Tęsknota za tabu

Normalne życie. Nie ma czasu na spojrzenie na zdjęcie, refleksję, co zrobić z pustym miejscem. Nie ma czasu, bo każdego dnia pojawia się jakiś "news", który ma szansę utrzymać się na pasku wiadomości cały dzień, jeśli sięga granicy makabry albo zwykłego chamstwa.

20.12.2010

Czyta się kilka minut

Portrety ofiar katastrofy smoleńskiej, Warszawa, kwiecień 2020 r. / Fot. Adam Burakowski / Reporter / East News /
Portrety ofiar katastrofy smoleńskiej, Warszawa, kwiecień 2020 r. / Fot. Adam Burakowski / Reporter / East News /

W niedzielę po południu zadzwoniła komórka. Usłyszałam niepewny głos - mój rozmówca odezwał się po angielsku, chociaż ja wiedziałam, że jest Włochem, któremu kiedyś tłumaczyłam, co to Katyń, a biorąc poprawkę na wiedzę zachodniego dziennikarza, starałam się formułować proste zdania w stylu "1 września 1939 r. wybuchła wojna". "Pewnie mnie pani nie pamięta..." - zaczął się przedstawiać i zaskoczyła go odpowiedź. Powiedział, że od poprzedniego dnia przegląda listę ofiar smoleńskiej katastrofy, że przecież nie zna polskiego, ale uderzyło go jedno, charakterystyczne nazwisko, dlatego w końcu zdecydował się zadzwonić i upewnić, czy nic złego się nie stało...

W cieniu Katynia 

Oddaleni, ledwie się znający, rozmawialiśmy jak dawni przyjaciele. Giuseppe swoje kondolencje wzmocnił wyznaniem, że sam jest w żałobie po ojcu, ale natychmiast zastrzegł, że nie można porównywać "zwykłej śmierci" z tym, co muszę (musimy) przeżywać. Jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo ma rację i czego zapowiedzią jest taka uwaga.

To wtedy po raz pierwszy usłyszałam słowa, które naprawdę przyniosły mi ulgę. "Wie pani, może coś dobrego wyniknie z tej straszliwej tragedii. Kiedy po tamtej naszej rozmowie starałem się sprzedać materiał o Katyniu w naszych mediach, nie mogłem się przebić. Tłumaczyłem i tłumaczyłem, bardzo było trudno. Dzisiaj wszyscy zastanawiają się, co to jest ten Katyń, dlaczego ci ludzie tam lecieli, dlaczego taka delegacja...".

W jego głosie mieszały się dawna gorycz niegdysiejszej zawodowej porażki z satysfakcją, że on już wie, że jest przygotowany, że będzie umiał napisać nowy tekst na gorący temat.

Potem wielokrotnie słyszałam to zdanie - mówił mi ktoś z Niemiec o zastraszających statystykach, z których wynika, jak wielki procent Niemców uważa zbrodnię katyńską za jedną z... hitlerowskich. Znajomy Palestyńczyk powiedział, że piszą o Katyniu nawet arabskie gazety.

Boże igrzysko 

Fala zainteresowania wzniosła się i pewnie opadła niczym wulkaniczny pył, który wiosną 2010 r. unieruchomił i polityków, i turystów, ucząc pokory zadufanego w swoją moc człowieka XXI wieku. Ale trochę tego pyłu gdzieś zostało, może będzie uwierać, może pozostawi pytania.

Czerpiąc dziwną ulgę z tego fenomenu i mając nadzieję, że słowo "Katyń" i sens mordu z 1940 r. dotrze do świadomości ludzi w odległych krajach, nie przewidziałam, że już niebawem silniejszy od prawdy okaże się polityczny cynizm i gra doraźnych interesów. Że znajdą się ludzie, którzy na swoich "sztandarach" zaczną wypisywać "Katyń = Smoleńsk". Że swoją pokrętną retoryką zarażą zwykłych ludzi, którzy na mapie nie potrafiliby zlokalizować żadnego z tych miejsc, ale "wiedzą". Którzy nie przeczytali nawet najkrótszej broszury o mordzie katyńskim, ale od teraz są zadufanymi w sobie ekspertami historii najnowszej. I reagują agresją na każdy głos sprzeciwu.

A ja dalej czerpię ulgę z tego, że w kwietniu 2010 r. o Katyniu usłyszał zwykły Francuz i zwykły Anglik. Ten ostatni może miał okazję przeczytać wówczas tekst profesora Normana Daviesa, który pojechał z nami do Katynia 7 kwietnia i razem z delegacją Rodzin Katyńskich był świadkiem historycznego momentu, kiedy premier Federacji Rosyjskiej pochylał głowę nad katyńskimi dołami śmierci. Patrzyły na to córki, patrzyli synowie Pomordowanych.

Historyk wie, że to wydarzenie i ta data trafią do podręczników. Wierzył w to mój Ojciec, z którym w tamtej chwili stałam parę metrów dalej. Z nadzieją, że to był początek nowego rozdziału, początek końca kłamstwa katyńskiego, Tata wsiadał na pokład Tu-154 w sobotni poranek 10 kwietnia.

Człowiek to nie jest piękne zwierzę 

Toczy się normalne życie, praca, bieganina. Nie ma czasu na zatrzymanie się, spojrzenie na zdjęcie, refleksję, co zrobić z tym pustym miejscem, jak sobie radzić z tęsknotą. Nie ma czasu, bo każdego dnia pojawia się jakiś "news", co ma szansę utrzymać się w internetowej czołówce albo na pasku wiadomości nawet cały dzień, jeśli jest odpowiednio agresywny, szokujący, kiedy sięga granicy makabry albo zwykłego chamstwa.

Można powiedzieć, że taka jest poetyka mediów, ale jakim prawem od miesięcy odbywa się to kosztem dziesiątek rodzin, które z poszkodowanych powoli zmieniają się w medialny produkt, będący własnością wszystkich, odarty z prawa do prywatności? Odbywa się zamknięte spotkanie rodzin smoleńskich z prokuraturą wojskową czy z premierem, padają tam ważne dla nas, bliskich ofiar, słowa, ujawniane są trudne do zniesienia szczegóły - i następnego dnia podnosi się wrzask, żeby publikować stenogramy, bo "opinia publiczna chce wiedzieć", "ludzie domagają się prawdy", "mają prawo..." etc.

Zastanawiam się, jak nazwać tę straszną chorobę, ujawnioną w życiu wspólnym (nie nazywam go "publicznym", bo źle mi się kojarzy ten przymiotnik)? Diagnozę znajduję w myśleniu, którego przed laty uczył nas Profesor Leszek Kołakowski. Na naszych oczach w proch rozsypuje się jedno z ostatnich tabu - majestat śmierci. Brakuje mi otuchy, jaką w wątpiące serce potrafiła wlać droga Pani Profesor Barbara Skarga. Wprawdzie "człowiek to nie jest piękne zwierzę", ale to jednak nadal - człowiek.

Co zrobić, żeby choroba nienawiści nie okazała się zapowiedzią czegoś gorszego? W moim naiwnym przekonaniu muszą się wreszcie przebudzić autorytety. Mistrzowie słowa, twórcy kultury, mądrzy ludzie milczą, jakby pokonani przez pseudoekspertów i podwórzowych znawców. Dlaczego nie krzyczą? Dlaczego pozostają wycofani, kiedy "w imieniu narodu" przemawia ulica, kiedy najważniejszy jest doraźny sondaż, przeprowadzany przez dziennikarzy, na chybił trafił wyłapujących rozmówców spośród przypadkowych przechodniów?

Do miejsc pamięci jedzie się "na wycieczkę", turyści z uśmiechem pozują do zdjęć na tle cmentarnych krzyży. Modne stało się uświetnianie historycznych rocznic ulicznymi "eventami": a to prowadzą przez Warszawę polskich więźniów Września, a to w rocznicę Grudnia można się (teraz już bezpiecznie) przyjrzeć, jak to niegdyś ZOMO pałowało... Zadyszany młody człowiek, przebrany w budzący moje jak najgorsze wspomnienia mundur, opowiada z zapałem, że to świetna lekcja historii.

Bez ostatniego rozdziału 

Pamiętam, jak w latach 70. Tata przyniósł od kogoś z pracy pożyczoną na jedno popołudnie i noc książkę "Bez ostatniego rozdziału" generała Andersa. Chował ją przede mną nie dlatego, że była zakazana (już wtedy wiedziałam: o tym, co się dzieje i mówi w domu, poza domem mówić nie wolno), ale dlatego, że w londyńskim wydaniu legendarnego tekstu umieszczono zdjęcia z hitlerowskiej ekshumacji w lesie katyńskim z 1943 r. Nie pomogły zabezpieczenia i jakoś udało mi się na chwilę złapać zakazaną książkę. Treść była dla dziecka niedostępna, ale fotografie - tak.

Dzisiaj wiem, że Tata chował przede mną właśnie te zdjęcia: nie chciał, żebym widziała makabryczne znaleziska, podługowate kształty, które kiedyś były ciałami. Wśród nich, gdzieś tam, w dole śmierci, szczątki mojego Dziadka, Bolesława "Dzidka" Skąpskiego. Tata sam chciał wprowadzać mnie w tamten świat, powoli oswajał z tajemnicą i chronił przed tym, co okrutne. Czasami, w bardzo szczególnych momentach, wyciągał teczkę, gdzie przechowywał jedyny list, jaki tuż przed Świętami 1939 r. dotarł do krakowskiego domu na Groblach z obozu w Kozielsku. Pokazywał rozsypujące się egzemplarze "Gońca Krakowskiego", okupacyjnej "gadzinówki", gdzie po raz pierwszy publikowano materiały z niemieckiej ekshumacji i gdzie rodzina znalazła dane Dziadka, zidentyfikowanego w Katyniu.

Tę lekcję Tata rezerwował dla siebie, nie pozwalając innym, aby kształtowali moje wyobrażenia o historii. Nie znosił katyńskiego kłamstwa, ale równie silnie wystrzegał się epatowania makabrą. Kiedy w szkole nadszedł czas na rutynową "wycieczkę do Oświęcimia", poszedł do wychowawczyni i powiedział, że nie życzy sobie, aby jego dziecko uczestniczyło w tej wyprawie, abym jechała do "takiego miejsca" i oglądała "takie rzeczy". Pojęcie tabu i konieczność odpowiedniego przygotowania na oglądanie rzeczy trudnych było dla niego bardzo ważne. Do Katynia pojechaliśmy razem.

Słowa "Katyń" nie wolno było brać nadaremno. Było zakazane. Było święte.

Terytorium Komanczów 

Arturo Pérez-Reverte, wieloletni hiszpański korespondent wojenny, a potem i teraz autor wspaniałych powieści przygodowych, napisał w eseju "Terytorium Komanczów" o eksperymencie, którego dopuścili się kiedyś jego koledzy, dziennikarze telewizyjni. Otóż w wieczornych wiadomościach, tych przysłowiowo "oglądanych do kolacji", podmieniono materiał zdjęciowy, wstawiając fotki nie z tej wojny, o której była mowa w komunikacie. Wojna do wojny podobna, aby wzmocnić efekt, pokazany materiał pochodził nie z tego kontynentu, co trzeba: tam, gdzie powinni być czarnoskórzy bohaterowie, pojawili się biali - albo odwrotnie. Nikt nie zauważył. Nikt tego nie ogląda.

Media trzymają w szachu polityków, politycy udają, że mówią "w imieniu" - wszystkich, narodu, jakiejś grupy zawodowej itd. Ale obie strony nie czułyby się bezkarne, gdyby nie czytelnik i widz, który sięga po "informacjopodobny" produkt. Są dziennikarze, którzy trafiając na opór - reflektują się, przepraszają, są zażenowani, że posunęli się za daleko. Dziękuję im za to.

I proszę: uciszajcie emocje, nie nagłaśniajcie skrajności, pokazujcie normalność, a nam zostawcie czas żałoby. Sięgnijcie do moralnych autorytetów - niech powiedzą, jak oceniają makabryczny pomysł, aby wrak samolotu stał się muzealnym eksponatem. Byłam w Smoleńsku, wbrew sobie, wbrew bólowi odważyłam się wejść za ogrodzenie, gdzie spoczywa ta straszna rzecz. Niektórzy z uczestników październikowej pielgrzymki rodzin nie znaleźli w sobie tej siły. A teraz słyszę plany, jak to wycieczki będą "zwiedzać" muzeum z wrakiem. Zbuduje się szklaną klatkę i ludzie będą się gapić w ten otwarty grób?

Przed tegorocznymi Zaduszkami - pierwszymi takimi - odmawiałam udziału w okolicznościowych programach, bo jakoś nie mieściło mi się w głowie, że przy porannej kawie ktoś chciałby oglądać na zmianę przepisy na sezonowe przetwory, rady modnej pani i wystudiowaną, obliczoną na kilka minut zadumę nad "tymi, którzy odeszli".

W pierwszych dniach grudnia jakiś dziennikarz zapytał mnie, jak sobie wyobrażam te pierwsze Święta. Powiedziałam, że zajmują nas jako rodzinę przygotowania "techniczne". Co kto kupuje, co kto gotuje, kiedy przywiozą karpie, a kiedy choinkę. Nie wiem, kto przeczyta wigilijną Ewangelię, nie wiem, kto rozda opłatki. Moja wyobraźnia nie sięga tak daleko.

Grudzień 2010 r.

 

Izabella Sariusz-Skąpska jest prezesem Federacji Rodzin Katyńskich, literaturoznawcą, redaktorem krakowskiego wydawnictwa naukowego UNIVERSITAS. Opublikowała m.in. "Polscy świadkowie GUŁagu. Literatura łagrowa 1939-1989". Jej ojciec, poprzedni prezes Federacji Andrzej Sariusz-Skąpski, zginął w katastrofie smoleńskiej. Pielgrzymował na grób swojego ojca, ofiary Katynia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2010