Tolerancja religijna i światopoglądowa. Gdzie leży granica?

Przez każdy świat - indywidualny czy społeczny - przebiega granica.

27.09.2010

Czyta się kilka minut

Debaty Tezeusza /
Debaty Tezeusza /

Po jednej jej stronie mieści się to, co normalne, właściwe, naturalne; to, co akceptujemy, zazwyczaj bezrefleksyjnie. Po drugiej jest zło, bezsens, dziwactwo. Każdy z nas może rozpoznać tę granicę, obserwując własne odruchy - oburzenie, obrzydzenie, potępienie, zdziwienie. Niekiedy odruchy te różnią się od naszych deklaracji. Mało kto ma odwagę otwarcie przyznać się np. do niechęci wobec osób starszych albo niepełnosprawnych, natomiast nasze zachowania i zapewne kierujące nimi emocje często mówią coś innego. Dyskutując o tolerancji, dobrze jest o tym pamiętać, zdawać sobie sprawę z tego, że odpowiadamy też za sposób komunikacji, język ciała - a nie jedynie za deklarowane przez nas poglądy. Warto zastanawiać się nad swoimi odruchami i odczuciami.

Na tej granicy mieści się tolerancja. To płynny i dynamiczny stan między akceptacją i odrzuceniem. To mniej lub bardziej chętnie wyrażana zgoda na to, że świat nie pasuje do naszych wyobrażeń, oczekiwań i potrzeb, ale taki już jest i nic na to nie poradzimy. Czasem tolerancja zbliża się do akceptacji, innym razem jest niechętnym znoszeniem tego, czego nie da się zmienić lub uniknąć. Może wynikać ze szlachetności, światopoglądu, ale może też być oznaką oportunizmu, cynizmu, ale także bezradności, alienacji, braku poczucia wpływu i kontroli. To, że problem tolerancji wciąż jest dyskutowany, podnoszony, pojawia się na sztandarach ruchów społecznych i politycznych jest symptomem różnicowania się społeczeństw, rosnącego indywidualizmu, mieszania kultur i systemów wartości. Tolerancja jest postulatem albo wręcz żądaniem częściej stawianym innym niż sobie. Bywa przedstawiana jako rodzaj savoir-vivre’u, zestaw przepisów dotyczących reguł współżycia między różniącymi się ludźmi. To wariant konsensualny. W wersji konfliktowej spór o tolerancję, domaganie się albo oferowanie jej (zazwyczaj na określonych warunkach) oznacza nieustanną walkę o kształt ładu zbiorowego, kultury, swoje miejsce wśród innych. I takie rozumienie jest mi bliższe.

Warto odróżnić tolerancję od światopoglądu zwanego potocznie liberalnym. Światopogląd liberalny polega na uwzględnianiu możliwie wielu istniejących podmiotów oraz poszukiwaniu możliwie uniwersalnych wartości, wspólnego mianownika, w ramach którego godne zaakceptowania są rozmaite warianty zachowań, światopoglądy i style życie. Tolerancja także należy do kanonu wartości liberalnych, nie jest jednak z nim tożsama. Mimo to w polskim dyskursie publicznym liberalizm bywa utożsamiany z tolerancją, a liberałowie oskarżani są o niekonsekwencję - nawołują do tolerancji, a jednocześnie sami są nietolerancyjni: nie akceptują seksizmu, rasizmu, homofobii, wchodzą w spór ze zwolennikami tradycyjnego czy też katolickiego modelu rodziny, przedstawianego jako bezalternatywny. Często sami są sobie winni - zamiast bronić własnego światopoglądu, odwołują się do meta-reguły tolerancji. Najczęściej domagają się tolerancji dla czegoś, co sami akceptują i co dla nich nie stanowi problemu.

Akceptacja większej gamy zachowań nie oznacza relatywizmu moralnego i nie jest wartością najwyższą, nie oznacza akceptacji wszystkiego, a jedynie bardziej uniwersalny punkt odniesienia. Deklaratywnie chrześcijaństwo również powołuje się na pewne normy ogólne, takie choćby jak "miłość bliźniego", jednak normy te przełożone na etykę zostają zawężone do bardzo konkretnych i jednoznacznych przepisów. Liberałowie akceptują większe zróżnicowanie, a akceptacja to więcej niż tolerancja - to wymóg równego traktowania, dbania o to, aby nie było ono tylko formalną deklaracją, ale również społeczną realnością.

Dopiero w świetle tych rozróżnień można pokusić się o odpowiedź na pytanie, czy polskie społeczeństwo jest tolerancyjne? Wydaje się, że bardziej, niż zazwyczaj się uważa. Trudno jednak powiedzieć, czy jest to tolerancja wynikająca z rozpadu więzi i obojętności, czy z szacunku dla drugiego człowieka i jego odmienności. Natomiast społeczeństwo nasze raczej nie jest liberalne - w takim sensie, jaki tu przedstawiłam. Podobnie państwo i prawo nie są liberalne, ale są dość tolerancyjne. I - żeby nie pozostawiać wątpliwości - deklaruję się jako zwolenniczka państwa liberalnego i niezbyt tolerancyjnego. To znaczy takiego, które dbałoby w równym stopniu o wierzących i niewierzących, kobiety i mężczyzn, ludzi o rozmaitej orientacji seksualnej, starało się, aby imigranci czuli się w nim równie dobrze jak miejscowi, szanowało wybór kobiety w sprawie aborcji itd., itd. I konsekwentnie nie dopuszczało do działań, które temu ładowi się przeciwstawiają.

Prawicowi fundamentaliści nazywają to totalitaryzmem. W tym sensie totalitaryzmem jest jednak każdy społeczny porządek.

Pora już przejść do konkretów. I do tytułowego pytania: gdzie leży granica tolerancji religijnej i światopoglądowej? Dla mnie, dzisiaj, w Polsce. Nie ma bowiem jednej wzorcowej tolerancji, zawsze działamy i myślimy w pewnym kontekście. I zawsze jesteśmy stronniczy. Zatem to, o czym będę pisała, to granice mojej tolerancji oraz moje roszczenia, które wynikają z tego, że jestem ateistką, że większość w Polsce deklaruje się jako katolicy oraz z tego, jaką pozycję zajmuje tu Kościół katolicki. Będę starała się w równej mierze uwzględniać moje poglądy jak i odruchy.

Wydawać by się mogło, że dla ateisty wiara jest czymś trudnym do zaakceptowania, podobnie jak dla człowieka wierzącego jej brak. Istnieje jednak podstawa, na której można oprzeć nie tylko wzajemną tolerancję, ale i akceptację. Wiara lub jej brak to odpowiedzi na te same egzystencjalne problemy człowieka żyjącego ku śmierci. Nasza wiedza jest ograniczona, a to, że inaczej zagospodarowujemy (lub nie) nieznane przestrzenie nie zmienia faktu, że to także jest nasze wspólne doświadczenie. Poza tym uczestniczymy we wspólnej kulturze, która w naszym wypadku jest kulturą chrześcijańską. Jest taka anegdota: Ktoś wchodzi do pubu w Irlandii Północnej. "Jesteś katolikiem czy protestantem?" - pytają go natychmiast. "Ateistą" - pada odpowiedź. "Dobrze, ale ateistą protestanckim czy katolickim?". Polscy ateiści są w przeważającej mierze ateistami katolickimi, często na swój sposób przywiązanymi do tradycji, a w każdym razie nieźle z nią zaznajomionymi. Mój stosunek do wierzeń religijnych to tolerancja bardzo bliska akceptacji. I tego samego oczekiwałabym od ludzi wierzących. Nie widzę jednak nic zdrożnego we wzajemnym nawracaniu się, prowadzeniu dysput światopoglądowych. Umiejętność ich toczenia jest dla mnie oznaką dobrze pojętej tolerancji.

Prawdziwym sprawdzianem tolerancji nie jest jednak nasz stosunek do innych światopoglądów, lecz do ich bardziej materialnych konsekwencji - kultu, symboli, działań społecznych i ich konkretnych efektów. "Po owocach ich poznacie" (Mt. 7, 15-20).

Zatrzymajmy się na chwilę przy tym rozróżnieniu. Kiedy rozmawiam ze światłymi katolikami, przedstawiają mi oni wizję swojej religii jako uniwersalnej, pełnej miłości i subtelnej filozoficznie. Nawet jeśli jest ona dla mnie nie do przyjęcia, to trudno jej coś zarzucić poza tym, że przyjmuje fałszywe założenie o istnieniu Najwyższego Bytu. Jednak moi rozmówcy w imię swoich sympatycznych poglądów domagają się tolerancji dla większości działań Kościoła, abstrahując od faktu, że na co dzień stykam się z innym katolicyzmem. Takim, który chciałby polać mnie kwasem solnym, zalicza do cywilizacji śmierci, nazywa morderczynią niewinnych dzieci, promotorką homoseksualizmu, a moje dziecko w szkole informuje, że jest synem szatana. Z drugiej strony, gdy wchodzę w spór o konkretne rozwiązania i poglądy w kwestiach społecznych, słyszę, że obrażam Boga, uczucia religijne, nie szanuje wrażliwości adwersarza i nie rozumiem roli religii w życiu jednostek. I - oczywiście - jestem nietolerancyjna. Kiedy rozważamy kwestię tolerancji religijnej, warto jasno sobie powiedzieć, czy chodzi o szacunek dla przekonań metafizycznych, czy dla wszelkich płynących z nich, niekiedy przygodnych, konsekwencji? I czy w związku z tym nietolerancją religijną można nazwać sprzeciw dużej części polskich katolików wobec moralnych wskazań Kościoła?

A w jakim stopniu sama jestem tolerancyjna?

Toleruję, a nawet akceptuję istnienie kultu religijnego. W świątyniach. Myślę, że dla wielu ludzi jest to ważne doświadczenie, nawet jeśli ich religijność nie jest pogłębiona. Doceniam społeczną wagę rytuałów i wiem, że ateizm w tej kwestii ma niewiele do zaoferowania.

Trudno nie zauważyć, jak wielką wagę w nauczaniu Kościoła przywiązuje się do moralności seksualnej, prokreacji, rodziny i jak wiele kwestii związanych z odpowiedzialnością za swoje funkcjonowanie w innych dziedzinach społecznych się pomija. Jest to powód, dla którego nie szanuję poglądów etycznych Kościoła, przynajmniej w tej wersji, która najczęściej objawia się światu laickiemu. Drugi ważny powód mojego braku szacunku dla Kościoła, to stosunek tej instytucji do dóbr materialnych - sprzeczny z wszelkimi deklarowanymi wartościami. I wreszcie kwestia nadużyć seksualnych, a przede wszystkim braku odpowiednich reakcji. Czy brak tolerancji w tym zakresie można jednak uznać za brak tolerancji religijnej?

Na moją tolerancję mogą natomiast liczyć - choć nie do końca - ludzie żyjący zgodnie z moralnymi zaleceniami Kościoła. Nie mam nic przeciwko temu, żeby moje podatki wspierały ich dzieci albo niepracujące żony. Jeśli uda im się żyć w miarę szczęśliwie i nie krzywdząc innych - akceptuję to. Nie namawiam nikogo do aborcji, rozwodu, stosowania in vitro, współżycia przed ślubem, porzucenia celibatu. Jeśli jednak prowadzi to do przemocy w rodzinie lub wobec dzieci, moja tolerancja się kończy. Niektóre z tych wskazań oceniam jako szkodliwe i prowadzące do złych skutków dla jednostek (celibat, próby leczenia homoseksualizmu), jednak mogę je tolerować jako wybory dorosłych osób. Domagam się jednak dokładnie takiej samej tolerancji dla wyborów życiowych innych ludzi. Jak głosi proste hasło pro choice: nie chcesz aborcji, to jej sobie nie rób.

A poza świątynią i własnym domem, w polityce, sferze publicznej, co może być zaakceptowane lub tolerowane?

Skoro zadeklarowałam się jako zwolenniczka państwa liberalnego, to oczywiste jest, że uważam za niedopuszczalną obecność symboli religijnych w instytucjach państwowych. Wyjątkiem mogą być co najwyżej instytucje zamknięte, takie jak szpitale czy więzienia. Argumenty wydają się oczywiste - miejsca sprawowania władzy państwowej są własnością wszystkich obywateli i nie mogą eksponować symboli jednej z grup. W równie religijnych Stanach Zjednoczonych jest to oczywistość potwierdzona przez kolejne wyroki sądowe. Np. Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych wydał orzeczenie, w którym stwierdził, że postawienie w budynkach sądów monumentu przedstawiającego biblijny dekalog narusza rozdział Kościoła od państwa wynikający z pierwszej poprawki do konstytucji. Nasza konstytucja także obiecuje nam rozdzielenie tych instytucji oparte na tajemniczej zasadzie autonomii. Wynika dla mnie z tej zasady również to, że prezydent, premier czy inni przedstawiciele władz mogą uczęszczać do kościoła jedynie jako osoby prywatne - nie jako reprezentanci państwa!

Jestem też przeciwna nauczaniu religii w publicznych szkołach, nawet jeśli jest to przedmiot nieobowiązkowy. To prawda, szkoła także wychowuje, ale przecież istnieje pewien ogólny system wartości niesprzeczny z wartościami katolickimi - i to wystarczy. Tu użyję przykładu. Znajomy ksiądz przyznaje, że małżeństwo naszego wspólnego kolegi (trzecie i niesakramentalne) jest dobre, bo oparte na miłości i lojalności. Nawet da się to doktrynalnie obronić (jeśli poprzednie sakramentalne małżeństwo było nieważne), w końcu tylko Bóg wie, które małżeństwo jest prawdziwe. Choć Kościół oficjalnie nie akceptuje tego związku, powszechna intuicja moralna jest właśnie taka i jako podstawa wychowania wydaje się wystarczająca. Natomiast miejscem dla krzewienia wiary i wskazówek moralnych, które obowiązują grupę wyznawców, jest sala katechetyczna. Nieprawdą jest, że nauczanie religii w szkole odbywa się na życzenie katolickich rodziców. Czy ktoś ich pytał, czy nie woleliby katechezy w kościele? W badaniach "ARC Rynek i Opinia" dla dziennika "Polska" z dnia 21 września 2008 r. 51% respondentów oczekiwało powrotu lekcji religii do sal kościelnych, a za ich pozostawieniem w szkole opowiadało się 35% badanych. W polskich warunkach religia w szkole to symbol dominacji religijnej, szerzenie hipokryzji i konformizmu. Prywatnie przyzna to niejeden ksiądz czy świecki katolik.

Tak zakreślony obszar wolny od symboli religijnych pozostawia jeszcze sporo miejsca na publiczną ekspresję swojego światopoglądu. Nie mam nic przeciwko procesjom, przydrożnym kapliczkom, mediom katolickim (o ile nie łamią powszechnie obowiązujących zasad). Nie przeszkadzają mi, a nawet akceptuję działania charytatywne Kościoła. Nie jestem entuzjastką szkolnictwa wyznaniowego, w ogóle szkół niepublicznych, ale jestem gotowa je tolerować. Podobnie jak katolickie harcerstwo i wszelkie organizacje i stowarzyszenia katolików świeckich - niektóre bardziej, inne zapewne nieco mniej chętnie. Jedno dla mnie jest jasne: powinny one być traktowane tak samo jak inne podmioty - bez preferencji, ulg itp. Oznacza to także, że wkraczając na ten teren katolicy powinni powstrzymać się od szantażowania wszystkich świętością swoich symboli. Atak na krzyż w kościele jestem gotowa uznać za oburzającą profanację, jeśli jednak stawia się go we wspólnej przestrzeni, obok seksistowskiej reklamy majtek, to należy liczyć się z rozmaitymi reakcjami. Oczywiście mówimy o takich zachowaniach, które nie są zakazane przez prawo. Albo nie powinny być, bo w prawie polskim funkcjonuje kuriozalny przepis zakazujący obrazy uczuć religijnych.

Przy okazji dyskusji na temat tolerancji światopoglądowej czy religijnej szermuje się często argumentem, iż katolicy stanowią w tym kraju większość. To prawda, prawie wszyscy Polacy deklarują się jako katolicy i prawie wszyscy z nich wierzą w Boga (w badaniach pojawia się też niewielka grupa katolików, ok. 2 proc., którzy nie wierzą). Ich wiarę toleruję, a nawet akceptuję. Poza tym jednak katolickie społeczeństwo polskie jest podzielone światopoglądowo we wszystkich możliwych kwestiach. Warto o tym pamiętać. Kościół katolicki czy też katolicy, którzy wypowiadają się w imieniu większości, domagając się wpływu na prawo i życie publiczne, którzy uważają każde naruszenie istniejącego status quo za akt nietolerancji lub, jak zdarza się słyszeć, "panoszenia się mniejszości", sami w istocie są mniejszością. I to mniejszością, która narzuca swoje reguły innym. To, o co walczą, nie jest nawet walką o równość, jest walką o przywileje. Rozumiem, że trudno jest z nich zrezygnować i oznacza to pewne ograniczenie, konieczność posunięcia się w przestrzeni publicznej tak, żeby zrobić miejsce dla innych. Jestem jednak przekonana, że choć w liberalnym świecie czuliby się gorzej niż obecnie, to i tak ich sytuacja byłaby zdecydowanie lepsza niż ateisty czy przedstawiciela jakiejkolwiek innej mniejszości w dzisiejszej Polsce.

Podyskutuj na  polskatolerancja.tezeusz.pl  >

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]