To nie koncert życzeń

Mikołaj Ziółkowski, twórca i dyrektor Festiwalu: Open’er to jedyne miejsce, w którym spotykają się młodzież, studenci, ale i dyrektorzy banków, wysocy urzędnicy, prawnicy, lekarze. Ci ludzie mają inne kluby, restauracje, sposób na życie, jedni jeszcze chodzą do szkoły, a inni już prowadzą tam swoje dzieci. Rozmawiał Bartek Dobroch

28.06.2011

Czyta się kilka minut

M.I.A., jedna z gwiazd tegorocznego Open'era / fot. Michael Tran / FilmMagic /
M.I.A., jedna z gwiazd tegorocznego Open'era / fot. Michael Tran / FilmMagic /

Bartek Dobroch: W ciągu ostatniej dekady stworzyliście najważniejszy coroczny festiwal muzyczny...

Mikołaj Ziółkowski: Taki był plan. Od początku, czyli od 2002 r., założeniem było zbudowanie dużego europejskiego festiwalu letniego, który miał czerpać z tradycji mającej początki w latach 70. Wtedy ona Polskę ominęła, bo nasze festiwale muzyczne były wydarzeniami raczej o charakterze społecznym niż muzycznym.

Jak choćby Jarocin.

To zupełnie inna tradycja. Natomiast wszystkie znaki na niebie wskazywały, że duży kraj w tej części Europy może nawiązać do największych wydarzeń muzycznych: zapraszania największych wykonawców, grających dla 60-tysięcznej publiczności na wielu scenach.

W naszej części Europy przed Open’erem był tylko węgierski Sziget.

Tylko że on jest dosyć specyficznym festiwalem. Wypływa z tradycji studenckiej, co jest tam ciągle widoczne. Odbywa się w centrum miasta, jest tam dużo więcej zabawy, niezliczona liczba barów. Żaden inny festiwal w Europie nie ma takiej wyspy w środku miasta, którą może zagospodarować.

Anglosaskie festiwale są w moim mniemaniu dużo bardziej skupione na muzyce. Kto gra, jak gra, nowe zespoły, zjawiska - to wszystko ma dużo większe znaczenie niż w przypadku Sziget, gdzie podczas ważnego koncertu trzy czwarte publiczności siedzi w barach i pije wino.

Największe festiwale: angielskie Glastonbury, Roskilde czy właśnie Sziget, są muzycznymi molochami. Rozgrywają się na ogromnym terenie i chyba nie ma twórców, którzy nie mogliby tam zagrać. Wy od początku dawaliście do zrozumienia, że chodzi o muzykę alternatywną na artystycznym poziomie.

Dostaliśmy np. propozycję występu na Open’erze zespołu Iron Maiden, który gra na Roskilde, ale nie zdecydowaliśmy się, ponieważ nie wpisywało się to - choć nie mówię, że nie będzie się wpisywało w przyszłości - w ogólne założenia festiwalu. Również gwiazdy popowego mainstreamu, nawet najlepsze, na Open’erze się nie pojawiają. Mamy inne festiwale, gdzie jest to możliwe.

W książce, która ukazała się na początek naszej prezydencji w Unii Europejskiej, albumie "100 symboli Polski", jest także Open’er, co jest oczywiście wielką satysfakcją, ale też pewnym przekleństwem. Po 10 latach bywamy traktowani jak koncert życzeń dla wszystkich. A my nim nie byliśmy, nie jesteśmy i nie będziemy.

Na szczęście wystarczy wziąć do ręki przewodnik po festiwalach, by zobaczyć, ile się dzieje, ilu artystów występuje w Polsce. Ta zmiana jest niesamowita: 10 lat temu nie było przecież w Polsce żadnego festiwalu, poza telewizyjnymi, które teraz są w odwrocie.

Wyhodowaliście sobie konkurencję.

Oczywiście, ale trudno się obrażać na rzeczywistość, którą sam chciałem stworzyć.

Dokonała się w tym czasie też inna ciekawa zmiana. W latach 90. dominowały duże zespoły, w które inwestowano gigantyczne pieniądze. Potem nastąpiła rewolucja technologiczna i nagle okazało się, że najważniejszymi zespołami są te, które stanowią ikony alternatywy i muzyki niezależnej, zaangażowanej, a jednocześnie są mainstreamowe. Teraz ikonami są Kings of Leon, Radiohead, The Strokes, czyli grupy, które z jednej strony sprzedają miliony płyt, istnieją w masowej świadomości uczestników życia kulturalnego, muzycznego, a z drugiej strony pozostają alternatywne i korzystają z przywileju bycia artystami niezależnymi, wyjątkowymi, jak Arcade Fire.

Choć w świadomości słuchacza komercyjnych stacji radiowych mogą nawet nie istnieć.

Co nie zmienia faktu, że to one są najważniejsze, bo sprzedają najwięcej płyt i biletów. Nie gwiazdy pop, którym trudno jest zrobić duży koncert. To Muse i Kings of Leon zapełniają stadion Wembley, a nie Rihanna. Jeszcze 15 lat temu to nie było możliwe. To naprawdę wielka zmiana.

Dlatego wybierając muzykę od dobrego popu po bardzo alternatywną, dalej operuję w przestrzeni, w której ani przez chwilę nie mam poczucia obciachu, schlebiania niskim gustom. Trudno zresztą zorganizować festiwal z muzyką popową: pop-crowd jest niestabilnym i niewiernym odbiorcą, natomiast zespoły, które występują na Open’erze i podobnych festiwalach, budują silną relację z publicznością. Ich odbiorca przemierzy czasem pół Europy, bo wie, że uczestniczy w ważnym wydarzeniu. To buduje potencjał, na którym można stworzyć festiwal dla 85 tysięcy ludzi.

Co jest najważniejsze w tworzeniu takiego festiwalu?

Podstawową zasadą promotora festiwalowego czy w ogóle promotora życia kulturalnego jest to, że cały czas trzeba być aktywnym, myśleć, szukać rozwiązań, każdy przypadek traktować indywidualnie. Bo te festiwale są autorskie - pokazujemy to, co chcemy pokazać. Jeżeli dużo inwestuję w to, żeby zespół Pulp po swojej reaktywacji był jedną z gwiazd festiwalu, to dlatego, że chcę, aby na moim festiwalu odbył się ten unikalny koncert, który może się już nie powtórzyć. To trochę jak odrabianie pewnej pracy, jeśli popatrzy się na to, ilu artystów, którzy nigdy wcześniej nie wystąpili w Polsce, pojawiło się na festiwalu. Łącznie z tym rokiem, gdy wystąpią też Coldplay, Prince, Primus, M.I.A. i The Strokes. Czterech headlinerów, którzy występują na scenach minimum 10 lat, zagra w Polsce po raz pierwszy.

Dla mnie to zamknięcie pewnego okresu, jednej dekady. Dziesięć lat temu postawiliśmy sobie za cel zrobienie dużego europejskiego festiwalu z największymi wykonawcami, wieloma scenami, którym można by było się pochwalić w Europie. To się udało, a moim zadaniem po 10 latach jest powiedzieć: "Dobrze, odrobiliśmy historię, czterdzieści lat przerobiliśmy w dziesięć, a teraz próbujmy wyjść do przodu, przestańmy się ścigać ze swoim kompleksem czy marzeniem dogonienia Europy, przyjmijmy, że doszliśmy do etapu, z którego jesteśmy zadowoleni, a teraz próbujmy wnieść więcej od siebie w ten obieg festiwalowy Europy".

Budżet artystyczny festiwalu jest największy w historii Polski. Nikt nigdy nie wydał w Polsce tyle pieniędzy na artystów, ile my na tegoroczny Open’er. Ale to można zrobić raz na 10-lecie. A teraz trzeba szukać rozwiązań, które będą kreatywne, ciekawe. Nie boję się powiedzieć: nawet kosztem liczby widzów. Udowodniliśmy coś wbrew polskiemu charakterowi, bo my rzadko doceniamy własne sukcesy, raczej wolimy epatować wadami i permanentnie narzekać.

Wielu ludzi jest zawiedzionych składem 10. Open’era, bo z okazji jubileuszu oczekiwało jeszcze większych gwiazd.

Trzeba się pogodzić z tym, że jeżeli staje się symbolem, to wchodzi się do przestrzeni, w której wszyscy są ekspertami, tak jak każdy w Polsce jest lekarzem i znawcą piłki nożnej. A my nie jesteśmy od tego, żeby spełniać oczekiwania wszystkich, bo wciąż chcemy dosyć autorsko pokazywać to, co najważniejsze. To my chcemy kreować rzeczywistość. Jeżeli ktoś twierdzi, że ma wiedzę muzyczną i chce powiedzieć, że Prince, Coldplay, The Strokes, Pulp to nie jest światowy top of the top, to mówi po prostu nieprawdę. Prince jest wydarzeniem samym w sobie. On występował w zeszłym roku na 40-lecie Festiwalu Roskilde jako główna gwiazda, po wielu latach starań organizatorów. Na najważniejszy festiwal amerykański, Coachella, zaproszony został z bajońskim honorarium, o którym krążą legendy. Dyrektor największego szwajcarskiego festiwalu mówił mi parę tygodni temu, że dzwonią do niego dziennikarze i pytają, jak to się stało, że Prince nigdy u niego nie wystąpił, a zagra na festiwalu w Polsce. To artysta, który sprzedaje 21 koncertów w Londynie, 420 tysięcy biletów w 4 godziny, czyli tak, jakby zapełnił 6 stadionów Wembley pod rząd. A jeszcze biorąc pod uwagę to, jak rzadko gra, wystarczy przeczytać kilka recenzji najbardziej wysublimowanych dziennikarzy muzycznych, którzy jak jeden mąż twierdzą, że to najlepszy wykonawca koncertowy na świecie.

Jest też wypadkową tego, co przez te 10 edycji robiliście na festiwalu. Z jednej strony jest wielką gwiazdą pop, a z drugiej od lat pozostaje kreatorem nowych ­trendów, stylów w muzyce, inspiracją dla innych wykonawców, twórcą alternatywy.

On jest twórcą osobnej wartości. To szkoła, która umiera: Miles Davis, James Brown... Szkoła genialnych muzyków. Przede wszystkim: tak grana muzyka nie jest już modna. Taka afirmacja instrumentu. Podobnie jak w przypadku Primusa, zespołu z zupełnie innej bajki, który afirmuje przede wszystkim gitarę basową.

A koncert Pulp na tegorocznej Primaverze w Barcelonie został uznany za najlepszy występ na tamtym prestiżowym, jednym z najbardziej wartościowych pod względem muzycznym festiwali.

My, Polacy, przechodzimy często ze skrajnych emocji w skrajne. Popadamy w zbyt wielką euforię, gdy coś się wydarza, a potem przechodzimy w skrajny pesymizm.

To efekt tego, że wzbudziliście wielką zachłanność na muzykę graną na żywo. Największą sensacją Open’er był przez trzy kolejne lata, odkąd w 2006 r. wylądował w Gdyni, na lotnisku Babie Doły. Być na Open’erze było po prostu modnie. To był trend wśród ówczesnych dwudziestoparo-, trzydziestoparolatków.

Pięć-sześć lat temu powiedzieć, że się jedzie na Open’era, było czymś niezwykle ekscytującym i zakrawającym o awangardę, a teraz jest to pewna norma. Potem modny stał się katowicki Off Festival, a dziś już kilkuset Polaków ulega modzie na Primaverę. Pytanie: jak być w dzisiejszym świecie, w którym coś jest modne od tygodnia do trzech miesięcy, permanentnie atrakcyjnym? Bardzo trudne jest utrzymanie tego poziomu emocji. To jest historia klubów muzycznych. Wiele z nich było tak modnych, że trudno było do nich wejść, a od paru lat ich nie ma i nigdy nie wróciły. Festiwal musi myśleć inaczej. Jego wizerunkiem musi być jakość, a nie chwilowa moda.

Open’er to jedyne miejsce, w którym raz do roku spotykają się młodzież, studenci, ale i dyrektorzy banków, wysocy urzędnicy, prawnicy, lekarze, a nie tylko "zajawkowicze". Ci ludzie mają inne kluby, restauracje, sposób na życie, jedni jeszcze chodzą do szkoły, a inni już prowadzą tam swoje dzieci. Oni się nie spotykają na co dzień, nie komunikują poza tym jednym miejscem przez cztery dni. Na pierwszy Open’er, zorganizowany jeszcze w Warszawie, przyjechało 2 tys. ludzi, a dziś przyjeżdża 85 tys. Mimo to ma się poczucie fajnej, uśmiechniętej, kreatywnej Polski, która tych wszystkich ludzi łączy.

Ale też Polski wielkomiejskiej, która jest trochę kontrastem dla tej małomiasteczkowej, która dominuje na darmowym Przystanku Woodstock.

Przystanek też się zmienia w naszą stronę, bo zmienia się kraj. Pierwszy raz - duży zagraniczny wykonawca, The Prodigy oraz różne inne nowe elementy. Myślę, że w perspektywie kilku lat tamten festiwal się zmieni. Skądinąd zacne, słuszne i ciekawe wydarzenie, ale społeczne przede wszystkim.

Myślisz, że mogą się przeniknąć te dwie przestrzenie?

Kraj się rozwija. Ludzie z małych miasteczek wyjeżdżają i mieszkają miesiącami w Londynie. Spotykają inne życie. Wracają zupełnie innymi ludźmi, nasiąkają inną rzeczywistością.

Wiem, że my jesteśmy festiwalem mieszczańskim i zarazem elitarnym przy swojej masie. W Polsce oba te słowa mają niesłusznie pejoratywne znaczenie. Jako "Tygodnik" z Krakowa na pewno dobrze o tym wiecie. "Mieszczański" oznacza ważną formę kulturową, a "elita" to po prostu najlepsi. Jeżeli mamy na festiwalu ludzi, którzy chcą słuchać najlepszej muzyki, to dobrze - budujmy takie elity. W tym roku przed Open’erem zaczęliśmy więc elitarnie, koncertem Arcade Fire, właśnie teraz, kiedy zespół zdobył Grammy za najlepszy album, gdy muzyka alternatywna, jaką grają, króluje w ramach rewolucji, o której mówiłem wcześniej.

Gdybyśmy 10 lat temu popatrzyli na taki skład Open’era, nikt by nie uwierzył. Stworzona została publiczność, kultura kupowania biletów, chodzenia na koncerty. To się nakłada na fenomen Gdyni, okna Polski na świat, zbudowanego w kontrze, niezgodzie na pewien zastany system, bardzo szybko, przez ludzi, którzy tam wszyscy przyjechali. Ten festiwal też powstał z marzeń, na przekór realnym przeciwnościom. Myślę, że dlatego to się tak bardzo udało.

W Warszawie by się pewnie nie udało. Element zachłanności na muzykę łączy się w Gdyni z tęsknotą za wypoczynkiem i wakacjami.

To od początku miało być takie wydarzenie, gdzie człowiek wyjeżdża, zostawia za sobą kłopoty dnia codziennego, odrywa się od pracy, od domu. Nie do stworzenia w Warszawie.

Teraz jednak czas skończyć z gonieniem świata, nadrabianiem zaległości kilku dekad. W komunikacji ze światem nie chcemy mówić, że oto udało się nam kogoś dogonić, ale że mamy to i to do zaoferowania. I dlatego od przyszłego roku będzie też specjalna scena prezentująca twórczość wykonawców z Europy Środkowej i Wschodniej. Do tego powstaje projekt wspierany przez UE, w którym będziemy próbowali zbudować własnych headlinerów, polskich, środkowo- i wschodnioeuropejskich. Niezwykle ważny jest też element białoruski. Będzie także dużo więcej teatru, filmu, specjalnych przedsięwzięć artystycznych.

Gdy się dziś zastanowimy, ile rzeczy w Polsce - nie zabytków, nie miejsc pamięci - przyciąga realnie Europejczyków i nie są to proste rozrywki typu tani alkohol, prosta zabawa, to śmiem twierdzić, że jest ich niewiele, a nawet że Open’er jest największym takim wydarzeniem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2011