Ucieczka od pozorów

Trudno nie dostrzec zmian, jakie zaszły wostatnich latach. Powstały nowe pisma artystyczne igalerie. Po raz pierwszy od lat, dzięki programowi "Znaki Czasu, sztuka dzisiaj powstająca trafia do zbiorów publicznych. Wszyscy rozpisują się oprojektach kolejnych Muzeów Sztuki Współczesnej. Jak te wszystkie nowe inicjatywy przekładają się na społeczny obieg sztuki? Lub inaczej, dlaczego mają tak mały wpływ?.

18.08.2007

Czyta się kilka minut

Odpowiedź zapewne jest banalna: brak edukacji artystycznej, a także tradycji odwiedzania muzeów i galerii. Wystawę Moniki Sosnowskiej, zorganizowaną na przełomie 2004 i 2005 roku przez londyńską Serpentine Gallery, obejrzało ponad 36 tys. osób! Trwała półtora miesiąca. A to bardzo skromna publiczność w porównaniu z dziesiątkami tysięcy zwiedzających ekspozycje w Tate Modern czy Centre Pompidou.

Efekt Sasnala

W Polsce niewiele instytucji zajmujących się sztuką współczesną mogłoby pochwalić się 36 tysiącami osób odwiedzających - w ciągu roku. Są oczywiście wyjątki, jak warszawska Zachęta czy Zamek Ujazdowski, ale tam od lat prowadzi się ciekawe programy edukacyjne. I tu coś się jednak zmienia: coraz więcej działań przybliżających publiczności sztukę współczesną. Być może takie projekty jak "Przewodnik" przygotowany w krakowskim Muzeum Narodowym (w jego ramach czterech artystów - Hubert Czerepok, Roman Dziadkiewicz, Elżbieta Jabłońska i Joanna Rajkowska - zaproponowało działania w obrębie galerii muzealnej) nie zostaną uznane za odosobnione dziwactwo.

Jednocześnie mówienie o zasklepieniu się w środowiskowej samoizolacji jest przesadą. Niedawno chciałem obejrzeć wystawę przygotowaną przez jedną z nowych, świetnych warszawskich galerii, tak sumiennie wyliczonych przez Adama Mazura. Bardzo ciekawą, sądząc po omówieniach. Niestety, dwukrotnie zastałem zamknięte drzwi. Za każdym razem miły pan ochroniarz powtarzał smutnym głosem, że nikogo nie ma. Nikt z galerii nie pofatygował się nawet, by umieścić kartkę z informacją, kiedy będzie można zobaczyć wystawę. Nie byłem jedynym chętnym do jej obejrzenia, ani też nie po raz pierwszy poniosłem taką klęskę. Najwyraźniej wystarcza publiczność wernisażowo-finisażowowa. Inna jest zbędna. Jeżeli efekt Sasnala ma przełożyć się na rzeczywiste zainteresowanie publiczności, to trzeba dać jej szansę na spotkanie z dziełami artystów.

Trudno dzisiaj sobie wyobrazić, by w jakiejś poważnej gazecie zabrakło omówienia dużej wystawy organizowanej w Zachęcie czy Zamku Ujazdowskim. O sztuce, także współczesnej, pisze się dużo. Tu zaszła zmiana ogromna w porównaniu z latami 90. - jak słusznie podkreśla Dorota Jarecka. Media zauważyły, że sztuka jest tematem, a nie ozdobnikiem ważnym jedynie dla kilku dziwaków.

Miejsce niechęci zajęła próba zrozumienia i przedstawienia racji artystów. Tradycjonaliści zamilkli. Może szkoda, bo hasło "sprawdzam" bywa ożywcze, chociaż argumenty krytyków nowoczesności w przeważającej większości są boleśnie przewidywalne. Świetnym przykładem była niedawna próba restytucji tradycyjnej sztuki, godnej nowej, już IV RP. O ile z książką Donalda Kuspita "Koniec sztuki" można było jeszcze dyskutować, to wystawa przygotowana przez niego w gdańskim Muzeum Narodowym okazała się całkowitym blamażem.

Efekt Nieznalskiej

Jeżeli mówi się o "efekcie Sasnala", to trzeba też powiedzieć o "efekcie Nieznalskiej". Patrząc na dzisiejsze miejsce sztuki w obiegu medialnym, łatwo zapomnieć o sytuacji sprzed kilku lat. Niechęć do współczesnych artystów, zwłaszcza tych spod znaku "sztuki krytycznej", łączyła bardzo różne środowiska, od liberałów po konserwatystów. To była trochę gra w jednej drużynie, chociaż odróżniam argumenty padające w niektórych tekstach "Gazety Wyborczej" od "Życia".

Jednak, choć zabrzmi to może paradoksalnie, o ile w obozie liberalnym dominowało lekceważenie połączone z obrzydzeniem, o tyle konserwatyści prawicowi widzieli w tej sztuce zagrożenia, niebezpieczeństwo, ale też siłę. Dla Cezarego Michalskiego twórczość artystów krytycznych była zapowiedzią kulturowej apokalipsy, Piotr Semka pisał o niej w kontekście wojny między liberałami a konserwatystami. Proces wytoczony Dorocie Nieznalskiej był przełomem. W liberalnych mediach - z bólem - zauważono, że sztuka jest ważnym elementem sporu publicznego. A także, że wolność artystyczna jest wartością, która może być zagrożona, a przynajmniej warto o niej rozmawiać.

Efekt Nieznalskiej to również powstanie solidarności środowiskowej. Niemniej sama artystka zapłaciła wysoką cenę. Nie ma rozmowy o jej twórczości, a jej dzieła rzadko goszczą w polskich galeriach. Wymienianie nazwiska nie zastąpi publicznej prezentacji prac. Zresztą, w ogóle rzadko dyskutuje się o sztuce. Wraz z procesem Nieznalskiej pojawił się element autocenzury: przemilczenia, wątpliwości, pomijania negatywnych ocen. Taką postawę można zrozumieć, zwłaszcza w przypadku publikacji w prasie codziennej czy wysokonakładowych tygodnikach. Nikt nie chce przyłączać się do rytualnych ataków na sztukę, których autorami są politycy, czy szerzej, by użyć określenia Aleksandra Smolara, nasza "klasa gadająca", w swej masie tradycjonalistycznie-konserwatywna. Co prawda, dzisiaj artyści nie zwracają już tak wielkiej uwagi, ale politycy, zwłaszcza lokalni, nadal skwapliwie przeglądają prasę, by następnie - szybko i głośno - dać wyraz swoim urażonym uczuciom. Nikt też nie chce przyczyniać się do utrwalania negatywnego obrazu sztuki. To wszystko jednak nie tłumaczy braku dyskusji.

Przez polską prasę przetaczają się debaty o literaturze, teatrze, filmie... Wiele w nich paplaniny, rytualnych gestów, ale też poważnych pytań o hierarchie, kanon, rangę poszczególnych dzieł. Rozmawia się o wszystkim, tylko nie sztuce. Brak też debaty wewnątrz środowiska. A tematów jest wiele: chociażby komercjalizacja sztuki, wpływ rynku na artystów, etyka krytyków. Niedawno w Stanach Zjednoczonych odbyła się dyskusja, czy krytyk sztuki może jednocześnie kolekcjonować obrazy. Można powiedzieć: wydumany problem. Ale w sytuacji, kiedy opublikowana recenzja może mieć wpływ na cenę dzieł, sprawa zaczyna mieć bardzo realny, finansowy wymiar.

Dominuje syndrom zamkniętej twierdzy, otoczonej przez barbarzyńców. Dobrym przykładem jest przywołany przez prof. Marię Poprzęcką spór o projekt Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Konflikt ujawnił, jak ostre są podziały środowiskowe. Groziło, że muzeum w ogóle nie powstanie. Załamało się porozumienie zbudowane wokół tego pomysłu. Ale przyczyn tej sytuacji upatruję gdzie indziej niż prof. Poprzęcka. To nie media są głównym winowajcą. Konsensus musiał być bardzo powierzchowny, skoro tak łatwo mógł się rozpaść. Nie poprzedzał go poważny spór o program, funkcję czy lokalizację muzeum. Był czas na dyskusję, czy ma to być "muzeum dla artystów", czy "muzeum dla publiczności", a także na przekonywanie ewentualnych oponentów. Jednak ci, którzy mieli inne zdanie, woleli milczeć, uznając, że najważniejsze jest powstanie instytucji.

Efekt Żmijewskiego

Warto wspomnieć o jednej jeszcze zmianie. Nazwę ją efektem Artura Żmijewskiego. Jego ostatnie filmy, ale przede wszystkim książka "Drżące ciała" i "manifest" opublikowany na łamach "Krytyki Politycznej", pokazały, że wypowiedź artysty może być głosem w sporze dalece wykraczającym poza wąski krąg ludzi zajmujących się sztuką. Być może sam Żmijewski zacznie żałować opuszczenia relatywnie bezpiecznego świata galerii. Poważne potraktowanie jego deklaracji trzeba uznać za zgodę na bezwarunkowe poddanie się osądowi innych. Jeżeli artysta chce stać się pełnoprawnym uczestnikiem publicznej debaty, nie może domagać się dla siebie specjalnych przywilejów.

Ważne jest dostrzeżenie przez artystę, że kontrowersja, dyskusja, spór mogą stać się dla niego szansą, a nie tylko zagrożeniem. Żmijewski publicznie powiedział również, że sztuka może być zaangażowana społecznie, a nawet otwarcie polityczna. Padło tabu. Do tej pory w Polsce przyjmowano, że taka twórczość niemal z definicji musi być zła i godna potępienia. Afiszowanie się artysty z poglądami politycznymi uznawano za niedopuszczalne.

Przy czym, aby nie było wątpliwości, owa anatema dotyczyła wyłącznie postaw, które można łączyć z lewicowością. Inne zaangażowania polityczne - choćby to, które było doświadczeniem twórców, biorących w latach 80. udział w wystawach przykościelnych - zasługiwały wyłącznie na podziw. Zatem to nie zaangażowanie sztuki było problemem, lecz jego wektor polityczny. Określenia "twórczość lewicowa" czy "lewacka" uchodziły za najgorszą obelgę (tak jak przyznawanie się do poglądów prawicowych czy konserwatywnych w kręgach naukowych czy dziennikarskich długo uznawane było, delikatnie mówiąc, za niestosowne).

Nagle artyści przestają się wstydzić swoich poglądów. Twożywo ilustruje "Krytyki Politycznej przewodnik lewicy", a Wilhelm Sasnal otwarcie deklaruje: "Zajmowanie się polityką przez artystów uważane jest za coś brudnego. Nie bardzo rozumiem dlaczego. Ta demitologizacja wielu mitów, która teraz się dokonuje, musi być czymś znaczącym, skoro moje obrazy tak się podobają" ("Dziennik", 2.08.2007).

Dlaczego podkreślam znaczenie tych deklaracji? Nie chcę obowiązkowo całej sztuki wpychać w sferę polityczną ani też hurtowo zapisywać artystów do rozmaitych obozów ideologicznych. Dobrze rozumiem zastrzeżenia i widzę zagrożenia, jakie niesie ze sobą polityzacja sztuki. Jednak dla mnie deklaracje Żmijewskiego czy Sasnala wypełniają pewną lukę. Są ucieczką ze świata pozorów. Powiedzeniem oczywistości. Przyjęciem do wiadomości istnienia różnicy i, co za tym idzie, sporu, zderzenia różnych racji. Sztuka w swoich dziejach pełniła różne funkcje, także polityczne. Jeżeli mówimy o sytuacji nowej sztuki w Polsce, to nie można jej sprowadzać jedynie do rozmowy o sukcesach w zdobywaniu przez nią popularności medialnej czy znaczenia na rynkach finansowych.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyk sztuki, dziennikarz, redaktor, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Laureat Nagrody Krytyki Artystycznej im. Jerzego Stajudy za 2013 rok.

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2007