Topografie pamięci

Bevagna. Fot. K. Łozińska

18.07.2006

Czyta się kilka minut

1. Podróż włoska dzisiaj to coś między udręką i ekstazą. Udręka jest bardzo realna - no bo ileż można. Bo jakże tu zobaczyć na nowo i oryginalnie coś, co zostało już setki razy na wszelką stronę prześwietlone, sfotografowane i opisane; jak w tym potężnym chórze odnaleźć swój własny głos. Ekstaza jest tylko potencjalna - no bo ileż można. Bo hektary zapisanych stron, wagony zdjęć, wszystkie te wytarte do bólu klisze myślowe i wizualne dają zaledwie słabą obietnicę olśnienia. Szale są w permanentnej nierównowadze, ale chętnych wciąż nie brakuje.

Standardowe relacje z włoskich podróży przypominają zdartą płytę, z której dochodzi do nas przede wszystkim melodia modulowanego na różne sposoby słowa bellezza. Włochy spływają pięknem jak ul opływa w miód i przekonanie to dziedziczymy tak, jak rodzinną zastawę. Za darmo i bez wysiłku. To wszystko najprawdziwsza prawda, ale...

Jednym z nużących banałów odnoszących się do włoskich podróży jest ten mówiący, że wszystko już było. Że w tamtej rzeczywistości nie ma już nic do odkrycia, że w swych zachwytach świecimy jedynie światłem odbitym, że za każdym tekstem stoi inny, już napisany tekst, że każda fotografia powtarza tylko ujęcia poprzedników, a to, że o tym nie wiemy, w niczym nas nie tłumaczy.

Ale to oczywista nieprawda. Jeden tylko przykład z ostatniej chwili: porywająca książka Predraga Matvejevicia "Inna Wenecja" (Pogranicze 2005). Pokazuje ona dowodnie, że ten osobliwy mikrokosmos nad laguną - tak mocno zatupany nogą, słowem i obrazem - można jednak zobaczyć w całkiem nowym świetle. Konieczne jest tylko przenikliwe oko, no i wsparty wiedzą pomysł. Podróże kształcą, ale kształconych. Po lekturze książki Matvejevica to samo już nigdy nie będzie takie samo. I szczęśliwie, nie będziemy musieli już tylko umierać w Wenecji. Ta książka świadczy, że wciąż wszystko jeszcze przed nami...

2. Tylko naiwni wierzą jeszcze, że tak naprawdę podróżujemy jedynie wtedy, gdy fizycznie przemieszczamy się w geograficznej przestrzeni. A więc wtedy, gdy rozbudzone zmysły upewniają nas o realności chwili. Kiedy właściwe czasowi podróżnemu natężenie uwagi skrapla żywe doświadczenie w doznania o dużym stopniu intensywności. Kiedy wczepieni mocno w czas teraźniejszy oswajamy dla siebie inny, nieznany nam wcześniej fragment świata. Tymczasem rzecz jest dużo subtelniejszej natury. Podróż, choć da się ją bez wątpienia kartograficznie obrysować i precyzyjnie zaznaczyć w kalendarzu, wychodzi poza tempus praesens rzeczywistej wędrówki. I to, by tak rzec, w obie strony.

Każda przecież podróż zaczyna się od oczekiwania, od jakiejś wizji tego, co chcemy zobaczyć, co poznać chcemy. Przygotowując się do wyjazdu, przenosimy się zatem do jakiegoś egzotycznego "tam", mimo że nogi nasze wciąż tkwią w oswojonym "tu". Studiowanie przewodników, oglądanie zdjęć, porywające jazdy palcem po mapie - to nic innego jak kreślenie figur w czasie przyszłym. Znamy takich, co nigdzie nie wyjechali, ale są tak zaprawieni w ćwiczeniach wyobraźni, że zdaje im się, iż byli niemal wszędzie. I trudno powiedzieć, czy jakoś tam racji nie mają.

No więc było się gdzieś tam w tych Włoszech...

I się wróciło. Bo w końcu, wcześniej czy później, zawsze się kiedyś wraca. I już podarte mapy się na miejsce wstawiło. Torby, walizki, plecaki z niechęcią się rozpakowało. Brudy z odrazą się do pralki wrzuciło. Nazajutrz do roboty z przymusu się poszło. Ale to nie znaczy, że problemu, przed którym stawia nas podróż, już nie ma. Że nagle gdzieś przepadł. A ten problem to nazwanie tego, co się zdarzyło, opowiedzenie sobie nieodległego jeszcze w czasie doświadczenia. Obrysowanie go słowem. Bo podróż, by nabrała kształtów, by zaczęła realnie znaczyć, musi zostać - w ten czy inny sposób - opowiedziana.

Otóż właśnie: podróż antycypowana ma, jako swój rewers, podróż wspominaną. I myślę, że ta właściwa podróż zaczyna się (zaczyna po raz trzeci!) właśnie po powrocie do domu. Bo w istocie to dopiero teraz, po przyjeździe, tak naprawdę trzeba ją rozpocząć. Rozpocząć od nowa. Inaczej: teraz dopiero trzeba uruchomić pracę podróży, prawdziwą pracę nad podróżą. I nie ma w tym stwierdzeniu nic paradoksalnego ani dziwnego. Dzieje się tak z prostej przyczyny: w trakcie podróży jesteśmy za blisko wszystkiego. Za blisko świata, co przed nami i za blisko samych siebie. A rozumienie zawsze jest funkcją dystansu.

Wbrew pozorom nie jest to niekłopotliwe zajęcie. Już na samym początku pojawiają się schody. Co pamiętam? I jak pamiętam? Dlaczego to właśnie, a nie co innego? Co w tej podróży było ważne, a co drugorzędne?

Spotkaliśmy się kiedyś w redakcji "Kontekstów" z Ryszardem Kapuścińskim na okoliczność rozmowy o pamięci. Mówiliśmy o zagrożeniach pamięci, o jej sile twórczej, ale i złudach przez nią dostarczanych. I w pewnym momencie, Kapuściński wspominając swoje reporterskie podróże, mówiąc o tym, jak w swojej pracy posługuje się pamięcią, przypomniał radę, jaką Maksym Gorki dał młodemu Paustowskiemu. Powiedział mu mianowicie, by ten poszedł w Rosję, pracował, zbierał doświadczenia, ale niczego nie zapisywał. By dopiero po powrocie do domu spisał, co widział. A dlaczego dopiero post factum? Ano dlatego, że - zgodnie z jego sugestią - pamięć przechowa to, co naprawdę było dla niego ważne, jeśli zaś coś przepadnie, znaczy, że nie było warte zapamiętania.

Idąc tym tropem, zadałem sobie pytanie: co istotnego pozostało w mojej pamięci z parokrotnych, dłuższych i krótszych, wypadów do Włoch? Co ja sam, intencjonalnie zapamiętałem czy może raczej: co moja pamięć zechciała - bez mojej wiedzy i zgody - dla mnie przechować? Oto kilka ledwie obrazków z pokaźniejszego archiwum. Pomijam dokładną chronologię i okoliczności wydarzeń, wchodzę od razu in medias res.

3. Pamiętam...

Był już późny wieczór, może godzina do północy. Pora jak najbardziej właściwa. Najwłaściwsza. Przechodziłem po raz któryś tego dnia koło Santa Maria dei Miracoli. W dzień kościół wygląda jak szkatułka z kości słoniowej. Teraz świecił w ciemności. Najpierw usłyszałem dźwięki. Znajome. Tak, to bez wątpienia było "Vespro..."

Bezwiednie przyspieszyłem kroku. Chwilę później, za zakrętem zobaczyłem półotwarte drzwi. Wypływające z nich mętne światło oświetlało płyty chodnika. Woda pluskała w kanale, odgłosy czyichś kroków niknęły w ciemności. Było tak, jak miało właśnie być. Uchyliłem drzwi, na których przyklejona była kartka z odręcznym napisem: Klub Muzyki Klasycznej. W środku żywej duszy. Nieduże wnętrze wyglądało jak nieużywane, lekko zapuszczone atelier. Albo scenografia do filmu o Wenecji w starych dekoracjach.

Chłopak pojawił się znikąd, jak zjawa. Zaproponował wino, jakąś przekąskę. Kieliszki miały na sobie cienką warstwę kurzu, herbatniki pamiętały jeśli nie Monteverdiego, to Verdiego na pewno. Bez zbędnych wstępów zaczęliśmy rozmawiać. O muzyce weneckiej, no bo o czym. Nigdy wcześniej nie miałem tak dojmującego poczucia zapadania się w czasie. Fizycznego osuwania się w przeszłość.

Umówiliśmy się na jutro, ale jutro się nie zdarzyło, już nie pamiętam z jakich powodów. Wysyłałem tam później znajomych, ale nikt nic nie znalazł. Sam, parę lat później, poszedłem w to miejsce raz jeszcze. Ale były tam już tylko zamknięte na głucho drzwi. I żadnej kartki. Do dzisiaj nie jestem pewien, czy tego wszystkiego nie wymyśliłem. Fatamorgana? W tym miejscu to całkiem możliwe. Ale te twarde herbatniki...

Pamiętam...

Puste godziny, nic nieznaczące zdarzenia, banał codzienności. Nuda podróży. Kto o tym napisze? Kto się do tego przyzna? Sądząc po relacjach z włoskich peregrynacji, podróżnicy trwają we Włoszech przez cały czas w stanie permanentnej estetycznej ekstazy. (Taki Wojciech Karpiński to nic tylko w muzeach głodny siedzi, a po drodze to nawet kawałka pizzy nie zje).

Do Venosy, śladem księcia madrygalistów, przyjechałem w sobotę, solidnie wymęczony po tygodniowym tułaniu się po Apulii autobusem. Niedzielę robię sobie wolną. Maria Teresa i Francesco, prowadzący niewielki hotelik "L'Oraziano", w którym śpię, jadą dzisiaj do rodziny, mam więc rządzić się sam. Wałęsam się bez celu po okolicy, idę w stronę potężnych ruin niedokończonego kościoła. Robię zdjęcia murów z pobliskiej łąki. Ktoś mnie bierze za złodzieja i przegania z miejsca, gdzie założono kolonię uli.

Późnym popołudniem instaluję się naprzeciwko zamku. Siadam w podcieniach, oparty o mur. Na nogach dżinsy drugiej świeżości. Stopy bose, na chodniku. Raczej brudne. Sandałki obok. Popijam tanie wino z kartonu. (A taki Marek Zagańczyk to tylko Chianti Classico D.O.C.G. sączy sobie od niechcenia w przerwach między kontemplacją kolejnych zachodów słońca).

Patrzę, ale nic nie widzę. Nie dlatego, że wino, ale dlatego, że nie chcę. Nie ma wczoraj, nie ma jutro. Nic mnie teraz nie obchodzi Gesualdo da Venosa, zamek ani jego muzealna zawartość. Istnieje tylko ta chwila, a w tej chwili jest mi dobrze. Biorę jeszcze jeden łyk. W pewnym momencie tuż nade mną pochylają się z troską dwie twarze panów, którzy, jak podpowiada mi intuicja, zmierzają właśnie do pobliskiego parku w celu spożycia. Tu e povero, si? Jesteś biedakiem, prawda? Wybucham nerwowym śmiechem, odchodzą szybko. Od tamtego czasu nie przestaję myśleć, co też mnie tak bardzo rozśmieszyło.

Pamiętam...

Poszukiwałem jakiejś informacji do wykładu o Tarkowskim we Włoszech, kiedy wypadł mi niespodziewanie z książki nieduży kartonik kremowej barwy. Złożony w pół, świetnie zachowany. Na pierwszej stronie nazwa baru "Il Loggiato", z precyzyjnym oznaczeniem miejsca: Bagno Vignoni (Si). W środku rachunek. Nie wysoki, na 16 tysięcy lirów. W walucie, której już nie ma. I dokładna data: 12 lipca 1988 roku. Godzina dokładnie 15.00. Wtedy było cicho. Prawie nikogo. Woda powtarzała kolory ścian, ale w wersji rozmytej.

Teraz, osiem lat później, w majowe popołudnie, w tym samym miejscu. Jest niedziela, a w Bagno jest ślub. O, goście właśnie wychodzą z kościoła. Gwar. Woda unosi głosy. Młoda para raczej starsza niż młodsza. Obydwoje jakby wyciosani z jednego, surowego kawałka drewna. Fotograf, zdjęcia, kwiaty, śmiech. W uliczce przylegającej do sadzawki mój synek Franuś gra z drużbami w piłkę... "Il Loggiato" otwiera się dopiero wieczorem. Szkoda, tym razem nie upewnię się w istnieniu.

Pamiętam...

Jest samo południe, późny wrzesień. Rynek w umbryjskiej Bevagni. To tam święty Franciszek wygłosił kazanie do ptaków. Ale teraz nie o świętego i nie o ptaki nam idzie. Teraz idzie o to, że nie ma się gdzie schować. Bo główny plac w Bevagni jest niemal cały utopiony w słonecznym żarze. Gęstniejąca pustka i tylko ten jeden miejscowy, upewniający o realności zdarzenia. Tyle pamiętam i pamiętał będę zawsze. I jeszcze to zdjęcie, które przywołuję, ilekroć myślę o tamtej chwili i tamtym skwarze...

Na pierwszym planie kanciasty spłachetek cienia. Prowadzi wzrok do fasady katedry. W półkolistym portalu ledwie widoczna twarz anioła o rysach wyjedzonych przez czas i słońce. Wyżej po prawej stronie równoważące kompozycję triforium. Po lewej stronie od drzwi stojący na ziemi czerwony kubeł i oparty o ścianę kij, chyba od szczotki. W trójkącie ostrego światła mężczyzna z wiklinową miotłą. Uchwycony w momencie zamaszystego ruchu. Ma nieco przykrótkie zielone spodnie i szarą koszulkę, która opina wydatny brzuch. Siwa głowa podąża za ruchem rąk. Oczy wpatrzone w kamienne prostokąty. Za nim brat-cień.

Zdjęcie nie jest dobre. Jak zwykle w fotografiach robionych bez użycia filtra, fragment zacieniony jest za ciemny, przestrzeń w świetle - za jasna. Pierwszy plan jest wyraźny, dalszy - trochę nieostry. Ale to nic nie szkodzi. Może tym lepiej... Nie mam w domu innej fotografii, w której by tak mocno, fizycznie wręcz obecny był czas. Nie ten znany najbardziej, uciekający z prędkością sekundnika. Ale ten, który czasem stygnie pod naszym spojrzeniem. Na zdjęciu, tak to czuję, istnieje on w jakimś nieopisanym stężeniu. Utrwalony został moment, w którym przesypujące się w klepsydrze ziarenko piasku zatrzymuje się w najwęższym jej miejscu.

Na mgnienie.

4. Przywołuję te kadry z włoskich podróży z dwóch głównie powodów.

Po pierwsze: by powiedzieć, że bez tych subiektywnych domieszek, podróż, choćby najlepiej przygotowana, będzie jedynie powielaniem przewodnikowych schematów. Albo recytowaniem - niechby nawet najpiękniejszych - książkowych opisów. Książkowych, a więc nie naszych. Nie idzie rzecz jasna o to, by silić się na oryginalność. Raczej o to, by zaufać własnemu oku. Nie uganiać się wciąż - także i we Włoszech! - za "zabytkami", za "miejscami malowniczymi", za tą całą nędzą bedekerowych błyskotek. Czasem wystarczy po prostu gdzieś usiąść, zatrzymać się, poczekać. Być otwartym na niespodziankę, dać się zaskoczyć.

To ważne. Bo nie chodzi przecież o to, by się utwierdzać w realności minionej podróży w ten sposób, by albumy ze zdjęciami znajomym pokazywać albo - nie przymierzając - eseje podróżne do "Tygodnika Powszechnego" zaraz wysyłać. Podróż, by była czymś więcej niż przemieszczaniem się w drodze, musi być doświadczeniem. Moim doświadczeniem. I to w mocnym sensie słowa. Takim więc, które - jak łacińskie "experientia", ale i polskie "doświadczenie" - obejmuje wystawienie się na próbę i które zawsze będzie wiązać się z ryzykiem: nie-rozumienia, banału, rozczarowania. I nade wszystko takim, bez którego nie możesz, nie chcesz się już obejść.

Po drugie: wszystkie te wywołane z pamięci opowieści, mimo że tak różne, w istocie dotyczą jednego. Mówią o tej kruchej materii, z której tak naprawdę jesteśmy zrobieni. O czasie.

"Einmal ist keinmal" - powiada jeden z bohaterów "Nieznośnej lekkości bytu" Milana Kundery. A pobrzmiewa w tej frazie i erotyczne niezaspokojenie i - na wskroś nowoczesna - religia kolekcjonera wrażeń. Otóż, całkiem przeciwnie do tego refrenu, zdaje mi się, że jeden raz to ten najważniejszy raz. Bo jeden właśnie.

Nie było go wcześniej, nie będzie go później. Ta, zachodząca w tym momencie, konfiguracja okoliczności, w chwili takiej jak teraz, zdarza się raz jeden. Tylko raz! Tylko jeden raz! Może jest tak, jak prawią nam różni mądrale, że wszystko już było. W porządku: ale mnie przy tym nie było, a to, że teraz, tu, w tym czasie, w tym miejscu jestem, zmienia wszystko. I radykalnie. Dla mnie zmienia. I kiedy wmyśleć się głębiej w to "tylko raz", w tę osobliwą świecką mantrę, dłużej niż zwykle poobracać ją w palcach, to z czasem okaże się, że ta trywialna formuła traci ową nieznośną lekkość czerstwego banału, zwykle jej przypisywaną.

Bo przecież tak naprawdę tylko obrazy i zdarzenia mające intensywność doświadczeń podróżnych wypełniają przestrzeń naszej pamięci. Nie mamy niczego innego, jak tylko te nacięcia w żywiole czasu. Nic nie jest bardziej nasze, nic bardziej nie utwierdza nas w tajemnej idiomatyce pojedynczego istnienia. Reszta jest złudzeniem. Albo bajką rozumu, który mozolnie składa te cząstki osobliwe w nieustannie rozpadającą się opowieść. Składa je po to, by nie zapaść się w nicość

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Antropolog kultury, redaktor kwartalnika "Konteksty", eseista, recenzent muzyczny. Profesor, wykładowca w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UJ. Opublikował: Metamorfozy ciała. Świadectwa i interpretacje (red.), 1999;… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 30/2006