Terlikowski: Jestem w innym Kościele

Kościół istnieje, by głosić Boga, który objawił się w Jezusie Chrystusie. To jedyna realna racja jego istnienia. Gdzie zanika misja, pojawia się stan śmierci.

23.05.2022

Czyta się kilka minut

23. pielgrzymka „Sursum Corda” z Krzeptówek do Ludźmierza. Zakopane, 6 czerwca 2020 r. / PAWEŁ MURZYN / EAST NEWS
23. pielgrzymka „Sursum Corda” z Krzeptówek do Ludźmierza. Zakopane, 6 czerwca 2020 r. / PAWEŁ MURZYN / EAST NEWS

To było przesympatyczne spotkanie ponad podziałami. Usiedliśmy do kolacji – po jednej stronie lewicowy, raczej niewierzący intelektualista, po drugiej ja. Rozmawialiśmy o podróżach, by potem, ostrożnie, przejść na tematy kościelne. Diagnozowaliśmy kryzys, on dopytywał o moje oceny, a ja kreśliłem obraz „końca Kościoła, jaki znacie”, głębokiego kryzysu wiarygodności, który powinien doprowadzić do uformowania się nowego kształtu katolickich instytucji, nowego rozumienia kapłaństwa, głębszego dostrzegania zakamuflowanej przemocy wewnątrz niektórych instytucji czy nawet form duchowości chrześcijańskiej. On słuchał, czasem coś dorzucał, czasem się spierał. A kiedy miał już wezwać taksówkę, zadał mi pytanie, które sprawiło, że ostatecznie odjechał kilka godzin później: – Tomek, a w zasadzie, skoro to wszystko wiesz, skoro tak surowo diagnozujesz rzeczywistość, to czemu jesteś w Kościele?

Tak sformułowane pytanie słyszałem wielokrotnie. Ktoś zadał je złośliwie w mediach społecznościowych, by dowodzić, że w zasadzie jestem już poza Kościołem, ktoś inny z sympatią, by zasugerować, że właściwie Kościół nie jest mi do niczego potrzebny, że mogę przecież szukać gdzie indziej. Nigdy jednak nie wstrząsnęło mną tak mocno, jak tamtej nocy. Stanęło przede mną z całą oczywistością – i z całą mocą ukazała się odpowiedź.

Byłem już wtedy poobijany przez instytucję, a i sam poobijałem wielokrotnie innych, co powoli zaczynałem sobie uświadamiać. Już wiedziałem, że w części diecezji istnieje nieformalny, ale doskonale działający zakaz zapraszania mnie do parafii, że na książki moje i mojej żony w niektórych księgarniach katolickich założony jest szlaban. Już przerobiłem na własnej skórze listy zatroskanych o moje zbawienie księży i świeckich, nawet zerwane z powodu zaangażowania na rzecz pokrzywdzonych przyjaźnie, a także rozmaite formy przemocy – wobec mnie wyłącznie duchowej. Już poznałem osoby skrzywdzone nie tylko przez wykorzystanie seksualne przez księży, ale także przez niewiarę i odrzucenie kościelnych przełożonych. Od wielu lat nie byłem już związany zawodowo z katolickimi instytucjami, i choć Kościół był i jest moim domem, nie był moim miejscem pracy. Świetnie mógłbym sobie poradzić bez niego, gdyby nie jeden, ale za to zasadniczy fakt: to, że w nim i przez niego spotkałem w Jezusie Chrystusie żywego Boga. To był i jest jedyny powód, dla którego jestem w Kościele. Innego nie ma.

Na początku był Sens

Zabrzmi to jak herezja albo zuchwalstwo, ale od tamtego momentu mam głębokie przekonanie, że Kościół – z całą jego doczesną potęgą, z pięknem jego tradycji, ale i z ciężarem przeszłości, błędów, upadków, zaniedbań – istnieje wyłącznie po to, by stawać się przestrzenią, w której spotkać można żywego Boga. Nie prawdy wiary, nie dogmaty, nie instytucje, nie nauczanie i wychowanie, ale właśnie spotkanie z żywym Bogiem leży u jego podstaw. Jeśli instytucja go nie umożliwia, nie prowadzi do niego i nie pozwala go doświadczyć – umiera, przestaje mieć znaczenie. Jest żywym trupem, zombie, który może wprawdzie nadal zachwycać czy wypełniać jakieś funkcje społeczne, ale nie spełnia już swojego zasadniczego celu. Wyjaśnianie, uobecnianie, głoszenie Słowa Bożego, sprawowanie sakramentów, struktury nauczania i władzy – to wszystko nie jest celem samym w sobie, a jedynie przestrzenią, w jakiej owo spotkanie się dokonuje, ewangelizacja jest zaś drogą, która je umożliwia i do niego przygotowuje.

Czym jest owo przygotowanie? Część katolickich (ale także protestanckich) środowisk uznaje, że to przede wszystkim głoszenie kerygmatu, zupełnie podstawowych prawd wiary, oraz prowadzenie do ich wewnętrznego przeżycia i doświadczenia. To bardzo dobra droga, ale nie moja. Nigdy jej nie przeszedłem, nie znam jej, nie potrafię docenić. Mnie bliższe jest postrzeganie ewangelizacji jako opowieści o Bogu, ukazania Jego obecności w świecie – jako Logosu/Sensu, fundamentu naszego istnienia. Prolog Ewangelii św. Jana jest dla mnie tekstem absolutnie fundamentalnym, i to nie tylko z perspektywy filozoficznej, ale egzystencjalnej i ewangelizacyjnej.

„Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało” (J 1, 1-3) – to najgłębsza prawda o świecie. Z pewnej perspektywy wcale nie wyłącznie religijna. Świat jest – takim się jawi człowiekowi – przeniknięty rozumnością, sensem, matematyką, czyli właśnie Logosem. Język, jakim opowiada nam o świecie nauka, jest właśnie językiem matematyki, najgłębszej logiki istnienia świata. Aż trudno nie zadać pytania: czy za tym sensem nie stoi głębszy Sens? Pięć Tomaszowych dróg prowadzących do przekonania o istnieniu Boga można wprawdzie uznać za oparte na paradygmacie myślenia o świecie podważonym już przez współczesną fizykę, ale zawierają one w sobie głęboką intuicję, która pozwala przejść od doświadczenia sensu świata i przyrody do pytania o istnienie źródła tego sensu. Ks. prof. Michał Heller ukazuje ten wymiar myślenia filozoficznego we współczesnej fizyce.

Współczesność, i tego także trzeba być świadomym, jest jednak przeniknięta głębokim poczuciem bezsensu ludzkiego losu, pytaniami o cierpienie niewinnych, o niesprawiedliwość czy ból, wymieranie całych gatunków wpisane w ewolucję życia. Pytania Fiodora Dostojewskiego z „Braci Karamazow”, wzmocnione ­jeszcze przez doświadczenia wieku XX, w tym wielki krzyk Eliego Wiesela, który z serca Auschwitz woła: „gdzie jest Bóg?”, chwieją optymistycznymi założeniami Tomasza z Akwinu, wiarą w ostateczny sens świata, jednostkowego życia czy wreszcie istnienia miłującego Boga.

Odpowiedź na te wątpliwości, na pytania wciąż powracające także w obliczu cierpienia ofiar z Buczy czy Irpienia, również wpisane są w proces ewangelizacji. Głoszenie Boga nie może pomijać najmocniejszych zarzutów wobec Niego. Musi się stawać swoistą „teodyceą” – nie w duchu Leibniza, ale Kierkegaarda, Dostojewskiego, Hansa Ursa von Balthasara, Jürgena Moltmanna czy teologów kenotycznych, którzy ograniczając głoszenie wszechmocy i wszechwiedzy Boga, skupiają uwagę na współcierpieniu, towarzyszeniu stworzeniu, byciu razem i „szaleńczej miłości” (by zacytować Paula ­Evdokimova) Boga do człowieka. Z drugiej zaś strony trudno nie sięgać do Josepha Ratzingera i jego debaty z Jürgenem Habermasem, gdzie późniejszy papież wskazuje, że jeśli Boga nie ma, jeśli nie istnieje życie wieczne, to ostatecznie nasze istnienie na ziemi jest absurdem i nie ma żadnej, nawet najbardziej podstawowej sprawiedliwości. Czy to dowód istnienia Boga? Nie, to jedynie wskazanie na źródło nadziei, na postulat sprawiedliwości. I przygotowanie pola do odpowiedzi, jakiej może udzielić jedynie Absolutnie Inny, Bóg.

Opowiedzieć o Jezusie

Te pytania – ostrożna, bardzo już kenotyczna teodycea – to jednak tylko wstęp do głoszenia Boga, który objawił się w Jezusie Chrystusie. To ono jest w centrum chrześcijaństwa, co doskonale pokazują Dzieje Apostolskie, gdzie w kolejnych kazaniach Piotra powraca podstawowa prawda, że w centrum głoszenia jest Chrystus. „Niech więc cały dom Izraela wie z niewzruszoną pewnością, że tego Jezusa, którego wyście ukrzyżowali, uczynił Bóg i Panem, i Mesjaszem” – głosi w swoim pierwszym słowie Apostoł. Właśnie w postaci Jezusa, takiej, jaką znamy z Ewangelii, ale i z Tradycji, Bóg objawił swoją naturę w pełni. Ewangelizacja jest więc – ponawianym wciąż w kolejnych pokoleniach – trudem odczytania, odkrycia, zrozumienia tej właśnie Osoby na nowo, w nowych terminach, w nowych obrazach, w nowych interpretacjach.

Gdy Romano Guardini, Joseph Ratzinger, Peter Seewald, Henri Daniel-Rops, Roman Brandstaetter czy Eugenio Zolli opowiadają nam na nowo losy Chrystusa, posługując się współczesnym językiem, ale także współczesnym postrzeganiem Jego Osoby, wiedzą biblistyczną oraz intuicjami, których wcześniej nie było, to w istocie ewangelizują nas na nowo. A gdy my opowiadamy o swoim spotkaniu z Jezusem, o tym, jak On wszedł w nasze życie, ale także jak objawił się nam w „łamaniu chleba” i „wyjaśnianiu Pism” – dokonujemy absolutnie podstawowej ewangelizacji.

Za mało w naszym kaznodziejstwie opowiadania o tym kluczowym spotkaniu. Ewangelie są pełne takich świadectw, opowiadanych z drastyczną niekiedy szczerością, ale my pucujemy je, poprawiamy, byle tylko nie dostrzegać, że tam, wtedy ludzie byli tak samo grzeszni, tak samo skłonni do niewiary i tak samo mieli trudność w dostrzeżeniu w ogrodniku czy stojącym w oddali człowieku Zmartwychwstałego. Tamta dramatyczna opowieść o rodzącej się wierze zostaje przesłonięta rzewnym przekonaniem o tym, że wtedy było inaczej, bardziej bajkowo, mniej tragicznie, a już na pewno bez właściwych ludziom emocji.

Za mało też chyba jest w naszym głoszeniu Jezusa spokojnego pogodzenia się z ludzką naturą, z jej grzesznością. Zbyt często głoszenie miłosierdzia Bożego rozpoczynamy (mnie się to zdarzało aż nadto często) od wyliczenia grzechów, jakie Bóg może odpuścić, i przypomnienia warunków, pod jakimi się to może wydarzyć. Gdy jednak Jezus usiadł nad Jeziorem Galilejskim obok zawstydzonego Piotra, ani słowem nie wspominał o jego grzechach, nie wypominał mu zaparcia się, nie nawoływał do nawrócenia, a jedynie zadał proste pytanie: „Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie więcej aniżeli ci?” (J 21, 15). Ani słowa napomnienia, jedynie pełne miłości pytanie skierowane do tego, który już wie, że tak miłować, jak tego chce Pan, nie potrafi, że nie jest zdolny oddać życia i że inaczej niż Jan (o którego zaraz po tej rozmowie się spyta) on się zaparł i uciekł.

W tym dialogu ukryta jest najgłębsza prawda o skutecznej ewangelizacji, o jej warunkach, o spotkaniu, które może odmieniać. Głosić Miłosiernego może tylko ten, kto doświadczył bezwarunkowego miłosierdzia, kto doświadczył własnej słabości, grzechu, upadku, a później absolutnie bezwarunkowego przebaczenia. To istota ewangelizacji i Dobrej Nowiny. Kto sam tego nie doświadczył, nie jest w stanie być autentycznym świadkiem Miłosiernego Pana, który nie wypomina nam przeszłości ani nawet teraźniejszości, ale daje nam czas na chodzenie z Nim i Jego śladami, niekiedy bardzo powolną drogą. To, że scena ta niemal kończy Ewangelię św. Jana, po lekturze której można od razu przejść do podręcznika ewangelizacji, czyli Dziejów Apostolskich, pozwala jeszcze lepiej zrozumieć, co stoi za świadectwem Piotra. On sam doświadczył przebaczenia, miłosierdzia, spotkania, i dlatego może je głosić z taką pasją i mocą.

Tego doświadczenia nie da się nikomu przekazać. To bardzo trudne dla rodziców, stających wobec wyborów swoich wychowanych po katolicku dzieci, które nie doświadczyły tego osobistego spotkania, nie zostały dotknięte przez pełne czułości Boże miłosierdzie, i ostatecznie porzuciły wiarę. I w tym przypadku warto uważnie wczytać się w ewangelizacyjną rozmowę, jaką jest dialog Jezusa i Piotra. „Gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale gdy się zestarzejesz...” – mówi Mistrz do Apostoła. Przestrzenią ewangelizacji nie jest chwila, dany moment, ale całe nasze życie. Nikt z nas nie wie, kiedy usłyszane i może nieprzyjęte Słowo odegra swoją rolę, kiedy wezwany rzeczywiście „pójdzie za Panem” i jak owo pójście się dokona. Robotnicy ostatniej godziny, ale także „anonimowi chrześcijanie” mogą wyprzedzić nas w drodze do Królestwa. Pokora to także jest element ewangelizacji.

Milczmy i słuchajmy

Od jakiegoś czasu wraca do mnie ze szczególną mocą obraz filozofowania Edmunda Husserla, który po roku 1905 zdecydował się na „redukcję fenomenologiczną”, na wzięcie w nawias zarówno pytania o istnienie, jak też poznanie – i na rozpoczęcie szukania poznania niewątpliwego, pewnego. Mam świadomość, że – co doskonale pokazał Leszek Kołakowski – to poszukiwanie pewności mu się nie udało, ale wiem też, że otworzyło zupełnie nowe perspektywy dla filozofii. Dlatego sądzę, że potrzebujemy analogicznej „redukcji ewangelizacyjnej”, wzięcia w nawias metod głoszenia, schematów duszpasterskich, a nawet części bardzo dobrze uzasadnionych odpowiedzi na pytania, które zawsze zadawano – i rozpoczęcia szukania zupełnie nowych form i metod. Porzucenia tego, co było, na rzecz czegoś, czego jeszcze do końca nie znamy.

Metodą takiej ewangelizacyjnej redukcji powinna zaś stać się adoracja, milczenie i słuchanie. Nie tylko słuchanie Chrystusa (choć ono zawsze pozostaje na modlitwie kluczowe), także słuchanie realnego bólu świata. Gdzie go szukać? Franciszek powie, że na peryferiach, ale równie dobrze słychać go w szkołach naszych dzieci, w naszych miejscach pracy, w czytanych książkach i oglądanych serialach. Wsłuchanie się w to, co tam jest, dostrzeżenie autentycznego szukania w tym, co czasem nas irytuje, jest jedyną możliwą drogą usłyszenia pytań, na które chcemy odpowiadać. Trzeba na moment zawiesić to wszystko, co wiemy, co uważamy, co uznajemy za pewniki. Dopiero gdy weźmiemy to w nawias – możemy zetknąć się nie tylko z „innym” w pełni jego osobowości, ale także usłyszeć pytania, jakie on przed nami stawia. Nie te wyobrażone, nie te przypisane mu, ale te, które próbuje sobie i być może nam zadać.

Adoracja, milcząca modlitwa słuchania, ostatecznie ma jednak nie tylko prowadzić do przemiany myślenia, ale przede wszystkim do zmiany patrzenia. Oglądanie świata oczyma Jezusa prowadzi zaś do uświadomienia sobie podstawowego celu ewangelizacji, który w niezwykle mocny sposób wyraził kiedyś założyciel Wspólnoty Emmanuel, Pierre Goursat. „Świat, który z zimna szczęka zębami, potrzebuje świadectwa miłości, żeby się ogrzać” – pisał. I ostatecznie to właśnie świadectwo miłości, zaangażowania, odczuwania oraz odpowiadania na ból i cierpienie świata jest głównym celem ewangelizacji. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 22/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Ból świata