Układanki i plątaniny

Tworzenie list wyborczych to dramat: przy żadnej innej okazji wspólny interes nie jest tak bardzo rozbieżny z indywidualnym.

07.06.2011

Czyta się kilka minut

Na spotkaniu zorganizowanym przez parlamentarzystów PiS w Kamieniu Pomorskim pojawiło się tylko kilkanaście osób. Relacji medialnej towarzyszył komentarz lokalnego działacza, który podkreślał, że byli to w zasadzie sami członkowie partii i dwie osoby z zewnątrz. To spotkanie było jednym z serii, w ramach której pod hasłem "Polska jest jedna" parlamentarzyści PiS objeżdżają kolejne województwa. Wydarzenie przykuło uwagę mediów i jednoznacznie zapoczątkowało kampanię wyborczą.

Wbrew pozorom spotkanie w Kamieniu ma wiele wspólnego z kontrowersjami przy układaniu list wyborczych PO. Na pierwszy rzut oka w Platformie wszystko odbywa się zgodnie z demokratycznymi regułami - regionalne zarządy partii zatwierdzają listy. Pytania są tylko dwa - dlaczego muszą je wysyłać do zatwierdzenia do centrali i dlaczego na dalsze miejsca wysyłane są osoby znane z mediów, zaś kilka osób wycięto zupełnie - w tym dwóch "młodych ambitnych": krakowskiego posła Łukasza Gibałę i podlaskiego Jacka Żalka. Na to drugie pytanie odpowiedź jest znana - upokorzenia i wykluczenia są efektem rozgrywek pomiędzy stronnikami Grzegorza Schetyny a "spółdzielnią" ministra Cezarego Grabarczyka. Żadna z grup nie okazuje litości pokonanym w wyborach regionalnych. Przegrani jednak liczą, że decyzje z terenu zostaną anulowane na szczeblu centralnym.

I takie podchody, i wydarzenia z Kamienia Pomorskiego są nieoczywistymi konsekwencjami problemów, które mają wszystkie polskie partie z układaniem list wyborczych.

Korzyści z krzyżyka

Samo rozwiązanie, w którym wyborca - poza wskazaniem partii - wybiera też jedną z osób z listy, wydaje się jasne i mobilizujące. Intencją jest wprowadzenie - tak ważnej przecież dla skuteczności - konkurencji między politykami. Tymczasem rozwiązanie to prowadzi do istnej plątaniny interesów. W praktyce wygląda to tak, że kluczowe znaczenie ma zajęcie pierwszego miejsca na liście, które w przypadku dużych partii gwarantuje mandat, a w przypadku mniejszych czyni uzyskanie go bardzo prawdopodobnym.

Z dalszymi miejscami sytuacja jest mniej jednoznaczna. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że mandaty zdobywają osoby z czołówki, jest to jednak zależność pozorna, polegająca na tym, że na przód list trafiają częściej osoby popularne lub osoby, które mają wyrobioną pozycję przynajmniej w jakiejś części okręgu wyborczego. Jeśli na miejsce drugie, trzecie czy czwarte partia wstawi kogoś, kto takiej pozycji nie ma, najczęściej bywa on "przeskakiwany" przez kandydatów z dalszych miejsc.

Wydawałoby się więc, że taka operacja tym bardziej ma sens, bo pozwala wyborcom likwidować efekty partyjnych gierek. Bliższy ogląd sprawy każe jednak patrzeć na ten mechanizm sceptycznie. Rzecz w tym, że ci, którzy układają listy, a chcieliby wprowadzić do Sejmu kogoś, kto nie wyróżnia się popularnością, mają jeszcze jedno narzędzie: ewentualnych konkurentów w ogóle nie wpuścić na listę. To dlatego posłowie Gibała i Żalek, którzy zdobyli mandaty z 12. i 15. miejsca, przeskakując szereg osób wyżej postawionych w partyjnej hierarchii, są teraz wycinani. Jeśli część posłów z okręgu zawrze koalicję, celem wycięcia z listy swoich najgroźniejszych rywali, może na tym tylko zyskać. Członkowie takich "spółdzielni" z reguły nie zadają sobie trudu, by swoje decyzje uzasadnić. W końcu i tak nikt w partiach nie uwierzy, że kierowali się jakimkolwiek dobrem innym niż własne.

Wewnątrz każdej partii pojawia się więc niebezpieczeństwo, że w imię interesów urzędujących posłów, którzy w różnych konfiguracjach sprawują władzę w regionach, listy partii zostaną osłabione. Jak partie mogą sobie poradzić w obliczu takiego zagrożenia? Naturalnym rozwiązaniem jest przekazywanie władzy centrali i rozstrzyganie takich sporów przez lidera, który nie musi się martwić o swój mandat, bo pierwsze miejsce na liście w Warszawie go gwarantuje. Przy tak ustawionych regułach tylko on, w trosce o wynik całej partii, będzie łagodził spory, nie stawiając spraw na ostrzu noża.

Świadomość potencjalnych zagrożeń przesądziła najwyraźniej o tym, że PO rozpoczęła układanie list tak wcześnie. Wszystko po to, by ewentualne spory ujawnić i rozstrzygnąć zaraz na początku kampanii.

Kto pamięta prawybory?

Do myślenia daje to, że PO, która przed rokiem zorganizowała prawybory, a wyłoniony w nich kandydat wygrał wybory prezydenckie, zrezygnowała z tego narzędzia.

Faktem jest, że prawybory w 2001 r. zakończyły się szeregiem konfliktów i zaskakujących wyników, które były następnie anulowane. Jednak stało się tak przede wszystkim dlatego, że cel był zbyt ambitny: ustalenie na drodze prawyborów całej kolejności na liście. To gra nie tylko zbędna, ale wciągająca jej uczestników w taki gąszcz układzików, że żadnego racjonalnego efektu nie można dzięki niej osiągnąć. Nie zwrócono uwagi, że w oparciu o więzi sąsiedzkie łatwiej zorganizować na przedwyborczą konwencję grono wiernych zwolenników wójtowi z wiejskiej gminy niż medialnemu liderowi partii z wielkiego miasta. Przykładem takiego problemu był Kraków, gdzie na konwencji najwięcej do powiedzenia miał Józef Krzyworzeka, ówczesny wójt Zabierzowa, bez trudu pokonując rozliczne grono krakowskich konkurentów.

Tamte próby zniechęciły do angażowania szerszego grona w ustalanie list w wyborach sejmowych. Tymczasem gdyby zastosować prawybory do jednej prostej decyzji, jaką jest wyłonienie liderów list w każdym z okręgów, rozstrzygałoby to najbardziej prestiżowy i najtrudniejszy przy tej okazji spór, jednocześnie tworząc wydarzenie medialne. Ciekawe, czy Donald Tusk znów zaskoczy swoich kolegów takim gambitem, czy może któreś z pozostałych ugrupowań wpadnie na to, by zawstydzić PO, samemu organizując prawybory?

Doświadczenie ubiegłoroczne jest o tyle budujące, że rozwiązało ono konflikt, a rozstrzygnięcie było zaakceptowane przez przegranego, który modelowo gratulował zwycięzcy. Całe wydarzenie nie odbiło się negatywnie na sytuacji wewnątrz partii. Wydaje się jednak, że nasze partie są dalekie od eksperymentów, gdy grono potencjalnych przegranych jest szersze - i wcale nie są pod tym względem wyjątkowe. Tylko w trzech krajach na świecie obowiązują ustawy nakazujące, by w wybór kandydatów angażować grono szersze niż władze partyjne - to USA, Niemcy i Norwegia. Centralizm jest pokusą wymuszenia przez absolutną władzę kooperacji pomiędzy kandydatami.

Ku wyborcy - marsz!

PiS, dokładnie na takiej zasadzie, wykorzystuje obawy przed politycznymi wycinankami z list do zapędzenia parlamentarzystów do wspólnych akcji. Jeśli przyjrzeć się bliżej tym akcjom, poza medialnym efektem wyglądają one w praktyce na marnotrawienie wysiłków. Od przewożenia posłów na spotkania na drugim końcu Polski, gdzie i tak nikt nie będzie mógł na nich zagłosować, na pewno sensowniejsze byłoby nakłonienie ich do dwa razy częstszych spotkań w ich własnych okręgach. Jednak poza tym, że odwiedzenie własnego okręgu wyborczego nie jest żadnym wydarzeniem medialnym, pojawia się tutaj paradoks, który najlepiej widać właśnie w Kamieniu Pomorskim.

Rzecz w tym, że większość posłów zawdzięcza swój wybór jakiemuś kawałkowi okręgu, najczęściej jednemu powiatowi albo miastu. Dlatego z perspektywy posła spoza pierwszego miejsca na liście, angażowanie się w kampanię w powiecie innym niż swój matecznik, jest nie tyle mało efektywne, co przede wszystkim przeciwskuteczne. Na liście prawdopodobnie znajdzie się kandydat z takiego powiatu, wystawiony przez lokalne struktury, a pozyskani wyborcy zagłosują zapewne na niego. Ich głosy będą dla dzisiejszego posła wielkim zagrożeniem.

Mniejszym problemem jest dla posła zaangażowanie się w sąsiednim województwie niż w sąsiednim powiecie. W pierwszym przypadku wspiera on partię nie szkodząc sobie, a w drugim - wspierając partię zmniejsza swe szanse na reelekcję. Chyba że zatroszczy się o to, żeby z danego powiatu w ogóle nie było kandydata. Tak właśnie stało się w 2007 r. z PiS i Kamieniem Pomorskim. Efekty tego były dwa - obecni posłowie z tego okręgu nie mieli stamtąd żadnego konkurenta, ale później lokalna grupa aktywistów nie była w stanie zapełnić sali, generując negatywne wydarzenie medialne.

***

I to może najlepiej oddaje paradoksy, których będziemy pewnie świadkami w kampanii wyborczej. Nawet jeśli teraz posłowie PiS będą współdziałać, to gdy listy zostaną już zatwierdzone, wszystko wróci w stare koleiny - każdy będzie walczył tylko o swoje, nie dbając o korzyści własnej partii. Dokładnie tak, jak w tej chwili robią regionalne władze PO, wycinając potencjalnych konkurentów z list. Ci, którzy te wycinki przeżyją, nie zaprzestaną przecież wewnętrznej rywalizacji. A im bardziej tą rywalizacją osłabią całą listę, tym ostrzejsza będzie walka o kurczącą się pulę mandatów.

Miejmy nadzieję, że najbliższe wybory będą ostatnimi, które rozgrywają się wedle tak absurdalnych reguł. Reguł, według których listy wyborcze układane są przez zainteresowanych możliwym ograniczeniem konkurencji dla samych siebie, i przez tych, według których łatwiej zachęcić posła do zorganizowania spotkania na drugim końcu kraju niż na drugim końcu własnego okręgu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2011