Superwyścig

Cztery lata temu partyjny establishment Republikanów panicznie reagował na perspektywę nominacji Trumpa. Władze Demokratów równie histerycznie reagują na Berniego Sandersa. Czy na pewno wyciągnęły wnioski z tamtej lekcji?

09.03.2020

Czyta się kilka minut

Kandydat na kandydata Demokratów Bernie Sanders wraz z żoną Jane O’Mearą Sanders na wiecu wyborczym. 3 marca 2020 r. / MATT ROURKE / AP / EAST NEWS
Kandydat na kandydata Demokratów Bernie Sanders wraz z żoną Jane O’Mearą Sanders na wiecu wyborczym. 3 marca 2020 r. / MATT ROURKE / AP / EAST NEWS

Jedno trzeba przyznać: ten sezon wyborczy nie jest nudny, obfituje w zaskakujące zwroty akcji, zwycięzcy jednego dnia następnego okazują się przegranymi, a ci, na których już postawiono krzyżyk, nagle wracają na czele stawki. Superwtorek, czyli kumulacja 14 prawyborów i konwentykli, wywrócił wszystko do góry nogami. Jeszcze w ostatniej debacie, dwa tygodnie temu, brało udział siedmioro kandydatów – dziś jest to już pojedynek między byłym wiceprezydentem Joem Bidenem a senatorem Berniem Sandersem. Najbardziej zróżnicowana w historii plejada kandydatów – o demokratyczną nominację ubiegały się kobiety, Afroamerykanie, Latynosi i geje – skończyła się dwoma starymi, białymi mężczyznami, którzy ostatnie trzy dekady spędzili w Waszyngtonie.

Różnią się jednak od siebie zasadniczo, reprezentują bowiem dwa wojujące ze sobą skrzydła Partii Demokratycznej: centrowe, chcące powrotu do status quo ante Trumpum, czyli starych dobrych czasów Baracka Obamy; oraz progresywne, domagające się zasadniczej korekty paradygmatu gospodarczego, na czele z wprowadzeniem tzw. Medicare dla wszystkich, powszechnej opieki zdrowotnej. Sanders, który po pierwszych prawyborach – w Iowa, New Hampshire i Nevadzie – szedł do przodu jak burza, był zdecydowanym faworytem superwtorku, bo głosy centrystów rozproszone były między czwórkę kandydatów.

„Burmistrz Pete” Buttigieg i senatorka Amy Klobuchar świetnie wypadli w stanach północy, ale już w stanach bardziej zróżnicowanych etnicznie czarni i latynoscy wyborcy pokazali im czerwoną kartkę. Z kolei kampania Bidena, po rozczarowujących wynikach w pierwszych stanach, goniła już resztkami sił i komentatorzy zaczęli się zastanawiać, w jaki sposób szacowny nestor partii mógłby bez większego uszczerbku na honorze wycofać się z prezydenckiego wyścigu. Tymczasem Afroamerykanie z Karoliny Południowej dali Bidenowi tak zdecydowane zwycięstwo, że odmieniło ono cały wyścig.

Na łonie partii

Nie jest żadną tajemnicą, że szefostwo Partii Demokratycznej, choć oficjalnie neutralne, nie pała miłością do Sandersa. Jeszcze na kilka dni przed superwtorkiem sytuacja przypominała tę, z jaką w 2016 r. mierzyły się władze Partii Republikańskiej: po zwycięstwo szedł kandydat antyestablishmentowy, szermujący hasłami rewolucji, a pozostali pretendenci – choć łącznie dysponujący większym poparciem wyborców – nie byli w stanie się przeciw niemu zjednoczyć.

Dziś, patrząc na służalczość Republikanów wobec Trumpa, trudno w to może uwierzyć, ale cztery lata temu partyjny establishment reagował panicznie na perspektywę Donalda Trumpa w roli nominata i robił, co mógł, żeby obecny prezydent nie zdobył nominacji – na próżno. Władze Demokratów równie histerycznie reagują na Sandersa, więc jeszcze przed superwtorkiem namówiły do złożenia broni Buttigiega i Klobuchar, którzy – choć pałają do siebie szczerą nienawiścią – zgodnie poparli Bidena. Szanse na zablokowanie Sandersowi drogi do nominacji znacznie wzrosły, ale czy na pewno z tamtej republikańskiej lekcji wyciągnięto właściwe wnioski? W końcu cztery lata temu, ku zaskoczeniu prawie wszystkich, wybory prezydenckie wygrał właśnie ten antyestablishmentowy rewolucjonista, którego nominacji nie udało się zapobiec.

Wzmocniony spektakularnym sukcesem w Karolinie Południowej i wsparty przez wczorajszych rywali, Biden wygrał z Sandersem w dziesięciu stanach, w tym w kilku zdecydowanie: w Wirginii o 30 procent, w Alabamie prawie o 40. Co więcej: zdobył nie tylko południe, lecz także Minnesotę (stan Amy Klobuchar) i Massachusetts, w którym to stanie nawet nie prowadził kampanii. Podczas gdy centryści błyskawicznie zjednoczyli się wokół byłego wiceprezydenta, głosy progresistów podzieliły się między Sandersa i Elizabeth Warren, choć – jak się wydaje – senatorka z Massachusetts w sumie odebrała Sandersowi mniej głosów niż Bloomberg Bidenowi. Ostatecznie Sanders wygrał w Kolorado, Utah, swoim rodzinnym Vermont, a przede wszystkim w największym stanie, Kalifornii.

Na aucie

Warren, której znakiem rozpoznawczym był „plan” na każdy możliwy problem, jeszcze jesienią prowadziła w sondażach, ale jako liderka musiała bronić się z obu stron – centryści atakowali ją jako zbyt radykalną, zwolennicy Sandersa jako nie dość lewicową. Popełniała więc błędy i zaczęła powoli, lecz nieubłaganie tracić poparcie. Lekkie przesunięcie do centrum i próba przedstawienia się jako kandydatki partyjnej jedności, mogącej pogodzić zwaśnione skrzydła, nie zdały się na nic – Warren nie zdołała odwrócić niekorzystnego dla siebie trendu. Nie wygrała w żadnym stanie, w żadnym nie była nawet druga, a w swoim własnym Massachusetts zajęła dopiero upokarzające trzecie miejsce.

Jej niewątpliwym sukcesem było jednak zatopienie kandydatury Michaela Bloomberga, eksburmistrza Nowego Jorku, który wkroczył do gry ledwie sto dni wcześniej, w nadziei, że zastąpi słabującego Bidena w roli kandydata obozu anty­sandersowskiego. W przeciwieństwie do wszystkich pozostałych kandydatów Bloomberg – dziewiąty najbogatszy człowiek na świecie – nie musiał zbierać środków na kampanię: finansował się sam i wydawał, ile tylko dusza zapragnie. Przez jakiś czas rósł w siłę, osiągając nawet trzecią pozycję w sondażach, dopóki nie trafił na Elizabeth Warren.

Senatorka, startująca pod hasłem walki z korupcją i wpływem oligarchów na politykę, w dwóch debatach zmasakrowała miliardera, bezwzględnie, ale zarazem merytorycznie wypominając mu dawne winy – seksizm, rasizm, wspieranie Republikanów itd. Okazało się, że nawet nieograniczone możliwości finansowe nie pomagają na brak charyzmy i liczne trupy w szafie. Zainwestowawszy w kampanię ponad 600 milionów dolarów (najwięcej w historii), Bloomberg skończył z 60 delegatami (czyli – jak łatwo policzyć – każdy kosztował go jakieś 10 milionów) oraz osobliwą nagrodą pocieszenia w postaci wygranego konwentyklu na Samoa.

Dzień po superwtorku Bloomberg zrezygnował z wyścigu i poparł Bidena. Następnego dnia swoją kampanię zawiesiła Warren, choć (stan na 6 marca) nie ogłosiła jeszcze, któremu kandydatowi udzieli wsparcia. Ideologicznie bliżej jej do Sandersa – łączy ich choćby wsparcie dla powszechnej opieki zdrowotnej, podwyższenia podatków dla najbogatszych, wzmocnienia związków zawodowych czy likwidacji długów studenckich. Jeśli jednak dojdzie do wniosku, że Sanders, nawet mimo jej wsparcia, nie ma szans na nominację (albo prezydenturę), to może uznać, że bardziej opłaca się jej poprzeć Bidena – w zamian za solidną lewicową korektę w jego programie wyborczym.

Co wygra: idealizm czy pragmatyzm? Nie zapominajmy też, że kandydat, który rezygnuje, może wprawdzie zasugerować swoim zwolennikom, kogo poprzeć, ale oni i tak zrobią to, co sami postanowią.

Nadzieje Berniego

Część zwolenników Berniego Sandersa lubi przedstawiać wyścig wyborczy w manichejski sposób: Sandersa mają wspierać „ludzie”, a Bidena „establishment”. To oczywiście prawda, że media (nawet wrogie Trumpowi, jak stacja telewizyjna MSNBC) nie przepadają za lewicą; można się też domyślać, że Nancy Pelosi wolałaby prezydenta Bidena niż prezydenta Sandersa, ale tak jak pieniądze to nie wszystko (o czym boleśnie przekonał się Bloomberg), tak i wsparcie partyjne nie da wygranej temu, na kogo ludzie nie chcą głosować.

Sanders szedł do prawyborów przekonując, że kluczem do zwycięstwa (i w prawyborach, i w listopadzie) będzie zwiększenie frekwencji: zmobilizowanie elektoratu, także takiego, który wcześniej nie głosował, na czele z młodymi, wśród których cieszy się rekordowym poparciem (60 proc. wśród Amerykanów poniżej trzydziestki). To miała być jego broń, która zapewni mu nominację, a potem prezydenturę. Tyle że w porównaniu z prawyborami cztery lata temu – kiedy walczył zażarcie z Hillary Clinton – frekwencja rzeczywiście zauważalnie wzrosła, ale nie tak, jak się tego spodziewał. Zdobył mniej głosów niż cztery lata temu, zarówno procentowo, jak i w liczbach bezwzględnych. Młodzi, na których liczył, zawiedli i zostali w domu – dwie trzecie głosujących w prawyborach miało więcej niż 45 lat, a ci w przeważającej większości poparli Bidena.

Zwycięstwo dali wiceprezydentowi nie tylko starsi wyborcy – głosowały na niego też kobiety, Afroamerykanie oraz mieszkańcy przedmieść, czyli te grupy demograficzne, dzięki którym dwa lata temu Demokraci zdołali odbić Republikanom Izbę Reprezentantów. Centryści od dawna powtarzają, że to właśnie tu leży klucz do pokonania Donalda Trumpa, i super­wtorkowy sukces Bidena z pewnością doda siły temu argumentowi. Nie znaczy to, że strategia Sandersa jest nierealna – po prostu na razie się nie sprawdziła, ale w tak nieprzewidywalnym roku wyborczym wszystko jest jeszcze możliwe.

Bezpieczny Joe?

Antysandersowscy Demokraci skupili się wokół byłego wiceprezydenta trochę w akcie desperacji. Centryści długo szukali dla niego alternatywy – najpierw olśnił ich intelekt Buttigiega, potem zafascynowały pieniądze Bloomberga, tymczasem „wujek Joe” czekał, aż zrozumieją, że nie bez powodu utrzymuje się na szczycie sondaży. Spośród wszystkich kandydatów wydaje się bowiem najbezpieczniejszym wyborem – może i nie budzi wielkiego entuzjazmu, może i nie jest mistrzem słowa, strzela gafy jedną za drugą, ale jest doświadczony, solidny, kojarzy się ze starymi, dobrymi czasami Demokraty w Białym Domu.

Sęk w tym, że takim „bezpiecznym wyborem” była też Hillary Clinton, a wiemy, jak to się skończyło. Biden przypomina Clinton także pod innym względem – wieloletnie doświadczenie oznacza również spory bagaż: nie tylko kontrowersyjne decyzje z przeszłości, jak popieranie tego, czego nie trzeba było popierać (kłania się wojna w Iraku), lecz także masę innych spraw, do których można się przyczepić, mniejsza o to, czy prawdziwych.

„Afera ukraińska”, która zapoczątkowała nieudany impeachment Trumpa, dotyczyła przecież interesów wiceprezydenckiego syna, Huntera Bidena, w ukraińskiej spółce gazowej. I choć nie ma żadnych dowodów na to, że Biden pomagał synowi albo łamał prawo, to jednak zostanie rozdmuchana ponad miarę – tak jak cztery lata temu słynne „maile Hillary”. Nikt wprawdzie nie wiedział, o co dokładnie z tymi mailami chodzi, ale wałkowanie tematu na okrągło przez media (wszystkie, nie tylko sympatyzujące z Trumpem Fox News) zrobiło swoje i przyczyniło się do klęski Clinton. Kiedy Biden tracił w sondażach, Republikanie stracili zainteresowanie ukraińskimi interesami jego syna – zupełnym przypadkiem ledwie dzień po superwtorkowych prawyborach republikańscy senatorowie ogłosili, że wkrótce opublikują raport w sprawie „afery”.

Bo wygra Trump

Do rozstrzygnięcia wyścigu jeszcze daleko: po superwtorku Sanders miał raptem kilkudziesięciu delegatów mniej od Bidena, a do zapewnienia sobie partyjnej nominacji potrzeba ich prawie dwa tysiące. Zarówno Obama w roku 2008, jak i Clinton w 2016 przekroczyli magiczną liczbę dopiero w czerwcu, więc w tym roku będzie pewnie podobnie. Obaj kandydaci wciąż mają szansę na wygraną – problem w tym, co dalej i czy nominatowi uda się przekonać do siebie zwolenników swojego konkurenta.

Partia Demokratyczna jest podzielona na dwie części, niekoniecznie równej wielkości, ale jedna bez drugiej nie ma szans w starciu z Republikanami: ani w wyborach prezydenckich, ani w wyborach do Kongresu. Jeśli centryści odmówią głosowania na „demokratycznego socjalistę”, a lewicowcy na „kandydata establishmentu”, to Trump ma wygraną w kieszeni. Zapewne lepszy byłby kandydat (lub kandydatka) potrafiący zbudować pomost między obiema frakcjami, ale to już pieśń przeszłości. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 11/2020