Troje na podium i cała reszta

Kto będzie rywalem Donalda Trumpa w 2020 r.? W cieniu sporu o impeachment prezydenta rywalizacja w Partii Demokratycznej nabiera tempa.

28.10.2019

Czyta się kilka minut

Senator Elizabeth Warren na pikiecie nauczycieli w Chicago, 22 października 2019 r. / ASHLEE REZIN GARCIA / AP / EAST NEWS
Senator Elizabeth Warren na pikiecie nauczycieli w Chicago, 22 października 2019 r. / ASHLEE REZIN GARCIA / AP / EAST NEWS

Debata kandydatów ubiegających się o nominację prezydencką Partii Demokratycznej – już czwarta, przeprowadzona w połowie października – potwierdziła trend widoczny od pewnego czasu: Joe Biden stracił pozycję lidera w wyścigu na rzecz Elizabeth Warren.

W sondażach ogólnokrajowych były wiceprezydent wciąż nieznacznie prowadzi.

Ale już w stanach, które w prawyborach głosują jako pierwsze – Iowa i New Hampshire – największe poparcie ma senatorka z Massachusetts. Warren wyszła na prowadzenie za sprawą niespożytej energii i tytanicznej pracy, jaką wykonuje na kampanijnym szlaku: jeździ wszędzie, po wiecu każdy może sobie zrobić z nią selfie, co czasem trwa kilka godzin. Dzwoni do tysięcy ludzi, którzy wpłacili na jej kampanię drobne kwoty (pieniędzy od korporacji i bogatych darczyńców nie przyjmuje).

Do tego dochodzi jej słynne: „Mam plan, który tego dotyczy” – bez względu na to, o co by jej nie zapytano, od opieki zdrowotnej i długów studenckich, przez państwowy nadzór nad korporacjami, po problem wysokiej śmiertelności matek w połogu. Jako jedyna w tym wyścigu konsekwentnie rośnie w siłę, przyciągając do siebie ludzi z obu skrzydeł Partii Demokratycznej – zarówno dawny elektorat Hillary Clinton, jak i Berniego Sandersa.

Kapitalistka do szpiku kości

Jak pisałem w lutym, Bernie Sanders pchnął Partię Demokratyczną zdecydowanie w lewo, ale tym samym stracił monopol na progresywizm. Dla części jego dawnych zwolenników Warren wydaje się lepszym wyborem. Ma podobny program, różniący się tylko w szczegółach, ale za to inny styl: mniej wygrażania palcem i wezwań do rewolucji, więcej mówienia o kompromisie i jednoczeniu Amerykanów, a to zawsze robi dobre wrażenie.

Waren nie określa się jako socjalistka – tak robi Sanders – lecz zapewnia, że jest „kapitalistką do szpiku kości”, obiecując przy tym równie radykalną zmianę paradygmatu gospodarczego: znacznie wyższe podatki dla najbogatszych i rozbicie monopolów korporacji, z Amazonem i Facebookiem na czele. Jak ujął to pewien były zwolennik Sandersa, obecnie popierający Warren: Bernie jest Mojżeszem, który doprowadził swój lud do Ziemi Obiecanej, ale sam już do niej nie wejdzie. Pytanie brzmi, czy Warren sprawdzi się w roli Jozuego?

Jednak w trakcie ostatniej debaty Warren potknęła się na swoim najsilniejszym dotąd atucie. Pytanie dotyczyło opieki zdrowotnej, czyli tradycyjnie już kwestii dla wyborców priorytetowej. Za sprawą Berniego „Medicare dla wszystkich” – czyli pomysł rozszerzenia Medicare (programu opieki zdrowotnej dla emerytów) na wszystkich obywateli – stał się propozycją mainstreamową, popieraną (w takiej czy innej postaci) przez większość kandydatów do partyjnej nominacji, w tym przez całe lewicowe skrzydło, a więc i Warren.

Zapytana teraz, z czego chce sfinansować ten kosztowny plan, Warren uciekła jednak w ogólniki: zapłacą najbogatsi i korporacje, a dla zwykłych Amerykanów spadną – tu kluczowe słowo – „koszta”. Przyciskana przez kolejnych rywali, powtarzała „powiem to jasno”, po czym lawirowała, unikając jasnej odpowiedzi.

To zrozumiałe, że obawiała się zdania „podatki wzrosną” – nie chciała, by Republikanie mogli atakować ją jako tę, która zapowiada podwyżkę podatków. Ale zaszkodziła swemu wizerunkowi – kandydatki, która wie, co robi, wszystko policzyła i opracowała. A także kandydatki, która mówi prawdę prosto w oczy.

Bernie wrócił!

Z jednoznaczną odpowiedzią nie miał problemu Sanders: owszem, wzrosną podatki, bo wzrosnąć muszą, ale ponieważ nie trzeba będzie płacić bajońskim kwot prywatnym ubezpieczycielom, summa summarum Amerykanie wyjdą na plus.

Senator Bernie Sanders w ogóle wypadł zaskakująco dobrze, zwłaszcza że dwa tygodnie wcześniej wylądował w szpitalu z zawałem serca, więc oczekiwania wobec niego nie były zbyt wysokie.


Czytaj także: Piotr Tarczyński: Ameryka, republika oligarchiczna


Największy sukces odniósł jednak tuż po debacie: oficjalnie poparła go wschodząca gwiazda Partii Demokratycznej, Alexandria Ocasio-Cortez oraz dwie inne kongresmenki z lewicowego skrzydła partii, Rashida Tlaib i Ilhan Omar.

Wiec, na którym Ocasio-Cortez ogłosiła, że popiera Sandersa, odbył się pod hasłem „Bernie wrócił!” – i faktycznie, wsparcie nowych twarzy amerykańskiej lewicy, do tego kobiet, może okazać się zastrzykiem, który tchnie w kampanię Sandersa tak potrzebną energię i odwróci niekorzystny trend. Z kolei Warren już po debacie zapowiedziała, że niebawem przedstawi szczegółowy plan sfinansowania Medicare dla wszystkich.

Wbrew temu, co wydawało się rozstrzygnięte, walka o lewicowy elektorat wcale nie dobiegła końca.

Byłem (tylko) wiceprezydentem!

O ile Sanders i Warren reprezentują lewe skrzydło Demokratów, to w centrum wciąż króluje Joe Biden. Ale słabnie w oczach: entuzjazm centrystów wobec jego kandydatury, od początku zresztą umiarkowany, wyczerpuje się, a wyborcy dostrzegają jego słabości, na które komentatorzy zwracali uwagę od początku.

Biden nie prezentuje nowej wizji kraju, poza „powrotem do przeszłości”; w gruncie rzeczy jego hasłem mogłoby być spokojnie Trumpowe „Uczyńmy Amerykę znowu wielką”. Chętnie chwali się osiągnięciami administracji Obamy („Byłem wtedy wiceprezydentem!”), ale umywa ręce od jej błędów („Byłem wtedy tylko wiceprezydentem!”). Sprawia wrażenie, jakby polityka zagraniczna interesowała go bardziej niż wewnętrzna, ale w ten sposób nie wygrywa się w Stanach wyborów prezydenckich.

Choć cała trójka liderów jest po siedemdziesiątce, a poważne problemy zdrowotne miał ostatnio Sanders, to właśnie Biden musi mierzyć się z zarzutem, że jest za stary do roli prezydenta – głównie dlatego, że w debatach wypada kiepsko: wiecznie się myli, skacze z tematu na temat, gubi wątki.

Do tego dochodzi tzw. afera ukraińska, czyli wysiłki Trumpa i jego ludzi, by wymusić na prezydencie Wołodymyrze Zełenskim współpracę: w zamian za amerykańską pomoc wojskową miał znaleźć haki na Joego Bidena i jego syna. Afera szkodzi przede wszystkim Trumpowi, ale rykoszetem uderza też w byłego wiceprezydenta. Synowie Trumpa pomstujący teraz na nepotyzm to rzecz jasna hucpa, ale faktem jest, że kariera biznesowa Huntera Bidena na Ukrainie budziła wątpliwości także w administracji Obamy.

Choć nie ma dowodów, że wiceprezydent i jego syn złamali prawo, z wizerunkowego punktu widzenia nie wygląda to dobrze. Trochę jak z niesławnymi mailami Hillary Clinton: właśnie zakończyło się (po czterech latach!) wewnętrzne śledztwo Departamentu Stanu, które potwierdziło, że wprawdzie Clinton popełniła błąd, ale nie doszło do nadużyć czy złamania tajemnicy państwowej. Tymczasem Trumpowi, Republikanom i mediom udało się z tego zrobić gigantyczną aferę, która wpłynęła na wybory w 2016 r.

Słabość Bidena odzwierciedlają jego fatalne wyniki finansowe: choć od miesięcy prowadzi w sondażach, zebrał na kampanię mniej niż Warren, Sanders, a nawet Pete Buttigieg – burmistrz 100-tysięcznego South Bend w Indianie, z drugiej ligi pretendentów do nominacji Demokratów. O ile coś się nie zmieni, to nawet jeśli Biden zdoła wygrać prawybory w tym czy innym stanie, poparcie dla niego będzie nadal spadać.

Poza podium

Muszą tak również sądzić pozostali kandydaci, bo w debacie skupili się na Warren, a nie, jak dotychczas, na Bidenie. Atakując liderkę wyścigu, chcieli zaprezentować się w roli centrowej alternatywy dla rozczarowanych zwolenników wiceprezydenta.

W debacie dobrze wypadła senatorka Amy Klobuchar, ale jeszcze lepiej „burmistrz Pete” – Buttigieg, numer cztery w sondażach, który bezwzględnie punktował ogólniki Warren. Inicjatywy nie zdołała odzyskać Kamala Harris, charyzmatyczna senatorka z Kalifornii, która po drugiej debacie przebojem wdarła się do pierwszej ligi, zrównując się w sondażach z Sandersem i Warren. Okazało się jednak, że był to sukces chwilowy.

Jej problem – ale i wciąż szansa – leży w tym, że ideologicznie lawiruje między skrzydłem progresywnym (Warren i Bernie) a umiarkowanym (Biden, Buttigieg, Klobuchar). Z jednej strony brak jasnych odpowiedzi i raptowne zmienianie zdania w jakiejś kwestii ewidentnie jej nie pomagają. Z drugiej, jest chyba jedyną kandydatką, która może jeszcze zawalczyć o elektorat każdego z wielkiej trójki.

Harris sprawia jednak wrażenie, jakby już pogodziła się z tym, że wróciła do drugiego szeregu i walczy co najwyżej o wiceprezydenturę – razem z takimi kandydatami jak Cory Booker czy Beto O’Rourke. Tutaj jej szanse wyglądają lepiej: i dla Bidena, i dla Sandersa młodsza czarna kobieta byłaby idealnym uzupełnieniem. Brzmi to może bezosobowo i technicznie, ale tak to często wygląda. Nie bez powodu w 2008 r. John McCain wybrał dużo młodszą Sarę Palin, a Barack Obama starszego i białego Bidena.

Wątpliwe jednak, by w wyścigu o nominację Demokratów doszło do zasadniczych przetasowań. Na podium jest troje liderów i do prawyborów już się to raczej nie zmieni, co najwyżej zamienią się miejscami.

Choć kilkoro kandydatów już się wycofało, oficjalnie wciąż jest ich prawie dwudziestka – więcej niż Republikanów przed czterema laty, kiedy wydawało się, że to rekord nie do pobicia. Cóż, różne rzeczy wydawały się wtedy niewyobrażalne. Tak czy owak, ostatnio na scenie stanęło dwanaścioro z nich, ale do pierwszych prawyborów zostały raptem trzy miesiące, czas więc skracać tę listę.

Szefostwo Partii Demokratycznej – wychodząc z założenia, że kandydaci mieli dość czasu na przekonanie wyborców – celowo wraz z każdą kolejną debatą podwyższa kryteria, które trzeba spełnić, by wziąć w niej udział.

A że nieobecność w debacie właściwie przekreśla szanse, jest to skuteczna metoda odsiewania prawdziwych kandydatów od tych, którzy startują, żeby zdobyć rozpoznawalność (jak specjalistka od leczenia kryształami, Marianne Williamson) lub ze zwykłej próżności (jak miliarder Tom Steyer, który startuje, bo po prostu go na to stać) albo popełnili ewidentny falstart (Beto O’Rourke).

W cieniu impeachmentu

Mimo różnic programowych kandydatów Demokratów w gruncie rzeczy więcej łączy niż dzieli – na czele z przekonaniem, że Donald Trump w Białym Domu jest katastrofą, którą należy za wszelką cenę powstrzymać.

Ścigają się więc w zapewnieniach, że mają największe szanse na pokonanie Trumpa w listopadzie 2020 r. i pokazują mające o tym świadczyć badania opinii publicznej – choć na rok przed wyborami wszystkie takie sondaże są niewiele warte.

Paradoks polega na tym, że wszyscy zachowują się tak, jakby kandydatem Republikanów miał być Trump, ale zarazem wszyscy popierają jego wcześniejsze usunięcie z urzędu.

Wcześniej, po upublicznieniu raportu Muellera – o rosyjskiej ingerencji w wybory 2016 r. – do impeachmentu prezydenta wzywały tylko Warren i Harris. Teraz, odkąd na jaw wyszła afera z naciskami na Ukrainę i poparcie opinii publicznej dla usunięcia Trumpa zaczęło rosnąć, także pozostali kandydaci, dotychczas nastawieni wobec tego pomysłu sceptycznie, zmienili zdanie.

Wsparcie dla impeachmentu jest dziś deklaracją ideologiczną, dowodem na wsłuchiwanie się w głos demokratycznego elektoratu, który aż w 85 proc. popiera decyzję demokratycznej większości w Izbie Reprezentantów. Równocześnie jednak wszyscy zdają sobie sprawę, że szanse na usunięcie Trumpa są wciąż niewielkie.

Choć w republikańskim murze broniącym prezydenta pojawiają się pęknięcia (a Trump w najlepsze dolewa oliwy do ognia), na razie jest bezpieczny – gdyby głosowanie w Senacie miało odbyć się teraz, zostałby uniewinniony.

Do stycznia przyszłego roku, gdy najpewniej dojdzie do takiego głosowania, sytuacja może się jeszcze zmienić, ale dziś jest niemal pewne, że prawdziwą walkę z Trumpem przyjdzie stoczyć w listopadzie. I choć progresiści zżymają się na „strasznego dziadunia” Bidena, zaś centryści uważają, że socjalista Sanders nie ma szans, a Warren zbytnio antagonizuje Wall Street i Dolinę Krzemową, to wszyscy wiedzą, że ktokolwiek zostanie w lipcu 2020 r. kandydatem Demokratów, musi otrzymać bezwarunkowe wsparcie całej partii.

W końcu, jak powiedziała w trakcie jednej z debat Elizabeth Warren: „Każdy z nas na tej scenie byłby lepszym prezydentem niż Donald Trump”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44/2019