiego żołdaka, wrócą do domu i nie będą wiedzieli, jak dalej żyć.

Bo jak żyć w świecie, który przestał działać?      © 

Przełożył Maciej Piotrowski

ARTEM CZECH to pseudonim literacki Artema Czerednyka (na zdjęciu), ukraińskiego pisarza urodzonego w 1985 r. w Czerkasach. Z wykształcenia socjolog, jest autorem licznych książek, w tym wydanych w Polsce „Dzielnica D” i „Punkt zerowy” (wyd. Warsztaty Kultury, przeł. Marek S. Zadura). Doświadczenia ze służby w armii z lat 2015-16, opisane w drugiej z tych książek, Czech uważa za kamień milowy w swoim życiu i twórczości. W lutym 2022 r. – tuż przed rosyjską inwazją – opublikowaliśmy jego tekst „Przetrwamy i to, synku”. Po rozpoczęciu inwazji autor ponownie zaciągnął się do wojska. Nie porzucił jednak pisania – jego esej „I’m a Ukrainian Soldier, and I’ve Accepted My Death” opublikował „New York Times”. Książki Czecha tłumaczono też na angielski, niemiecki i czeski. Jest laureatem Nagrody Gogola (2018), Nagrody Conrada (2019), Książki Roku BBC (2021). Na podstawie jego powieści „Chto ty takyj?” powstał film „Kamień. Papier. Granat” (2022, reż. Iryna Ciłyk). Powyższy tekst powstał w ramach programu stypendialnego Rozstaje. Projekt jest współfinansowany przez rządy Czech, Węgier, Polski i Słowacji w ramach Grantów Wyszehradzkich z Międzynarodowego Funduszu Wyszehradzkiego. Misją Funduszu jest rozwijanie pomysłów na zrównoważoną współpracę regionalną w Europie Środkowej. Śródtytuły od redakcji „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 13/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Wino z jednego zbioru