Twarz Beenhakkera

Dwa lata temu, po klęsce na mistrzostwach świata, Polacy otrzymali nie tylko nowego trenera, otrzymali także Twarz.

21.11.2007

Czyta się kilka minut

fot. BARTOSZ BOBKOWSKI / Agencja Gazeta /
fot. BARTOSZ BOBKOWSKI / Agencja Gazeta /

Wybór był słuszny merytorycznie, lecz trafny przede wszystkim ze względu na różnicę. Różnicy polski futbol (a to Polska właśnie) potrzebował najbardziej. Wystarczy przyjrzeć się baczniej areopagowi naszych trenerów, komentujących w telewizji kolejne mecze. Przy największych nawet umiejętnościach nie mogliby wnieść na stanowisko selekcjonera tej jednej radykalnej odmiany - fizycznej. Choć z tak odległych pochodzą niekiedy miotów, są jakoś sobie bliscy i etnicznie, i mimicznie; na ich twarzach jest wypisana podobna, całkiem inna niż u Beenhakkera, egzystencjalna kalkulacja, negocjacja z życiem. Może jeden Jacek Gmoch, zresztą już emeryt, mógłby wybić dziurę w murze podobieństwa.

Ale nie chodzi jedynie o polską fizjonomię sportową, którą tu roztrząsam śladem mistrza Mamonia, opisującego w "Rejsie" twarz naszego i zagranicznego aktora, z korzyścią dla tego ostatniego. Jeśli zamiast Leo pojawiłby się u nas, dajmy na to, Hiddink, inny Holender, człowiek o zwykłej, krągłej, całkiem miłej twarzy, nie bylibyśmy dzisiaj (snuję tę hipotezę z najwyższą przyjemnością) w finale Euro 2008. Nawet gdyby od pierwszego meczu stawiał na Boruca, a nie Dudka, Błaszczykowskiego zaś wypuszczał na murawę zawsze, i to od początku meczu. Chodziło bowiem o prawdziwie Innego: kogoś, przed kim nie uda się utrzymać ani własnej ciągłości, ani własnej doraźności.

Obcy, czyli swój

Nastanie Beenhakkera zbiegło się w czasie z wielką zmianą polityczną. Na mównicach i w salach lustrzanych pojawiły się nowe hasła, ale nie buzie. Nie da się, dzisiaj przynajmniej, zmieniać jednej republiki na drugą, dokonywać rewolucji, nie mając kompletnie wyglądu. IV RP była poza wszystkim innym fizjonomicznie zbyt nieciekawa, by uwiarygodnić hasła, nadać im impet. Nie miała nic z niepokojącej obcości, która mogłaby przyciągnąć naród hipnotycznie, naciągnąć go na transgresję, namówić na ciach-prach. Z tych wąskich lub zaciśniętych ust, z tych wąsów i wąsisk, z tych niedopowiedzianych grymasów, z tych półuśmieszków - naszej fizjonomicznej specialité de la maison, trudno było spijać prostą wiarę, tworzyć pożywkę dla podkarmienia ducha.

W innej niż polityczna, ale niekoniecznie łatwiejszej przestrzeni narodowej, jaką stał się futbol, uruchomiona natomiast została w tym samym czasie moc przetwarzania i obracania przeszłości na nice; pojęcie "z zagranicy" nabrało - zdrowej czy histerycznej - siły inicjacyjnej: obcy, człowiek z zagranicy, przyszedł przeprowadzić nas przez niewyobrażalną granicę.

Jak każda, twarz Beenhakkera ma wiele odmian, wypada na zdjęciach tak czy inaczej, ale zawsze dobrze, jeśli kryterium powodzenia jest ilość znaków do lektury, skojarzeń do wychwycenia. Gdziekolwiek się pojawi, otwiera wokół siebie czytelnię, przestrzeń egzegetyczną; należy do tych rzadkich twarzy, na których każdy, banalny choćby nastrój pobrzmiewa jakąś głębią i ostatecznością, a nawet chwilowa bezmyślność zdaje się rozgrywać raczej w napiętej ciszy Johna Cage'a niż brać z wewnętrznego rozziewania. Niekiedy wywołuje rozczarowanie, nie, nie aparycją, lecz faktem, że oto nagle zdradza swoje powołanie, wygląd, który zapamiętaliśmy, a nawet istotę, którą zwykliśmy jej przypisywać. Była przecież taka poważna, a tu nagle coś się w niej śmieje; była przecież taka obca, nieobecna, wieczna, a tu coś w niej nieoczekiwanie zdradza dzisiejszy dzień. Bo też jest to w ogólności twarz zawieszona między ideą a zdarzeniem, między porządkiem pojęć a porządkiem substancji.

Odwołuję się tu do słownictwa Rolanda Barthesa: powyższym przeciwstawieniem posłużył się autor "Mitu i znaku" w słynnym tekście o twarzy Grety Garbo. Twarz Garbo można było interpretować uniwersalistycznie, abstrahując od osoby, można było doszukiwać się w niej wiecznej esencji, ujmować ją pojęciowo; natomiast twarz Audrey Hepburn była ekspresją ściśle indywidualną, łączącą się tylko z konkretem jej osoby i wydarzeń, jakie przeżywa. Twarz Beenhakkera łączy szczęśliwie oba porządki, krąży tam i tu, przemieszcza się w naturalnie dany jej sposób od absolutu do konkretu, od konkretu do absolutu, jej siłą jest to, że jednocześnie lub na zmianę informuje w mianowniku o niezmienności rzeczy, a w liczniku o wadze teraz, o prymacie hic et nunc, że raz (częściej) odsyła do ogólnych praw życia, innym razem do chwili, która się dzieje.

Termopile

Na najciekawszym może portrecie fotograficznym Beenhakkera, tym robionym lekko pod górę, na ciemnym tle i w ciemnej bluzie z jasną pod szyją podszewką, wahadło poszło ostro w jedną stronę: ta twarz mówi wprost o naturze rzeczy. Jest tak bardzo esencjonalna, że Beenhakker przestaje wręcz być do siebie podobny, aż tak bardzo charakterystyczny, przesuwa się na skraj swej możliwej ekspresji, gdzie jest trudniejszy do poznania; oto udzielił twarzy przeznaczeniu, które wyżłobiło na niej swe wieczne przesłanie. To twarz wykrystalizowana w powszechne oblicze ludzkiej kondycji, w ikonę gorzkiego doświadczenia, twarz aktora dramatycznego, poza Klausa Kinskiego jako Aguirre'a Gniewu Bożego, kogoś, kto kiedyś pragnął wszystkiego, lecz aż za dobrze poznał gorycz klęski. Albo aktora szekspirowskiego na koniec ostatniego aktu; bohater, Król Lir, Ryszard III, już wszystko zrozumiał, pozbył się ostatnich złudzeń, wie teraz wszystko i niewiele już musi mówić. Nie jest to wiedza radosna; życie nasączone jest tragizmem, pełne zasadzek, zdrady i fałszywych tropów; rozkosze, sukcesy i uniesienia to przyjemna ułuda codzienności, pod spodem czai się Lewiatan, który nigdy nie zasypia.

Dlatego z tej twarzy, z tych ust nie spłynie nigdy - i na tym właśnie polega Różnica - proste czy prostackie wyjaśnienie, banalne usprawiedliwienie faktów: arbiter źle gwizdał, boisko było ciężkie, zabrakło "przysłowiowego łutu szczęścia", powinien być karny, a nie było. Jeśli coś nie wyszło, jeśli drużyna przegrała, to dlatego, że taka bywa kolej rzeczy i niepowodzenia wynikają z odwiecznych praw życia, z beznadziejnej ludzkiej gry, a nie z kalosza na nodze sędziego.

Zauważyć można, że niektórzy zawodnicy pojęli tę zmianę trenerskiego języka i w mniejszym już stopniu szukają ewentualnej winy w błocie na polu karnym, w przypadkowości straconej bramki czy w głupio niewykorzystanej idealnej sytuacji, tak jakby wiedzieli, że mierzyć trzeba się z całością, a nie z drobnymi jej symptomami. Beenhakker poszerzył czy przeniósł pole zmagań; jeśli sądzić można, że jego twarz ma symboliczne znaczenie, to dlatego, że sama ofiarowuje się pars pro toto jako przykładna przestrzeń spotkania człowieka z przeciwnościami losu, skupia na swych kilkudziesięciu centymetrach kwadratowych twardą prawdę o świecie i zarazem postulat oporu.

Topografia tej twarzy w klasyczny niejako sposób świadczy o "przejściach", o podjętej walce. Estetyczna przyjemność płynąca z wpatrywania się w nią wynika z mapy śladów, którą zostawiły potyczki z losem; smakujemy jej głębokie bruzdy, jak smakujemy wiersz Norwida czy adagio Mahlera - sztukę bitwy, a później powolnego, heroicznego, melancholijnego odchodzenia. Każda bruzda i zmarszczka (ich niemal symetryczny pióropusz nad brwiami, wokół koniecznego marsa, tak jakby rzeźbiarz układał je w znaczący deseń) jest wąwozem Termopile, doprawdy, nie było łatwo, nigdy nie było nas więcej niż trzystu. Wysoka czupryna z namiastką grzywy - wzniesionym totemem, więcej, cała fryzura jest w pełni po stronie wyzwania i dzielności. Lekko nastroszona, godna i przede wszystkim opadająca za uszy, by dotknąć karku, nim dotknie go miecz. Kiedyś wyglądała jak żywe lata sześćdziesiąte, Mick Jagger in effigie, dzisiaj należy do wojownika, do Braveheart czy innego Władcy Pierścieni, do Leo Lwie Serce. Opuściły ją zbędne barwniki młodości, lecz pozostała długość i utrwaliła się biel, prymarny i emblematyczny kolor mądrości i przenikliwości.

Lew

Porównanie tego portretu ze zdjęciami z lat dawnych, z czasów Ajaxu i Realu Madryt, wskaże na, powtórzę, klasyczną, choć bynajmniej nie częstą ewolucję i prawidłowość: ta twarz stała się świetna, fascynująca dopiero po czasie; niektórzy powiedzą: prawdziwie męska; z pewnością to twarz dla kobiet, które nie cenią młodzieńczej bylejakości, gładkiej urawniłowki rysów, nudnolicej przystojności. Tamte madryckie i amsterdamskie krągłości, policzki tkwiące wciąż jedną nogą w niemowlęctwie, tamte ufryzowane jak cię mogę włoski z morderczym przedziałkiem (ileż wody musi upłynąć w naszych Wisłach, byśmy, panowie, zrozumieli wreszcie idiotyczność tej kreski!) nie obiecywały jeszcze stygmatu, nie przeznaczały twarzy Leo do wyższych celów i metaforycznych omówień, to przyszło później. Niewielu obliczom mężczyzn udaje się przejść na starość w stan wyższy, wymknąć ze slow food rozpadu, znaczyć pięknie Doświadczenie, stawać się jego alegorią; temu się powiodło.

Trzeba zwrócić uwagę, gdy mowa o skupieniu i walce, na nieco skryte, ale dość mocne oznaki zwierzęcości, drapieżnego instynktu przeżycia. Napięte oczy o rozszerzonych źrenicach, lecz zwłaszcza obwód utworzony przez cztery - dwie górne, dwie dolne - bruzdy wokół mięsistych ust, tworzące rodzaj trzeciego stanu, coś między fizys goryla i człowieka, gdy ten się już wyprostował. Do tego rozchylone wargi, w trakcie meczu ujmujące nieco inteligencji, lecz dodające witalnego skurczu, pierwotnego zaangażowania w przetrwanie. Podczas meczu z Belgią zauważyć można było dodatkowy ruch, nim Smolarek strzelił pierwszą bramkę: dolna szczęka odskakiwała w dół, twarz Leo oddawała się władztwu nerwowej chwili, z alegorii staczała się w konkret.

To przejście, o którym wspomniałem wcześniej, zawsze jest nieco szokujące, ciut zbija z tropu; trochę, troszeczkę odnieść można wrażenie, że Beenhakker wychodzi z gabloty, daje się wmieszać w nadto doraźną rzeczywistość, zanurzyć w teraźniejszość, podobnie jak wizerunkowy, prawie monumentalny Humphrey Bogart wciągnięty w domowe pielesze bohatera filmu Woody Allena. Jednak na tym zdaje się polegać transakcja, jaką proponuje: z jednej strony spłynie na was, Piłkarze-Polacy, siła spokoju, milcząca pieśń doświadczenia, aura modelowej kiepełe, z drugiej zaś przeżyję to wszystko z wami, na waszym, lecz chwilami i na moim ciele. Ta twarz nie szuka często kontaktu (zwłaszcza z kamerą), odmawia na ogół mimiki, lecz jeśli się już roześmieje, to prawdziwie, rubasznie (i ręce klepną Dziekanowskiego, teraz innych, w plecy), jeśli się otworzy, to na krótko, lecz głęboko.

Dawni mistrzowie

Na innych zdjęciach, na przykład na portrecie, również znakomitym, w białej koszuli i w jaśniejszym, brązowo-sepiowym kolorycie, usta pozostają ściśle domknięte i, przy swojej wydatności i zarazem foremności, tworzą niemal wzorcowe, "serduszkowate" ich przedstawienie. Bardzo mi przypominają swym rozmiarem, swym ogólnym rozmachem i mocno eksponowanym na twarzy miejscem usta Jacques'a Brela - istnieje zresztą, gdy wyssać twarz Leo i Brela do szpiku, odsunąć na bok przygodne naleciałości, esencjonalne podobieństwo między nimi, łączące je z flamandzko-walońską fizjonomią, jaką znamy głównie z dawnego malarstwa. Twarz z jasnego portretu można by bez zbytniego trudu wpasować w scenkę rodzajową jakiegoś większego czy mniejszego mistrza. W przeciwieństwie do opisywanego portretu "czarnego" jest w niej coś ludowego, niemal krotochwilnego, światełko w obręczy powagi; ta lekko maskowana, słabo zaznaczona, ale obecna ludowość gra ważną rolę, tworzy pomost, po którym łatwiej schodzić ku innym. Ale wpatrując się w "jasny" portret i w dawne portrety mistrzów, fizjonomista ma dodatkowe zajęcie: prześledzić można miejsca wspólnoty i zarazem drogi, które twarz musi pokonać, by mimo wspólnoty i zbieżności wybić się na wyjątkowość, na arcydzielność.

Twarz Beenhakkera jest wyjątkowa, daje do myślenia i bardzo mnie ciekawią jej dalsze dzieje, jej docieranie do formy ostatniej. Tym bardziej że wiązać się będzie jeszcze przez jakiś czas z naszym futbolem, czyli nadzieją na epifaniczne doświadczenie zbiorowe. Któregoś dnia, gdy kur zapieje, Leo odejdzie w swe Góry Skaliste jak Nieustraszony Clint Eastwood z uratowanego miasteczka. Tak ma na twarzy - zew samotności - wypisane. Czy będą go żegnać wdzięczne za medale tłumy, czy dalsze sukcesy nie przyjdą i o świcie nie będzie nikogo?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2007