Trzeba ożywić tolerancję.Tylko jak?

Jeszcze niedawno uchodziła za ważną cnotę publiczną. Dziś wydaje się skompromitowana, a nawet niebezpieczna. Tymczasem tylko ona może uratować demokrację.

08.07.2019

Czyta się kilka minut

 / ZYGMUNT JANUSZEWSKI
/ ZYGMUNT JANUSZEWSKI

Problem z polską polityką nie polega na tym, że ludzie się spierają o ważne sprawy. Problem polega na tym, że coraz częściej zwycięża przekonanie, że jeśli spór wygra „tamta strona”, to stanie się coś strasznego. To rzeczywistość demokracji apokaliptyczno-histerycznej. Rywalizacja konkurujących politycznych wizji przeistoczyła się w grę, w której porażka jest w zasadzie niedopuszczalna. Bo będzie nie tylko katastrofą w sensie praktycznym („nasi” będą musieli oddać władzę). Ale także klęską moralną. Wina zaś spadnie na nas. Tych, co do tego dopuścili.

Takie nastawienie jest nie do pogodzenia z tolerancją. Co to takiego? Definicji jest co najmniej sto. Intuicyjna brzmi tak: „Umiejętność życia z tym, że inni ludzie myślą inaczej od nas. I że świat się od tego nie zawali”. Początkowo termin odnosił się głównie do wolności religijnych. Dziś wiadomo, że tolerancja to coś znacznie szerszego. Dotyczy całego ładu politycznego. „Wolność to zawsze wolność inaczej myślącego” – bez akceptacji tej prostej zasady demokracja byłaby w praktyce niemożliwa.

W ostatnich latach wydarzyło się jednak coś dziwnego. Tolerancja stała się hasłem jak ze szkolnej akademii. Dobrym do wywieszenia w gablocie, ale kompletnie nieprzydatnym w codziennym życiu. A może jest nawet gorzej. Tolerancja dla wielu staje się ideą nie tylko zupełnie niepraktyczną, ale wręcz szalenie niebezpieczną. Sieje zamęt po tzw. „naszej stronie”.

Ze strachu przed wrogami

W Polsce kontekstem jest oczywiście rok 2015 i przejęcie władzy przez PiS. Od tamtej pory wielu Polaków uważa, że stało się coś złego. Ale nie tak zwyczajnie – zło, które się wydarzyło, jest głębokie i fundamentalne. Strach przed tym próbuje się racjonalizować konkretnymi zarzutami: a to obawą, że 500 plus doprowadzi do katastrofy gospodarczej, a to wizją pol­exitu. Albo że Kaczyński w czasie drugiej kadencji wykona ostateczny skok w kierunku autorytaryzmu.

Żaden z tych lęków nie jest błahy. Za każdym kryje się jednak coś więcej niż tylko opór czy krytykowanie konkretnych rozwiązań legalnie wybranej władzy. Przenika je pewien apokaliptyczny ton. Sprawia on, że posunięcia władzy układają się dla jej krytyków w konkretny katastroficzny scenariusz. Na jego końcu zarysowane są bardzo wyraziste wizje: Polska jako drugie orbanowskie Węgry, nowa putinowska Rosja, europejska Wenezuela. Takie lęki to naturalny stan ducha w świecie, w którym umarła tolerancja. Czyli – przypomnijmy – owo przeświadczenie, że istnienie „innych” nie sprawi, że nasz świat się zawali.

Oczywiście zwolennicy takiego myślenia nie przyznają nigdy, że są nietolerancyjni. Raczej będą dowodzić, że motywuje ich obawa przed... wrogami tolerancji. To oczywiście echo słynnego „paradoksu tolerancji” opisanego przez Karla Poppera w pracy „Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie”. „Bezgraniczna tolerancja musi prowadzić do jej zaniku. Jeśli rozszerzymy bezgraniczną tolerancję nawet na tych, którzy nie są tolerancyjni, jeśli nie jesteśmy gotowi bronić tolerancyjnego społeczeństwa przed atakiem nietolerancyjnego, wtedy tolerancyjny świat zostanie zniweczony, a tolerancja z nim” – pisał Popper. Koronnym przykładem był oczywiście nazizm. Czemu trudno się dziwić, bo był rok 1945, a sam Popper był Żydem, który w porę uciekł z Austrii, co uratowało mu życie.

Z teorią Poppera zawsze było jednak kilka problemów. Pierwszy jest taki, że nazizm był jednak konkretnym historycznym fenomenem. Prawdopodobnie niemożliwym do powtórzenia kiedykolwiek indziej. Im więcej czasu upływało od jego końca, tym więcej było głosów, by się z tego straszliwego cienia wyzwolić. To z buntu przeciwko zbyt łatwemu straszeniu powtórką nazizmu zrodziło się znane w internetowych dyskusjach prawo zwane reductio ad Hitlerum. Wymyślił je na początku XXI wieku pracujący dla Wikimedia Foundation amerykański prawnik Mike Godwin. „Im dłużej trwa dyskusja w internecie, tym bardziej prawdopodobieństwo użycia porównania, w którym występuje nazizm bądź Hitler, dąży do 1” – szydził Amerykanin. W 2007 r. londyński „Economist” zaproponował bazującą na prawie Godwina podstawową zasadę netykiety: „pierwsza osoba, która wyzwie drugą od nazistów, automatycznie przegrywa dyskusję”. W pewnym sensie prawo Godwina było jakąś intuicyjną obroną tolerancji.

W ostatnich latach (wraz ze wzrastającą krytyką liberalnej demokracji i wzrostem fali populizmu) porównań do Hitlera zaczęło oczywiście przybywać. Nawet sam Godwin przyznał, że w niektórych przypadkach porównania są zasadne.

Drugi problem z „paradoksem tolerancji” jest bardziej fundamentalny. Zauważył go w „Teorii sprawiedliwości” (1971) filozof John Rawls. Pokazał, że w tolerancyjnym społeczeństwie nawet ludzie nietolerancyjni muszą być akceptowani, gdyż w innym przypadku społeczeństwo byłoby nietolerancyjne, czyli niesprawiedliwe. Przekładając na dzisiejsze realia: Popper byłby pewnie zatwardziałym anty­pisowcem. A Rawls raczej zdeklarowanym symetrystą. W napisanej w roku 2018 książce „Jak kończy się demokracja?” brytyjski politolog David Runciman przenosi to pytanie w nasze czasy. Dokładnie na 20 stycznia 2017 r., czyli na dzień inauguracji prezydentury Donalda Trumpa. Runciman nie ukrywa, że nie lubi Trumpa. Ale zadaje kilka ważnych pytań: czy fakt, że niezbyt kompetentny i znany ze swojego ostentacyjnego braku szacunku dla reguł demokracji Trump został tego dnia zaprzysiężony na prezydenta USA, jest końcem demokracji? Nie. Czy gdyby ze strachu przed Trumpem szefowie sztabu odmówili przekazania mu przycisku atomowego, to byłby to koniec demokracji? Zdecydowanie tak.

Runciman o tym nie pisze, ale coś bardzo podobnego przydarzyło się we współczesnej Rosji. Pod koniec lat 90. słabnie prezydent Borys Jelcyn. Fizycznie i politycznie. W siłę zaś rośnie lider komunistów Giennadij Ziuganow. Po stronie nowego antysowieckiego establishmentu oraz prozachodniej inteligencji zwycięża przekonanie, że demokracja jest zagrożona. Lekarstwem na to zagrożenie ma być wywodzący się ze służb specjalnych technokrata Władimir Putin. Obóz liberalno-demokratyczny udziela mu poparcia. Byle tylko ratować demokrację. Putin wygrywa. Co się dzieje potem – z grubsza wiadomo. Gdy tylko swą władzę skonsoliduje, wygasi świeżą rosyjską demokrację. Tę samą, którą miał ocalić przed Ziuganowem.

Tych wszystkich historii nie da się oczywiście w sposób dosłowny przełożyć na polską politykę. Ale pewne jest jedno: po stronie obrońców „starej dobrej” liberalnej demokracji tolerancja nie jest dziś modnym ani użytecznym pojęciem. W ciągu minionych czterech lat do roli politycznej cnoty urosły pryncypialność i fundamentalizm.

Fala za falę

Brak zainteresowania myśleniem w kategoriach tolerancji po stronie liberalnej jest oczywiście reakcją na podobną falę, która przez lata pęczniała po drugiej stronie. I to też nie jest tylko polskie zjawisko. „Nietolerancja tolerancji” – taki tytuł nosi książka popularnego w Stanach ewangelickiego kaznodziei D.A. Carsona. „Kiedyś służyła obronie przed tyranami. Dziś sama przeistoczyła się w tyrana” – pisał kaznodzieja w roku 2011. Wychodząc z pozycji konserwatywnych, Carson stawiał tezę, że tolerancja jest dziś najwyższą wartością zachodniej cywilizacji. Ale wartością złą i zakłamaną. Bo oderwaną od wszelkich systemów etycznych. W praktyce nakazuje bowiem postawienie wszystkiego obok siebie na jednym poziomie. I pokłonieniu się wszystkiemu po kolei. Dla konserwatystów świat zbudowany wedle takiej logiki jest trudny do przyjęcia.

Tęsknotę przed nazwaniem dobra i zła dostrzec można także u wielu prawicowych polityków i publicystów. Czymże była w pierwszych dwóch dekadach III RP wielka debata o lustracji, jeśli nie tęsknotą za nazwaniem postaw i zachowań wobec PRL-owskiego reżimu w kategoriach moralnych. W ich świecie miejsce na tolerancję owszem jest. Ale dopiero po nazwaniu rzeczy po imieniu, a nie zamiast tego.

Myli się jednak ten, kto pomyśli, że z tolerancją ma na pieńku tylko prawica. Dobrze pokazał to Frank Furedi, węgiersko-brytyjski filozof w przeszłości związany z lewicą. I to nie tą socjaldemokratyczną, tylko dużo bardziej radykalną. W swojej prowokacyjnej książce „On tolerance” (O tolerancji) z roku 2011 Furedi nazywa współczesną tolerancję „antywspólnotową zachętą do gnuśnej obojętności”. To jest – powiada Furedi – rejterada z naszych obowiązków wobec innych członków wspólnoty. Żeby oceniać, trzeba włączyć empatię i rozum. Trzeba się zainteresować drugim człowiekiem. A nie mówić „co mnie to wszystko obchodzi”. To wygodne i pociągające dla coraz bardziej zindywidualizowanych zachodnich społeczeństw epoki neoliberalnej.

W podobnym tonie – choć z innych pozycji – pisał o tolerancji popularny swego czasu (dziś broniący się w sądzie przed zarzutami o molestowanie seksualne) teolog muzułmański Tariq Ramadan. Dla niego tolerancja to nic więcej jak duszna „moralna dobroczynność. Uspokojenie sumienia uzyskane niemalże bezkosztowo”.

Warto też przypomnieć nieco starsze argumenty kultowego niegdyś na zachodniej lewicy filozofa Herberta Marcuse’a. Już w roku 1965 podnosił (w „Krytyce czystej tolerancji”), że dobra władza może czasem ograniczać potęgę uprzywilejowanych sił i grup, równoważąc w ten sposób ich przewagę w zasobach: finansowych, kulturowych i innych. Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, to widać, że po roku 2015 bardzo często po tego typu retorykę sięga w Polsce... PiS. Na przykład uzasadniając stronniczość mediów publicznych. Co – ich zdaniem – dopuszcza do głosu te punkty widzenia, które były wcześniej z debaty przez nietolerancyjny główny nurt w praktyce wykluczone.

Mniej równości to mniej tolerancji

Pewne pocieszenie płynie z faktu, że problem z tolerancją nie jest prawdopodobnie czystą konsekwencją zwyczajnych złych ludzkich motywacji. Pokazali to już dobrych kilkanaście lat temu Nolan McCarty, Keith Poole i Howarda Rosenthal w pracy „Polarized America” (Spolaryzowana Ameryka). Jej wyjątkowość polegała na tym, że autorzy jako pierwsi wskazali na ścisły związek pomiędzy postępującą polaryzacją a wzrostem nierówności w Stanach.

Chodzi z grubsza o to, że nierówności po cichu i bezszelestnie rozbijają spójność społeczną. Sprawiają, że ludziom tylko się wydaje, że są członkami tej samej politycznej wspólnoty, podczas gdy tak naprawdę żyją w różnych światach. Z jednej strony mamy zadowolone z siebie, majętne elity, które wykształciły milion psychologicznych i systemowych uzasadnień, dlaczego należy im się więcej, żyjące w swoich dzielnicach, chodzące do swoich szkół i korzystające ze swoich szpitali. Po drugiej stronie coraz bardziej sfrustrowani i mający coraz mniej do stracenia przegrani, którzy mają w głowie kolejny milion uzasadnień, jak to na ich ciężkiej pracy „oni” się dorobili. Efekt jest taki, że nawet gdy w takim kraju działa demokracja, to jest spolaryzowana, nieskora do kompromisu, nerwowa i delegitymizująca przeciwnika na każdym kroku. Taki układ bardziej przypomina beczkę prochu niż sprawnie funkcjonujące społeczeństwo. Wygląda na to, że w Polsce jest dziś bardzo podobnie. I też niewielu zdaje się zauważać, że ma to związek z wysokim poziomem nierówności. Może więc warto to dostrzec.

Nie ulegać hipochondrii

Dla tych, którym nie wystarcza samo oczekiwanie na to, że duch tolerancji się odrodzi, pozostaje szukanie bardziej aktywistycznych strategii. Na poziomie indywidualnym propozycji jest wiele.

Kilka lat temu Amerykanka Arlie R. Hochschild napisała „Obcego we własnym kraju”. To jest książka o próbie autentycznego przekroczenia murów, które wyrosły między ludźmi. Hochschild sama siebie definiuje jako ucieleśnienie bańki liberalnej USA. Jest emerytowaną antropolożką z lewicowego uniwersytetu w Berkeley. Czyta „New York Timesa”, segreguje śmieci, stara się jadać ­fairtrade’ową żywność, jeździ na rowerze. Oczywiście głosuje na Demokratów i jest feministką wyczuloną na wszelkie formy rasizmu, seksizmu i homofobii. I taka osoba zaczęła jeździć do Luizjany na głębokim południu USA. Stanu będącego na szarym końcu całego szeregu statystyk dotyczących dobrobytu. A jednocześnie bastionu tzw. partii herbacianej, libertariańskiego skrzydła Partii Republikańskiej. Jej fenomen w jakimś sensie zapowiadał nadejście Donalda Trumpa.

Hochschild wymyśliła sobie bardzo konkretne zadanie. Swoje rozmowy z Amerykanami z południa koncentrowała na temacie ekologicznym. Wnioski, do których dochodzi Hochschild, są ciekawe i wielowymiarowe. Nie ma sensu ich w tym miejscu omawiać. Zamiast tego warto zwrócić uwagę na pewien efekt uboczny metody przyjętej przez autorkę. Ona sama nazywa ją przezwyciężaniem murów empatii. Widać tu nawiązanie do najlepszych tradycji pacyfistycznego i głęboko humanistycznego pisarstwa. Bo u Hochschild jest autentyczna próba faktycznego wysłuchania racji drugiej strony. Ale nie na tej zasadzie, by wyłapać słabe punkty i natychmiast przypuścić efektowną kontrę. Antropolożka jest gotowa słuchać i usłyszeć. Brzmi to może banalnie, ale jest w dzisiejszej publicystyce politycznej, a nawet w nauce unikalne. Intelektualiści abdykowali wyjątkowe ze swojej roli przekraczających podziały. Zmienili się w zadowolonych z siebie ideologów. Używając metafor wojennych (tak dziś częstych) można powiedzieć, że zajęli się dostarczaniem coraz to nowej amunicji walczącym stronom. Zamiast (jak to w historii czasem bywało) próbować odegrać rolę pacyfisty potępiającego przemoc i dążenie do hegemonii.

Pozostaje pytanie, co robić na poziomie działań kolektywnych przekraczających zwykłe spotkanie człowieka z człowiekiem. We wspomnianej już książce Runciman radzi, by... trochę wyluzować. Przypomina, że doświadczenie demokratyczne polega właśnie na tym, że raz na jakiś czas ćwiczymy się w hegemonii (gdy „nasi” są górą), a innym znów razem zgrzytamy zębami, tolerując, że „tamci” prowadzą nas w niemiłym dla nas kierunku. Runciman sięga tu po metaforę człowieka w średnim wieku, który przeżywa związany nieuchronnie z tym etapem życia kryzys. Jednym z jego przejawów jest uzmysłowienie sobie własnej śmiertelności. Ludzie w wieku średnim wiedzą, że śmierć jest nieuchronna. Nie wiedzą jednak, kiedy nastąpi. Jedni potrafią sobie z tym poradzić, a inni nie. Ci drudzy popadają na przykład w hipochondrię.

Coś takiego dzieje się ostatnio w zachodnich demokracjach. Nie żyjemy już w świecie „końca historii”. Dziś jest dla nas zupełnie oczywiste, że demokracja może umrzeć. I to na wiele sposobów. Od bardziej prymitywnych przewrotów wojskowych, przez powolny rozkład istniejących instytucji, po faktyczną kapitulację na rzecz władzy korporacji i zglobalizowanego pieniądza. Pamiętajmy przy tym jednak, że hipochondria sama w sobie jest zjawiskiem chorobowym. W skrajnej formie niszczy życie. Hipochondryk nie jest w stanie działać, bo ma wrażenie bezsensu i bezsilności. Grzebie się więc za życia. A idzie o to, by tego uniknąć. Wskrzeszenie ducha tolerancji może być pierwszym małym kroczkiem w tym kierunku. ©℗


CZYTAJ TAKŻE: „Woś się jeży” – autorski cykl Rafała Wosia co czwartek na stronie „TP” >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz ekonomiczny, laureat m.in. Nagrody im. Dariusza Fikusa, Nagrody NBP im. Władysława Grabskiego i Grand Press Economy, wielokrotnie nominowany do innych nagród dziennikarskich, np. Grand Press, Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, MediaTorów. Wydał… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2019