Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tak więc ojciec mój, w swoim czasie uprzedzony zwłaszcza do dwóch instytucji: harcerstwa i szkoły muzycznej – stopował moje zapędy, by stać się zuchem, a także by realizować me muzyczne powołanie. Nie pozwolił mi się zapisać do szkoły muzycznej, choć się upierałam. Twierdził, że znienawidzę muzykę po wsze czasy i szkoda zachodu.
O ile wizja biegania z saperką po lesie i stania nocami w strugach deszczu na wachcie, by pilnować proporca, faktycznie szybko mi obmierzła, o tyle z muzyką nie chciałam się tak łatwo poddać. Zapisałam się natychmiast na dwa kółka muzyczne, które oferowała moja podstawówka. Jedno było kółkiem cymbałkowym, realizującym moje marzenie o czarno- białych klawiszach, drugie – a jakże – kółkiem gry na flecie prostym. W pierwszym rychło awansowałam na wokalistkę, która z towarzyszeniem cudownie fałszujących i grających zazwyczaj nie w rytmie dzwonków chromatycznych jeździła po konkursach z Chopinowską pieśnią „Życzenie” na ustach. W drugim zaś nasza nauczycielka, surowa pani Bibianna, postanowiła z nas zrobić współczesną odpowiedź na trubadurów i truwerów. Zaczęła z nami trenować skomplikowane utwory z cyklu „Duety na flety proste”, zamówiła nawet stylizowane na kostiumy z serialu „Królowa Bona” łaszki ze sztucznych tworzyw.
Rodzice odetchnęli z ulgą, nie mając już wizji jeżdżenia ze mną po pracy do odległej szkoły muzycznej, i nawet kupili mi nowy elegancki flet drewniany. Nie mogę o sobie powiedzieć, że stałam się wirtuozem fletu prostego, ale na pewno dzięki próbom naszego zespołu znacząco podniosłam swoje kwalifikacje w tym zakresie, zwłaszcza na tle mojej klasy. Albowiem flet prosty za sprawą podstawy programowej stał się zmorą wielu moich rówieśników i tak oto przed nami wszystkimi stanęło w którymś momencie zadanie poważne – zaliczenie „Ody do radości”.
O niezapomniane godziny popołudniowe, kiedy z wielu okien na naszym osiedlu płynęły piskliwe i żałosne dźwięki Beethovenowskiego evergeenu, wydobywane z wściekłością lub znużeniem z drewnianych instrumentów, które nierzadko ciskane były w kąt, mokre od śliny (a nieraz potu i łez). O pamiętne E-E-F-G-G-F-E-D-C-C-D-E-E-D-D tłuczone do skutku na zaliczenie w pracowni muzycznej u pani Bibianny, która tupała do rytmu stopą, z której zawsze zzuwała swoje buty na koturnach, prezentując pedikiur. Za jej sprawą spółka autorska Beethoven-Schiller w mojej pamięci pozostanie dopóty, dopóki macki sklerozy nie powiodą mnie gdzieś na łono Abrahama. Obudzona o trzeciej w nocy zwrócę się w poprawnej formie do „Radości iskry Bogów, kwiecia elizejskich pól”, a potem z werwą zagram to na flecie prostym. Po ciemku. W piżamie.
Z wielkim więc przejęciem przeczytałam w lokalnej prasie, że oto radny PiS w stołecznej dzielnicy Żoliborz skierował interpelację do burmistrza w której stoi: „Mieszkaniec naszej dzielnicy przekazał mi list, w którym zwraca się z prośbą o interwencję w sprawie nauczania wykonywania na fletach podczas zajęć teatralnych »Żoliborskie Promyczki« w Ognisku Pracy Pozaszkolnej »Ody do Radości« – hymnu Unii Europejskiej, a dokładnie do zaprzestania ćwiczenia tego utworu”. Radny Marek Pękal proponuje, by w stulecie niepodległości Polski uczyć dzieci utworów takich jak „Bogurodzica”, który to utwór uznaje znacznie bardziej godny tego, by śliniono nim ustniki polskich fletów.
Panie Radny Marku Pękalu! Nie znając Pana dokonań muzycznych, ni doświadczeń w edukacji dzieci, pragnę Pana przekonać, że zagranie przez Żoliborskie Promyczki „Bogurodzicy” może być zadaniem znacznie trudniejszym niż odegranie przez nich żywiołowego fragmentu IX symfonii Ludwiga van Beethovena. A na pewno mniej przyjemnym. „Oda do radości” nie bez powodu od lat piłowana jest przez setki tysięcy dzieci w różnych pracowniach muzycznych. Po pierwsze, inkryminowany utwór jest znacznie bardziej melodyjny i to w pozytywnej, wesołej tonacji dur, po drugie – jest rytmiczny. Proponowana przez pana „Bogurodzica” to utwór oparty na starej skali, blisko pentatonicznej, z którą dzieci są kompletnie nie osłuchane, a w dodatku nie ma stałego metrum co – proszę wierzyć starej weterance fletu prostego – nie ułatwia roboty muzykowi, zwłaszcza pięcioletniemu. Oczywiście i z „Bogurodzicą” przychodzi się z czasem mierzyć młodym flecistom, ale – na Apollina – nie pozbawiajmy dzieci możliwości kontaktu z IX symfonią wyłącznie przez wzgląd na Franza Timmermansa i kłopoty rządu z Komisją Europejską. No bez jaj. Niech Pan nie będzie – Szanowny Radny Pękalu – barbarzyńcą wśród tych elizejskich pól.©