Tezy o naprawie Rzeczypospolitej

Sejm rozwiązany, przed nami nowe wybory. Tym bardziej trzeba pytać o rzeczy podstawowe.

15.09.2007

Czyta się kilka minut

Prognozy polityczne, choć różnie rozdzielają proporcje, składają się na zgodny obraz Polski. Za 40 dni z wyborów wyłoni się jeszcze wyraźniejszy układ polityczny: trójkąt PiS-PO-LiD. Już na początku III RP zwracałem uwagę na to, że przestał obowiązywać tradycyjny podział na prawicę i lewicę. Operują nim dziś tylko propagandyści wiedzący (jak Marks i Engels), że dychotomie zaostrzają walkę polityczną i, upraszczając obraz świata, lepiej motywują wyborców. Bardziej realistyczny jest dziś obraz trójkąta. Każdy jego wierzchołek może, przeciwstawiając się pozostałym, wchodzić jednocześnie w różne kombinacje politycznych koalicji.

Nadgorliwy stróż

Jeszcze w I kadencji Sejmu RP miało miejsce dramatyczne wydarzenie. Przedstawiony w imieniu prezydenta Lecha Wałęsy konstytucyjny projekt Karty Praw i Wolności został skonfrontowany z Kartą Praw Socjalnych prezentowaną przez Danutę Waniek w imieniu SLD i watykańską Kartą Praw Rodziny, którą promował - o ile pamiętam - poseł Marek Jurek w imieniu ZChN. Nie przeszła wtedy żadna z nich, ale stoczona tego dnia debata wskazała na podstawową strukturę sporu politycznego w wolnej Polsce: demokratyczny liberalizm - tradycjonalizm - sprawiedliwość społeczna.

Konotacje partyjne związane z tymi biegunami mogły się zmieniać. W końcu to SLD usiłował pogodzić deklarowany prymat praw socjalnych z liberalnym podejściem do spraw światopoglądowych i ekonomicznych, a ZChN godziło kolektywizm prorodzinny z poszanowaniem dla liberalno-demokratycznych zasad ustrojowych. To już jest jednak praktyka, a nie differentia specifica podkreślana do uprzykrzenia w bojach politycznych toczonych na tle spraw takich jak aborcja, podatek liniowy, homoseksualizm czy nauczanie religii w szkołach.

Narzucone przez Tadeusza Mazowieckiego i Aleksandra Kwaśniewskiego rozwiązanie łączące wartości wzięte z każdego z tych zbiorów, umożliwiło kompromis, jakim jest Konstytucja RP z 1997 r., kontestowana przez wielu, ale stanowiąca wygodne ramy gry politycznej. Nic dziwnego, że krytyki tego kompromisu są dużo rzadsze niż krytyka Okrągłego Stołu, którego logicznym zwieńczeniem jest właśnie ta Konstytucja. Mamy tam bowiem wszystko: i małżeństwo jako związek jednego mężczyzny z jedną kobietą, sprawiedliwość społeczną, prawo do rekreacji i prawo do prokreacji, zakaz kar cielesnych (który zresztą jest przeważnie interpretowany jako dopuszczający bicie dzieci) i arcydzieło kompromisu, jakim jest zapis o współpracy i wzajemnej autonomii Kościoła i władzy publicznej.

Na tym tle propozycja Jarosława Kaczyńskiego była propozycją nową. Zmieniała linie podziału różnicujące politycznie. Jednak dopiero dzisiaj, w świetle praktyki rządów PiS, widać wyraźnie, co w niej było najbardziej istotne: projekt państwa opartego na przewadze władzy wykonawczej. Waldemar Pawlak, który zapobiegliwie przemieniał się ostatnio w formułującego pouczające sentencje politologa, ujął to przeciwstawiając "leniwe państwo" liberałów z początku transformacji "nadgorliwemu państwu" PiS-u.­

Porównanie dowcipne, choć stronniczo mylące. "Nocny stróż" klasycznych liberałów powinien być jak każdy stróż czujny, ale nie leniwy.

Walkę z korupcją może podjąć skutecznie również państwo liberalne - tak jak liberalnym państwem była monarchia brytyjska końca XIX w. Poziom moralny administracji brytyjskiej wzniósł się wówczas na poziom najwyższy i wzorcowy dla świata. Państwo silne, o którym mówi Kaczyński, może być równie skorumpowane, jak skorumpowane były rozmaite reżimy autorytarne - niezależnie od uczciwości osobistej swoich przywódców.

Nowe wróciło

Z tradycyjnego trójkąta polityki polskiej Kaczyński pobiera "sprawiedliwość społeczną", prorodzinność i konserwatyzm, dodaje natomiast nowy wymiar sporu, jakim jest walka o państwo silne. W ostatnich dwóch latach "rodzina" była (aż w nadmiarze) w LPR, "sprawiedliwość społeczna" w Samoobronie, podczas gdy "mocne państwo" to już ten specyficznie PiS-owski naddatek, który decyduje o wyraźnym obliczu na froncie politycznym. Jego znaczenie odczuli na własnej skórze wyssani ze swych haseł byli koalicjanci. Warto zdać sobie z tego sprawę w sytuacji, gdy retoryka wyborcza będzie nas ogłuszać z jednej strony hasłami walki z korupcją, a z drugiej - wartościami wziętymi z tradycyjnego trójkąta i licytacją, kto jest bardziej prorodzinny, gospodarny i patriotyczny.

Co jest w takim razie opozycją "Prawa i Sprawiedliwości"? Bezprawie i niesprawiedliwość? Panowanie nad słowami daje na tym polu przewagę partii rządzącej. Bardzo trudno bronić status quo, a taka jest przecież prosta odpowiedź. Krytyka III RP prowadzona przez PiS to krytyka konstytucyjnego podziału władzy, niezależności władzy sądowniczej, kompetencji Trybunału Konstytucyjnego. Dopiero od 1999 r. został on postawiony ponad suwerennością Sejmu zachowaną z czasów PRL. Jeśli czołowy polityk Prawa i Sprawiedliwości przypomniał, że posłów wybiera naród, a sędziów korporacja, to wyraźnie do tamtych czasów nawiązywał.

Walka z korporacjami jest stałym fragmentem programu PiS, a szczególnie ostrym przedmiotem ataku są korporacje prawnicze. Realizowany jest model państwa, w którym władza wykonawcza swoim prokuratorskim ramieniem próbuje dyscyplinować sędziów, zarzucając im brak bezstronności. Prezydent w tym czasie selekcjonuje przedstawionych przez Krajową Radę Sądownictwa kandydatów na sędziów, kierując się nieznanymi nam kryteriami. Trybunałowi Konstytucyjnemu, po niedogodnej dla PiS decyzji, zarzucano polityczną genezę składu, bo w istocie jest to ciało dobierane przez polityków, ale wśród władzy sądowniczej jest to jedyny taki przypadek. Nie wiemy, czy państwo silne to takie, w którym każdorazowo partia rządząca ma dobierać sędziów, a funkcjonariusze publiczni mają krytykować wyroki, jeśli są ich zdaniem niewłaściwe?

Wszystkie te pytania musimy zadawać dlatego, że konflikt ustrojowy, do którego świadomie, w imię walki o IV RP, doprowadził PiS, toczy się między konkretną partią mającą wszelkie środki politycznego wyrazu a władzą sądowniczą, której obowiązkiem jest powstrzymywać się od udziału w polityce. To wymusza obronę władzy sądowniczej przez inne partie, które muszą zająć wyraźne stanowisko: czy chcą bronić konstytucyjnej zasady równowagi władz i ich podziału, czy chcą innego modelu państwa.

Odnoszę wrażenie, że wydarzenia ostatnich miesięcy odwróciły uwagę od spraw zasadniczych. Afery związane z kierowaniem aparatu wykonawczego przeciwko politykom, podsłuchy, prowokacje - nie powinny nas zmylić. Projekt IV RP to nowy projekt ustrojowy, dla którego walka z korupcją, o której mówi PiS, czy walka z konkurencją polityczną, o której mówi opozycja, to tylko taktyczne szczegóły. W nowym projekcie, który tak naprawdę jest stary i można odnaleźć go w czasach Sanacji, chodzi o centralizację władzy publicznej. Stąd atak na niezależne od rządu korporacje, które poza tym, że są autonomiczne, w przypadku rządów prawa dają władzy sądowniczej konkretną siłę społeczną. To ona mogłaby wesprzeć obywateli w sporze z rządem o władzę orzekania o życiu (o ile przywróci się karę śmierci), wolności i własności. Ale jest to również ograniczenie samorządności, przez wprowadzenie rządowego nadzoru nad działaniami lokalnymi. A i w stosunku do Kościoła można dostrzec wcale nie klerykalny, jak się wydaje lewicowym przeciwnikom PiS, ale sanacyjny model: władza państwowa opowiada się za tym czy innym duchownym w dzielącym ich sporze, co na dalszą metę prowadzi nie do uzależnienia państwa od Kościoła, ale do nadrzędności państwa. Podczas gdy Europa (nawet sewrski wzorzec państwa scentralizowanego, jakim była także dla bolszewików postjakobińska Francja) poszła w kierunku rozszczepiania władzy na rozmaite jej szczeble - lokalne, regionalne, krajowe i ponadnarodowe, PiS chce zawrócić Polskę z tej drogi.

Tego sporu nie da się rozstrzygnąć w postaci wyborów, ten spór wymaga referendum poprzedzonego długą i powszechną dyskusją. PiS stawia bowiem pytanie zasadnicze: czy chcemy państwa liberalno-demokratycznego opartego na równowadze władz, samorządności i autonomii korporacji i stowarzyszeń obywatelskich (a taki ustrój jest w Polsce realizowany od 1989 r.), czy państwa autorytarno-demokratycznego, w którym wybrana w wyborach partia sprawuje władzę publiczną we wszystkich jej wymiarach tak, że jej autorytet jest niekwestionowany i niekontestowany na co dzień aż do następnych (mamy nadzieję) wyborów.

Co robić

W polityce łatwiej jest krytykować to, co jest, i proponować zmianę. Bardzo trudno tego, co jest, bronić. Ciężar tej obrony spada na główne siły opozycji. Stąd dająca się zauważyć słabość Platformy Obywatelskiej, która z jednej strony chciałaby wykorzystać niezadowolenie społeczne związane z funkcjonowaniem III RP (korupcja, afery polityczne, przewlekłość wymiaru sprawiedliwości itd.), z drugiej zaś jest przywiązana do zasady państwa ograniczonego w swych kompetencjach i kontrolowanego przez społeczeństwo na co dzień.

Jeśli jednak zwolennik scentralizowania i wzmocnienia władzy wykonawczej ma swojego reprezentanta w PiS, to zwolennik państwa rozproszonego i obywatelskiego potrzebuje równie wyrazistego reprezentanta w tych wyborach. Projekt pozytywny nie tylko jest potrzebny, ale możliwy. Śmiem bowiem twierdzić, że jest jeszcze wiele do zrobienia w Polsce, by hasło samorządnej Rzeczypospolitej i społeczeństwa obywatelskiego były zrealizowane.

Po pierwsze, sama władza centralna powinna być nie tylko czysta, ale i przezroczysta. Tymczasem, mimo że jesteśmy już w drugiej dekadzie od końca komunizmu z jego zamiłowaniem do tajności, sekretów i cenzury, funkcjonowanie państwa wciąż dla większości obywateli pozostaje tajemnicą. Odsłania się ona tylko przy okazji skandali takich jak sprawa Rywina, samobójstwo Barbary Blidy czy akcja CBA przeciwko ministrowi rolnictwa. Nawet fakt, że rządzący uznali, iż większość tego, co robią polskie służby wywiadowcze, nie wymaga tajności, wskazuje na to, że prawie wszystko, co jest przed nami ukrywane, nie jest tego warte. Brakuje natomiast takiego określenia zadań Rzecznika Praw Obywatelskich, żeby w naszym imieniu permanentnie lustrował działanie administracji rządowej w jej utajnionych aspektach, podając na bieżąco rezultaty swojej pracy. Brakuje też niezależnego od władzy organu, którego pierwociny znajdują się w kompetencjach Państwowej Komisji Wyborczej. Powinien on nadzorować działania partii politycznych i ich zgodność z Konstytucją oraz z przyjętymi zasadami uczciwej gry politycznej. Gdy obywatele, dzięki nowoczesnej technologii, stali się przezroczyści dla państwa, czas przywrócić wzajemność, ustanowić efektywną kontrolę nad kontrolującymi.

Po drugie, prawo i sprawiedliwość. Fałszywa jest alternatywa: nadzór Ministerstwa Sprawiedliwości albo samowola korporacji prawniczych. Korporacje powinny być także przezroczyste, aby obywatel mógł sprawdzić, czy powierzona im władza dyscyplinująca jest wykorzystywana bezstronnie i konsekwentnie, a nie służy do zamiatania pod stół spraw niewygodnych. Przydałoby się, aby korporacje poddały się oglądowi publicznemu przez zapraszanie ludzi od nich niezależnych do udziału w takim postępowaniu. Jeśli, jak to często widzieliśmy w minionych latach, korporacje prawnicze utrudniają dostęp młodych przez stronnicze egzaminy, to egzamin państwowy jest dobrym rozwiązaniem. Jednak ci, którzy go zdali, powinni mieć prawo wejścia do korporacji, a nie pozostawać poza nawiasem samodzielności zawodowej.

Polityk kwestionujący kompetencję wyłanianych przez samą profesję sędziów nawet nie zauważył, że w Polsce od dziesięcioleci utrzymuje się model sądu, w którym jest miejsce na formalnie równoprawnych sędziów z wyboru, nawet jeśli ustanawia ich wybrana przez nas władza samorządowa. Ci sędziowie-ławnicy są traktowani przez zawodowych prawników jako zło konieczne i zawada. Co gorsza, sami nie wykorzystują zwykle swoich prawnych możliwości. Tak wcale nie musi być; są kraje, gdzie ławnicy są rzeczywiście ekspertami przynoszącymi zewnętrzny punkt widzenia, są też kraje, gdzie każdy obywatel musi wziąć udział jako przysięgły w demokratycznym wymiarze sprawiedliwości. Nie ukrywam, że rotacyjny obowiązek udziału w wyrokowaniu uważam za bardzo ważny element uobywatelnienia.

Po trzecie, nawet we władzy ustawodawczej przydałoby się więcej uspołecznienia. Wprowadzono niedawno instytucję przesłuchania publicznego, która w rzeczywistości nie daje tego, co być powinno, a mianowicie szerokiej transparencji pracy nad prawem. Dobrze wiemy już, że transmitowane publicznie posiedzenia są najczęściej popisem przed wyborcami. Tymczasem pierwsze czytanie projektu ustawy powinno być zawsze wstępem do publicznej debaty nad każdym projektem, debaty zorganizowanej, w której poszczególne stanowiska byłyby z urzędu rejestrowane i poddawane następnie obróbce w komisjach parlamentarnych.

Wielu dopatruje się wady naszego ustroju w mechanizmie ordynacji, licząc na to, że wybory większościowe i jednomandatowe okręgi rozwiążą problem uczciwości polityków i ich odpowiedzialności przed wyborcami. Radzę zastanowić się przez chwilę nad systemem, w którym jest odwrotnie: wyborca miałby do wyboru nie ludzi, ale tylko programy przez nich autoryzowane, a następnie wybierałby tylko taki lub inny program. Zamiast umizgów wyborczych i medialnych kompetencji, byłby to konkurs na programy, a partie mogłyby dobierać do ich realizacji tych, którzy znają się na poszczególnych zagadnieniach i nadają się do pracy ustawodawczej i administracyjnej. Odarłoby to parlamentaryzm z jego teatralności, ale sprzyjałoby jakości państwa.

Po czwarte, przypomnijmy, że zgodnie z art. 4 Konstytucji naród sprawuje swą władzę poprzez reprezentantów lub bezpośrednio. Jak działają reprezentanci - każdy widzi, ale prawie nikt nie widzi owego bezpośredniego sprawowania władzy. Profesjonalni (a przez to rozumiem wszystkich sprawujących urzędy publiczne) politycy zazdrośnie ograniczają realizację tej zasady konstytucyjnej w Polsce. Zapytani prywatnie odpowiedzą, że nie można spraw ważnych powierzyć ludziom niewyrobionym i niewykształconym. Widzieliśmy jednak tyle głupstw popełnionych w Polsce przez ludzi wykształconych i wyrobionych, że nawet oddanie wyboru między Gombrowiczem a Dobraczyńskim pod referendum samych obywateli nie wydaje mi się bardziej groźne niż pozostawienie takich spraw w rękach wybranych polityków. W Polsce instytucja referendum ludowego zdegenerowała się do wymiaru lokalnych sporów o to, kto powinien zarządzać gminą, podczas gdy decyzje dotyczące ogółu (jak np. przebieg ponadlokalnej drogi) powinny być właśnie w rękach ogółu. A korzyść z tego jest przynajmniej taka, że gdy decyduje sam naród, nikt nie może już zwalać odpowiedzialności na kogoś innego.

Po piąte - ograniczenie oligarchii partyjnej. W każdej demokracji istnieje tendencja do tworzenia zamkniętego układu oligarchów politycznych. Wymaga to pracy na rzecz rozbudowy samorządności lokalnej, samorządności zawodowej i organizacji pozarządowych. Stanowią one naturalną przeciwwagę dla zdominowanego przez partie polityczne ośrodka władzy centralnej. Na szczeblu lokalnym należałoby wręcz zakazać udziału partii w wyborach. W końcu i tak Polacy z wyborów na wybory uciekają od partii w gminie - gdy tylko jest to możliwe, głosują na rozmaite organizacje obywatelskie, które sprawują władzę na miejscu. Nadzór finansowy i policyjny nad działalnością samorządów tak, aby nie przybierała ona charakteru kryminalnego, wystarczy. Zbędne jest dążenie do kontroli politycznej.

Zasada, że ludzie najlepiej rządzą, kiedy muszą się sami zająć swoimi sprawami, a państwo powinno im tylko pomagać tam, gdzie nie dają sobie rady sami, sprawdziła się w historii najlepiej.

Jacek Kurczewski (ur. 1943) był doradcą "Solidarności" w 1981 r. i wicemarszałkiem Sejmu I kadencji. Kieruje Katedrą Socjologii Obyczajów i Prawa na Uniwersytecie Warszawskim.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2007

Podobne artykuły