To nie moje dziedzictwo

Stoję wśród wyblakłego sarmackiego przepychu. Ja – potomek chłopów spod Radomska i robotników z zawierciańskiej „Argentyny” – czuję, że nie mam z tymi „jaśniepanami” nic wspólnego.

18.07.2017

Czyta się kilka minut

Leszek Sobocki, „Polak", olej na pilśni. Obraz powstał specjalnie na wystawę „Polaków portret własny” w 1979 r. Obecnie można go zobaczyć na wystawie „#dziedzictwo”. / IGNACY PELIKAN-KRUPIŃSKI / MNK
Leszek Sobocki, „Polak", olej na pilśni. Obraz powstał specjalnie na wystawę „Polaków portret własny” w 1979 r. Obecnie można go zobaczyć na wystawie „#dziedzictwo”. / IGNACY PELIKAN-KRUPIŃSKI / MNK

Wystawa „#dziedzictwo” w Muzeum Narodowym w Krakowie porównywana jest do legendarnej ekspozycji „Polaków portret własny”. Tamtą widziałem jako trzynastolatek, ale to, co pamiętam, wydaje mi się kontrastowo odmienne od tego, co zobaczyłem kilka dni temu.

Był rok 1979. Na wystawę stworzoną przez Marka Rostworowskiego pojechałem, bo bardzo chciałem, bez zgody rodziców. Wyprawa była dość szalona i skończyła się sporą awanturą. Zdawałem sobie sprawę z ryzyka, więc ekspozycję oglądałem w nerwowym pośpiechu. Mimo to dobrze pamiętam wrażenie bogactwa i różnorodności, jakiegoś nieukojonego twórczego pędu, kontrapunktowanego chwilami refleksji. Symbolem tamtej wystawy była dla mnie „Melancholia” Malczewskiego, ale oprócz niej poruszyły mnie też „Chłopska trumna” Chełmońskiego i „Strajk” Lentza – obrazy śmierci i buntu, dwóch doświadczeń, które sprawiały, że w tym portrecie zbiorowym odnajdywałem własne rysy.

Na obecną ekspozycję, której kuratorem jest Andrzej Szczerski, poszedłem bez pośpiechu i bez jakichś wielkich oczekiwań. Raczej z ciekawością, co pod patronatem prezydenta Andrzeja Dudy oraz Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, na rok przed stuleciem odzyskania niepodległości, Muzeum Narodowe pod hasłem „dziedzictwo” (darujmy sobie „unowocześniający” hasztag) zgromadzi i wystawi. W opublikowanym na stronie Muzeum wprowadzeniu kurator jasno deklaruje, że „wystawa nie jest reprezentatywnym wyborem dzieł z muzealnej kolekcji, ale jej interpretacją”, której „najważniejszą tezę” stanowi „podkreślanie kulturowej ciągłości i odnajdywanie stałych elementów narodowej tożsamości w znanych i nieznanych dziełach z różnych epok, nawet w okresach braku politycznej suwerenności”.

„Krakowska wystawa – pisze dalej Szczerski – to »skarbnica pamięci«, do której wraca się po to, aby inspirowała czasy nam współczesne, a przede wszystkim pozwalała się zastanowić, jakiego dziedzictwa jesteśmy spadkobiercami i w jaki sposób potrafimy dopisać kolejny rozdział w jego historii”. Zatem nie mamy do czynienia ze zbiorem artefaktów ukazujących czyjąś twórczość lub jakiś prąd artystyczny, ani z kolekcją dokumentów czy źródeł. Wkraczając do gmachu przy alei 3 Maja, wchodzimy do „skarbnicy pamięci”, by spotkać się z tym, co ma być naszym dziedzictwem narodowym.

Podkreślam: ma być – w całej dwuznaczności tego zwrotu, zawierającego w sobie jednocześnie przypuszczenie i rozkaz. W odróżnieniu od wystawy z 1979 r. „#dziedzictwo” nie ma ambicji ukazania jakiegoś zbiorowego i pluralistycznego autoportretu Polaków. Eksponaty pochodzące wyłącznie z kolekcji krakowskiego Muzeum Narodowego (więc stanowiące wypadkową misji wpisanej w przymiotnik określający tę instytucję) zostały tak dobrane i skomponowane, by przedstawiały pewne wyobrażenie o narodowej przeszłości i ustanawiały je jako obowiązujące, sprawiając, że zostanie ono zaakceptowane i poniesione dalej. Innymi słowy: wystawa w Muzeum Narodowym jest performansem, którego nie ma sensu oceniać ze względu na walory estetyczne czy historyczną ścisłość. Pytać natomiast trzeba, co przedstawia/ustanawia i czy robi to skutecznie.

Piętnowanie świata

Konstrukcję ekspozycji kurator opisał w słowach tak jasnych, że nie pozostaje nic innego, tylko zacytować jego komentarz: „oparta została na czterech kategoriach zaczerpniętych z antropologicznych i historycznych studiów nad kulturami narodowymi. Są to »geografia«, »język«, »obywatele« i »obyczaj«, przy czym pierwsza odnosi się do terytoriów, z którymi dana kultura się wiąże i traktuje jako własne, druga podkreśla rolę języka w definiowaniu odrębności narodowych, trzecia opisuje tych, którzy z daną kulturą się utożsamiają, a czwarta uzmysławia, że z perspektywy historycznej narody definiować można przez odniesienie do ich źródeł kulturowych, a nie kategorii etnicznych”.

Od razu dodajmy, że ten opis odnosi się tylko do głównej części wystawy – umieszczonej na pierwszej kondygnacji Muzeum i podzielonej na cztery sale. Wbrew oczekiwaniom, podział ten nie odpowiada czterem kategoriom opisanym w komentarzu: dwie największe sale obejmuje „Obyczaj”; „Język” i „Obywateli” upchnięto w jednej; natomiast, „Geografia” zajmuje wprawdzie pierwszą salę, ale jej „wypustki” pojawiają się niespodziewanie w różnych punktach głównej części wystawy. Można odnieść wrażenie, jakby poruszone mapy wypełniające pierwszą salę i ukazujące zmienność tego, co uznawano za terytorium polskie, uruchamiały Polaków, którzy rozbiegali się po całym świecie, od Andów Domeyki po australijską górę, nazwaną przez Strzeleckiego imieniem Kościuszki. Terytorialne wykwity „fascynacji Azją i Afryką” i „oczywistego” uznawania się za część Europy zdają się niemal sugerować eksterytorialność polskości, która nie daje się umiejscowić na mapie, a jednocześnie pojawia niespodziewanie w zaskakujących miejscach.

Taki obraz byłby nawet frapujący, gdyby nie wymazanie uchodźczego statusu naszych rodaków pojawiających się na wszystkich kontynentach. I gdyby nie to, że przeciwwagą dla tej polskiej eksterytorialności jest umieszczona w kulminacyjnym punkcie głównej części wystawy monumentalna „ściana Rzeczpospolitej” – ilustrując poprzez zawieszone na niej obrazy wypisaną obok tezę, że od czasów Bolesława Chrobrego Polacy „odciskali swe piętno” na ziemiach od zachodnich brzegów Odry po Kijów. Historyczne mapy i granice (także współczesne?) przestają mieć znaczenie, bo niezależnie od ich zmienności, Polacy dzięki swej kulturowej aktywności naznaczają cały ogromny obszar centrum Europy swoją obecnością.

Jaki w snutej tu fantazji (bo nie sposób już mówić o interpretacji) jest charakter tej obecności, ilustruje największy na ścianie obraz: „Wjazd Chrobrego do Kijowa” Kazimierza Sichulskiego – wymalowany fantazmat polskiego imperium, powstały (co przypomina komentarz) w kontekście kampanii roku 1920. Wymowa tak skomponowanej całości jest jednoznaczna: Polacy naznaczyli obszar od Odry do Dniepru dzięki swojej wyższości kulturowej, której ostatecznym dopełnieniem powinno być zhołdowanie wszystkich tych, którzy z jakichś powodów owej wyższości nie uznają. Oto odziedziczone marzenie: wjechać do Kijowa na białym koniu ze Szczerbcem w dłoni i patrzeć, jak ukraińscy chłopi kłaniają się polskim panom.

Uznanie polskiej wyższości nie musi się przy tym odbywać na drodze przemocy. Nie, wcale nie. Świat powinien po prostu uznać wielkość i wspaniałość narodu, który wydał Kopernika, Chopina i Heweliusza, i który dał się za innych ukrzyżować (na wystawie powraca komentowany jak najbardziej afirmatywnie mit „Chrystusa narodów”). Tak właśnie czynili „Obywatele”, ukazani na ścianie zawierającej „wizerunki tych, których z perspektywy kolejnych twórców kolekcji Muzeum Narodowego w Krakowie można uznać za natione Polonus: warszawskich mieszczan, ­tatrzańskich i huculskich górali, żydowskich rabinów, ormiańskich kolekcjonerów, romskich muzyków czy królów i królowe”.

Cytuję znów komentarz do wystawy pióra Andrzeja Szczerskiego, bo w swojej wewnętrznej sprzeczności niezwykle precyzyjnie (choć chyba nieświadomie) ujawnia mechanizm polonizacji, który pracuje u podstaw „narodowego wszechimperium kulturowego”. W cytowanym wcześniej opisie mówi się o „obywatelach” jako o tych, którzy utożsamiają się z daną kulturą. Natomiast zdanie zacytowane przed chwilą jednoznacznie przyznaje, że o „obywatelstwie” decydują „kolekcjonerzy”. Nie ma znaczenia, jak sam rozpoznajesz i ustanawiasz swoją tożsamość. Nawet jeśli usiłowałeś odróżnić się od polskości, co w przypadku Żyda, Roma, Ormianina czy Hucuła może być całkiem zrozumiałe, zostajesz oto przez „narodowych muzealników” zapisany jako Polak i wstawiony do galerii twarzy Polski. Niech nie zmyli cię tytuł obywatela. Nie o obywatelstwo państwa przecież tu chodzi, ale o bycie częścią narodu. Zostałeś właśnie umieszczony w jego galerii – Polska naznaczyła cię swoim piętnem, wciągnęła na swoje terytorium.

Nie w moim imieniu

Znaczące (choć też chyba w sposób niezamierzony), że część poświęcona religii umieszczona została w wielkim dziale „Obyczaj”. Otwiera go wprawdzie, ale w jego kontekście religia jakby traciła znaczenie, przyznawane jej w życiu publicznym. Boga i jego wiernych różnych wyznań wciśnięto między podróże, design i uczty, a życie religijne Polaków rozpięto między Norblinowskim obrazkiem z jasełkami a „Pątniczką. Polką w Rzymie” Josepha Konopki – portretem kobiety obwieszonej religijnymi znaczkami. Tak oto religia polska po raz kolejny okazuje się „rytualistyczna” i widowiskowa, stanowiąc zarazem część tej samej sfery rzeczywistości, na którą składa się życie domowe i towarzyskie, opatrzone odwołaniem do Herbertowskiej „potęgi smaku”.

Polskie piętno nadawane światu to bowiem nie tylko walka o polskość świata, ale także rodzimy „smak”, którego różnorodność najpierw zostaje oddzielona od historii w zatłoczonej designem przestrzeni „domowej”, by w sali ostatniej przyjąć postać sarmackich kobierców, opon, pasów kontuszowych, ornatów i kiczowato przeładowanej „Uczty u Wierzynka”.

Nie ma już wątpliwości: prawdziwi Polacy to Sarmaci, legendarni i fantazmatyczni wolni szlachcice. To ich świat wypełnia ostatnią salę głównej części wystawy. W gablocie ze strojami są wprawdzie mieszczańska czamara i chłopska sukmana, ale przytłoczone estetyką sarmacką tracą znaczenie.

Stoję wśród tego wyblakłego przepychu ja – potomek chłopów spod Radomska i robotników z zawierciańskiej „Argentyny” – i nie mogę odeprzeć napierającego zewsząd poczucia, że to nie jest moje dziedzictwo, że nie mam z tymi „jaśniepanami” nic wspólnego. Nie piętnowałem białoruskiej wsi i nie szczerbiłem oręża o bramy Kijowa.

Wszystkie wysiłki inscenizatorów tego tożsamościowego teatrzyku, bym poczuł się dumny z Kopernika, Słowackiego i Kościuszki, w tej sali biorą w łeb. Kłaniam się jasnym panom po robociarsku, czapką do ziemi, i wychodzę z pamięcią moich proletariackich przodków, po których na tej przepolskiej wystawie nie ma śladu.

Naokoło

W sali na piętrze wita mnie pan Stanisław. Choć jego „Widok Plant o świcie” opatrzony jest wyjątkowo upraszczającym komentarzem patriotyczno-symbolicznym, to serce się uspokaja. Może przypomina mu się przewrotnie, że to ono jest – jak chciał Wyspiański – „Polską właśnie”, więc to, czy jacyś Karmazyni dają sobie pyska, doprawiając gęby kulturowych imperialistów, nie ma aż takiego znaczenia. Nie pierwszy i nie ostatni to raz.

Uspokojenie przychodzi też dlatego, że część druga wystawy ma inny charakter niż parterowa. Czasem sprawia wrażenie kolekcji odrzutów z tamtej (wśród przeniesionych tu: esperanto, Frycz Modrzewski i Heweliusz), a czasem komentarza do niej, i to – o dziwo – komentarza krytycznego. Co na dole pokazywane jest jednoznacznie aprobatywnie i bez otwierania dyskusji, na górze zaczyna być problematyzowane, a nawet kwestionowane. „Kardynał” Piotra Michałowskiego – portret chłopa ubranego w purpurę, opatrzony komentarzem wydobywającym ambiwalencję tego przedstawienia – stanowi wręcz oczywisty kontrapunkt dla ornamentacyjnej i folklorystycznej (nie)obecności chłopów w świecie sarmackiej Rzeczypospolitej.

Na piętrze – w samym centrum ostatniej sali – stoi też instalacja Roberta Kuśmirowskiego „Naokoło”, biorąca w nawias samo doświadczenie „zwiedzania”, ujawniająca nieprzejrzystość muzealnych strategii, a zarazem niemal parodiująca asamblażową kompozycję wystawy. Nie można więc jej twórcom zarzucić, że nie wbudowali w swoją kompozycję elementów metakrytycznych, choć oczywiste jest, że umieszczenie ich w ostatniej sali znacznie osłabia ich skuteczność.

Wobec mocnych aktów ustanowienia dziedzictwa dominujących na parterze, piętrowe problematyzacje i otwarcia na autorskie przekształcenia wydają się słabe i zepchnięte na margines. Zresztą, po wyczerpującym zwiedzaniu wielkich przestrzeni na dole, nie wszyscy wspinają się na górę, a nawet jeśli, to jakość uwagi już nie ta. Chodzą więc naokoło, powoli tracąc orientację, co właściwie oglądają.

Letni teatrzyk mnemotechniczny

Na ile podjęta przez „#dziedzictwo” próba ustanowienia Polski jako kulturowego imperium o zasięgu globalnym i lokalnej dominacji jest skuteczna? Z komentarzy, a także z faktu umieszczenia na początku głównej części wystawy tablic mnemotechnicznych Antoniego Jaźwińskiego, do których ma nawiązywać jej układ, wnioskować można, że miernikiem owej skuteczności jest pamięć. Stąd być może najważniejszym pytaniem, jakie mogę i powinienem zadać jako widz, brzmi: „Co pamiętam?”.

Poza i ponad poczuciem wykluczenia na moją pamięć krakowskiej wystawy składa się przede wszystkim niemożność skupienia, natłok przedmiotów i słów, ciągłe rozbieganie oczu. Zwiedzający wystawę otrzymują przy wejściu przewodnik z opisami eksponatów opatrzonymi kolejnymi numerami. Numery umieszczone są przy eksponatach, więc założenie jest takie, że idąc przez wystawę odnajduję numer i sprawdzam w przewodniku opis.

I tu zaczyna się gonitwa spojrzeń: zamiast oglądać zgromadzone artefakty i dokumenty, zwiedzający nieustannie biegają wzrokiem od numerków w przewodniku do numerków przy eksponatach, doświadczając przy tym ciągłej konfuzji, że po 214 w sąsiedniej gablocie jest nagle 354, a na ścianie obok siebie wiszą obrazy o numerach odległych o kilkadziesiąt oczek. W efekcie szybko orientujemy się, że jesteśmy poddani władzy reżysera, który tak bardzo chce nam narzucić swoją wersję „naszej” pamięci i „naszego” dziedzictwa, że niemal nie pozostawia czasu na oglądanie eksponatów, wciąż bombardując komentarzami zawartymi w przewodniku i umieszczonymi na ścianach.

Współczesne muzealnictwo zna bardzo dobrze typ wystawy narracyjnej, tyle że nazwa ta nie oznacza, że ktoś nieustannie wtrąca się ze swoimi interpretacjami i opowieściami, ale że – wierząc w inteligencję zwiedzającego – pozwala mu na wyprowadzenie sensów i wydobycie wyobrażeń z samej kompozycji eksponatów poddanych zasadom narracji wizualnej i przestrzennej. Twórcy „#dziedzictwa” wydają się nie wierzyć ani w siebie i swoje racje, ani w aktorów, ani w widzów – dlatego wciąż wychodzą na scenę, by wyjaśnić, co mają na myśli.

Kto pamięta teatr rzemieślników ze „Snu nocy letniej” Szekspira, ten wie, o czym mówię. Przedstawienie Spodka i jego kompanii oraz „#dziedzictwo” mają w mojej pamięci jeszcze jedno miejsce wspólne: dziurę w murze. Na wystawie ma ona postać okna, które w górnej sali pozostawiono odsłonięte i opatrzono komentarzem, że to, co za nim widać, to modernistyczny gmach dawnego hotelu Cracovia, który będzie w niedalekiej przyszłości nowym oddziałem Muzeum. Spojrzawszy w tę futurologiczną dziurę, ujrzałem na wielkim billboardzie dzisiejsze oblicze dziedzictwa – twarz polskiego piłkarza niemieckiego klubu, krzepiącego się wraz z kolegami (Niemiec i czarnoskóry Francuz) napojem energetycznym. Na zdrowie, panowie ślachta, na zdrowie!©

Wystawa „#Dziedzictwo”, kurator Andrzej Szczerski, Muzeum Narodowe w Krakowie, czynna do 7 stycznia 2018 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor w Katedrze Performatyki na UJ w Krakowie. Autor książki „Teatra polskie. Historie”, za którą otrzymał w 2011 r. Nagrodę Znaku i Hestii im. Józefa Tischnera oraz Naukową Nagrodę im. J. Giedroycia.Kontakt z autorem: dariusz.kosinski@uj.edu.pl

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2017