Twarze

Rozbite lustro, księga rozsypana daje obraz ciekawszy; więcej tu miejsca na domysły, niż kiedy wszystko jest scalone, na gładko zaszpachlowane. Właśnie taki obraz tworzy dla nas w „Książce twarzy” Marek Bieńczyk.

08.10.2012

Czyta się kilka minut

„Świtało”. Tym zdaniem zaczynała się pierwsza powieść Marka Bieńczyka. Pisarzowi przeszła wtedy właśnie miłość do Koziołka Matołka, świat wypełnili bez reszty Indianie. W kilka dekad później, w „Książce twarzy” cytuje tamtego siebie, swoją ówczesną miłość absolutną do Winnetou, tego z powieści Karola Maya. Cytuje pierwsze zdanie powieści tamtą miłością podyktowanej (niezłe, naprawdę niezłe to zdanie). Cytuje siebie w różnych postaciach: tego, który zapamiętuje składy drużyn i wyniki meczów futbolowych, i tego zaczytanego „Niebezpiecznymi związkami”. Pisząc „Książkę twarzy”, składa siebie z fragmentów połączonych w sposób nieoczywisty.

ANARCHISTA

Bieńczyk odrzuca to, co zadane z góry, odrzuca sztancę dla wszystkich identyczną. Wobec mody na ekshibicję – wystawiania własnego wizerunku, oderwanych myśli, fotografii, odsyłaczy, byle w siatce wyznaczonej przez producenta fejsbukowej społeczności – Bieńczyk zachował się ze wzgardą dandysa. Z imperatywu ironicznego swą książkę nazwał również „Facebookiem”, tylko w innym języku, swoim własnym. Tytuł identyczny (choć odmienny), bo struktura identyczna, zbudowana na powolnym narastaniu, na procesie, w którym nie wszystko jest od razu gotowe. W przypadku Facebooka będą to kolejne komentarze i linki, w przypadku „książki” teksty z lat ostatnich, profil literacki Marka Bieńczyka, budowany publikacjami w „Tygodniku Powszechnym” i w „Literaturze na Świecie”. Uczestnicy Facebooka tworzą zbieraninę w obrębie gotowej struktury i tylko w zgodzie z nią; Bieńczyk idzie bardziej anarchistycznym tropem: daje do przeczytania, w papierowej postaci, jemu najbliższej, co uważa za stosowne. O winie, o sobie, o literaturze.

Oto on jako dziecko, mnóstwo przed nim czasu; oto wygrywa z ojcem po raz pierwszy w ping-ponga; oto starszy już pije wino, oto przesiada się z kajaka na canoe, bo okazuje się, że canoe mu jednak bardziej odpowiada. Oto znów kilkuletni chadza na piłkarskie mecze i śledzi z wypiekami na policzkach doniesienie (jedyne, niestety) o buncie Indian w rezerwacie, żeby natychmiast po tym, bezboleśnie, przesiąść się do lektur odmiennych, ale tak samo serio branych: Choderlos de Laclos (postać zapomniana poza kręgami kinomanów i uniwersyteckich nudziarzy), Hugo, Balzac, Flaubert, Chandler, także Rousseau. I polscy romantycy: Krasiński i Mickiewicz. Bieńczyk czyta ich żywoty jak żywoty współczesnych, podlicza im pracowicie butelki wina w piwnicy i na stole, podlicza koszty, podlicza ich słabostki i śmiesznostki; nie traci przy tym z oczu ich wielkości.

I jest jeszcze sam Bieńczyk, dokładający sobie naiwności, nieporadności, Bieńczyk strojący do czytelnika samoośmieszające miny: nie radzę sobie z życiem, powiada, nie umiałem i wciąż nie umiem wybrać, co lepsze. A potem zatapia się z pazurem historyka literatury w teksty zakurzone, wyrywa z nich mięso po kawałku, metodycznie, pokazuje, jak krwawią, udowadnia, jak to wszystko świeże, prowadzi swój lancet pewnie, nie zboczy o milimetr. Później jeszcze prowadzi przez meandry świata i okazuje się, że był już wszędzie, że wszystkiego próbował i tylko stroi miny niewiedzy. Bo chłopak z Grochowa, jedno z najczęstszych alter ego Bieńczyka, to również jedno z jego kłamstw największych, literacka rola życia.

Rozbite lustro, księga rozsypana daje obraz ciekawszy; więcej tu miejsca na domysły, niż kiedy wszystko jest scalone, na gładko zaszpachlowane. Fragmentarycznych odbić i kartek wyrwanych jest tyle, że pomieścić mogą wszystkie wcielenia autora (czasem narratora); zbierają się na nich osoby, które – jak Marek Bieńczyk – snuły opowieści o czarnym odbiciu świata, jakie w sobie noszą, o przezroczystości rzeczy albo o błogosławionym winie, które z czasem dojrzewa, czy też o życiu, ale też trochę o literaturze. Taka to podróż z nim przez księgę, z grubsza biorąc. (...)

BIEŃCZYK JAKI JEST

Narrator rozpisany na głosy w „Książce twarzy” jest obywatelem świata, ale jeśli jest gdzieś jego druga ziemia, to we Francji. Liczne są odwołania do życia tam. Podróż do Francji jest więc warunkiem koniecznym literackiego poczęcia eseju „Ulica Szkolna”, podobnie jak podróż bohatera – a także autora – „Terminalu” była konieczna, by powstała ta powieść. Francja literacka jest przybraną ojczyzną Bieńczyka. Do pokazania, jak się dokonało nowoczesne urynkowienie literatury, posłużył się autor dwoma francuskimi przykładami. Chateaubriand sprzedaje się czy raczej wyprzedaje: otrzymuje sumę na pokrycie długów oraz dożywotnią rentę; a Balzak, dumny z własnej przedsiębiorczości, produkuje jak maszyna, publikuje powieści w odcinkach – ale nie odcina sobie profitów w przyszłości. Jego przyszłymi dziełami zawiaduje on sam. Co nie oznacza, że będzie miał łatwe życie, że się nie będzie musiał opędzać przed wierzycielami czy wręcz ukrywać przed nimi pod zmienionym nazwiskiem.

Do życia konieczne są tamtejsze wina – ale już nie bordeaux jest głównym punktem odniesienia (choć „Kroniki wina” murem stały po jego stronie), lecz cały świat, a centrum tego świata jest teraz i na wieki wieków Burgundia (stąd „Nowe kroniki wina”, przedostatnia książka Bieńczyka, są już okopane po burgundzkiej stronie). (...)

WIERNOŚĆ

Pierwsza, inicjacyjna część „Książki” buduje bohatera (albo, czytając tytuł w fejsbukowym stylu – właściciela literackiego profilu): chłopak z Grochowa dorasta w wierze, że Polska drużyna jest najlepsza, chadza z ojcem, z ojcem dyskutuje, nie przestanie dyskutować nawet po ojca śmierci; kiedy gra w piłkę, poświęca się, nie bacząc na zranienia i dziury w spodniach („on się rzuca”, mawiają koledzy z boiska). Bieńczyk podsuwa do oglądania te wszystkie swoje tiki, kto wie, chyba z dumą. Pokazuje, jak komicznie jest wierny: wierny ojcu, jego pamięci; wierny na staroświecką modłę, bo wierność aż do komizmu posunięta każe mu wstawać do hymnu, kiedy wraz z ojcem oglądają mecz w telewizji. Bodzie, wykłóca się, ośmiesza, ale pozostaje wierny. Jest bohater Bieńczyka, on sam, odrobinę na podobieństwo Woody’ego Allena: jest z konkretnego miejsca (Allen z NY, Bieńczyk z Grochowa), ale żyje we własnej enklawie (bo te dziwactwa, wino, bo to grzebanie się w trupie literatury). Osobny jest; starannym pismem – mam zawsze wrażenie, że jego komputer pisze staranniej niż mój – zaznacza autorów cytowanych, tłumaczy tekstów, nikt już tak starannie nie cytuje. On musi, imperatyw jakiś mu każe. W „Nowych kronikach wina” są na to dwie opowieści – o szampanie od Micka Jaggera (nie miejsce tu, żeby wyjaśniać szerzej, ale jak to u Bieńczyka: tytuł pełen jest zasadniczych niedomówień, bo to nie Jagger autorowi butelkę wręczył) i o butelce sauternes, Château d’Yquem, ukradzionej w lotniskowym sklepie przez francuskiego przyjaciela, i wypitej jeszcze za czasów zwykłego, nieświadomego picia (w tekście „Słodycz anarchistów”). W obu tekstach idzie o to samo: o doznanie sprzed pewnej ery, ery wiedzy, o pamięć odczucia, wierność wobec niego, ale też o – czasem daremną – próbę dotarcia do prawdy całkowitej. Jakie wino piłem wtedy, zachodzi w głowę Bieńczyk po latach, który rocznik, czy się wtedy myliłem w doznaniach? Idzie także o daremność oczekiwań, jak w „Guziku Napoleona”: kiedy ojciec weźmie udział w konkursie, za poświęcenie nic nie dostanie, zostanie oszukany przez los, nagroda przypadnie innemu. Kiedy ojciec umrze, Bieńczyk wypije szampana przechowywanego przez niego nad telewizorem. Funduje tej butelce wycieczkę, okoliczności, wszystko, co najlepsze: jest plaża, kosz, towarzystwo. I nic, wino zetlałe. (I znów się pojawia bohater tej książki, obnoszący po świecie swą twarz melancholii pełną, ku ziemi zwróconą: nawet jeśli to nie ja przegrałem – nie ja, bo ja wiem, że się trzeba cieszyć, że butelki należy wypijać, nie można ich trzymać nad telewizorem – to i tak mojego ojca przegrana, więc jakby trochę moja). „Straszna nas, chorych na wino, samotność towarzyska, i zepsuć umiemy każde przyjęcie”, podsumowuje, nie trzeba dodawać, że ironicznie, winoman Bieńczyk, winny wariat, śledzący z nosem zawieszonym nad kieliszkiem; marzący o nosie wielkim, o nochalu, który wspomoże go w żmudnej pracy zrozumienia wina; marzący także o szkle doskonałym, i w końcu szkło owo posiadający. Za każdą cenę. W „Kronikach wina” sportretował siebie we wnętrzu pośród przerażonej rodziny, ze stoperem w ręku mierzącego czas; ale to było w innej – nigdy dość podkreślania – epoce wina w Polsce, epoce kamienia łupanego, epoce wyrobów z jabłka i porzeczki. Przerażał, wiedział, że przeraża, śmiał się z siebie, ale zachował wierność sobie.

TWARZE Z „KSIĄŻKI”

Wiele twarzy, które się pokazują na stronach „Książki” nosi podobny rys, nadużyty, spracowany. Jest Bogart, jest Chandler, wraz z Chandlerem Marlowe, jest para połączona nienawiścią, Henry Miller z Moricandem (nieszczęścia płynące ze znajomości z wampirycznym Moricandem tworzy jakiś rodzaj więzi – chce się Millerowi pomóc, nawet bardziej, niż na to zasługuje); jest Jan Karski, Leo Beenhakker, i umęczony umieraniem, zaprzedaniem siebie Chateaubriand. I może najpiękniejszy z nich wszystkich: Zygmunt Krasiński. Na okładce książki jemu poświęconej („Czarny człowiek. Krasiński wobec śmierci”) było, pamiętam, zdjęcie wykonane przez Nadara: zmarły w bieli, z krzyżem na piersi, na skos. Twarz umarła, piękna. Takie to twarze znajomych z anty-Facebooka. Na końcu jest twarz samego Bieńczyka: chyba nie trzeba dodawać, że na okładkowym zdjęciu autor spogląda wesoło. Jest jednak – to jego przewrotność największa – pisarzem radości, jaką jest, bywa picie wina; pisarzem radości ulotnych, cielesnych; energetycznym piewcą tego, co obumiera. Tego jedną twarzą pokazać nie sposób, potrzebna jest ich cała księga.  


Skrócona wersja tekstu, który ukazał się w dodatku „Conrad” nr 3, prezentującym bohaterów III Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada, którego „Tygodnik Powszechny” jest współorganizatorem. Dodatek towarzyszył numerowi 37/2011 „TP”.


Wojciech Nowicki jest dziennikarzem, publicystą, tłumaczem, fotografem, kuratorem wystaw, współzałożycielem Fundacji Imago Mundi, która zajmuje się promocją fotografii, fotografów i działalnością wydawniczą. Wydał książki: „Dno oka. Eseje o fotografii” (2010), „Stół, jaki jest. Wokół kuchni w Polsce” (2011).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, publicysta, krytyk kulinarny i kurator wystaw fotograficznych. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Jego teksty z lat 2008-2010 publikowane w „Tygodniku Powszechnym” zostały wydane w zbiorze „Dno oka” (2010, finał nagrody Nike). Opublikował… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2012