Terapia przestrzenią

Lidia Pańków, autorka „bloków w słońcu”: Twórcy Ursynowa wierzyli, że naturalną potrzebą ludzi jest poczucie sensu wspólnotowego. Budowali przestrzeń, w której ludzie dobrze się ze sobą czują.

16.05.2016

Czyta się kilka minut

Budowa osiedla Ursynów, maj 1977 r. / Fot. Leszek Łożyński / PAP
Budowa osiedla Ursynów, maj 1977 r. / Fot. Leszek Łożyński / PAP

BERENIKA STEINBERG: Na warszawskim Ursynowie mieszka dziś ok. 150 tys. ludzi. W książce „Bloki w słońcu” wchodzisz do niektórych mieszkań. Oglądasz zdjęcia swoich bohaterów z lat 70. i 80., opisujesz widok z okien ich sypialni, meble i rośliny doniczkowe.


LIDIA PAŃKÓW: Zawsze lubiłam podglądać, jak ludzie mieszkają. Fascynuje mnie, w jaki sposób organizują przestrzeń wokół siebie. Czy będzie to mizerny stragan na rosyjskiej prowincji, czy snobistyczna księgarnia w Nowym Jorku – oglądam tę mikroprzestrzeń i zdradza mi ona bardzo dużo na temat ludzi i społeczeństwa. Widać jak na dłoni ich aspiracje, możliwości, pragnienia.

Na Ursynowie spędziłaś pierwsze lata swojego życia. Potem przeprowadziłaś się do Radości pod Warszawą, do starego domu odziedziczonego po amerykańskiej ciotce. Pomysł na książkę wziął się z tęsknoty za czymś utraconym?


W Radości nie poszłam do przedszkola. Całe dnie spędzałam z siostrą bliźniaczką w ogrodzie, pod okiem babci. Wypuszczałyśmy się tylko na dzikie działki wokół domu. To było trochę samotne życie...


A ja od urodzenia mieszkałam na Ursynowie i całe dnie spędzałam na podwórku z innymi dziećmi...


Właśnie, ursynowskie dzieci żyły w hordach! Pamiętam, iż miałam wtedy silne przekonanie, że najfajniej to się mieszka w bloku. Że blok daje nieskończone możliwości towarzyskie, nawiązywania więzi, spędzania czasu.

A więc coś, czego my, w tym wielkim ogrodzie, byłyśmy pozbawione. Już w dorosłości przez jakiś czas pomieszkiwałam na Ursynowie – na parterze z ogródkiem przy Końskim Jarze. To był czas, kiedy męczyły mnie niektóre warszawskie snobizmy. A na Ursynowie nic nie było wymuszone czy na pokaz. Ludzie jeździli na rowerach, chodzili z psami, z rodzinami, toczyło się realne życie. Żadnej scenografii, nic pod hasłem: chcę być zobaczony.

Moją uwagę przykuł wtedy niedaleki trzypiętrowy blok. W kształcie litery L, stał u podnóża ogromnej Kopy Cwila. Otoczony sosnami i topolami, z usypaną przy parterze skarpą, sprawiał wrażenie, jakby naturalnie wyrastał z terenu – a przecież wszystko tam było sztucznie ukształtowane. Lubiłam zaglądać w jego okna i zastanawiać się, kto w nim mieszka.

Kojarzył mi się z architekturą niemalże świątynną – mam na myśli prostotę i integrację domu z przyrodą. W nowych inwestycjach deweloperskich są już narzucone normy typu: jakiś tam procent zieleni itd. Architekci dysponują dziś dobrej jakości materiałami, mogą robić w nieskończoność wizualizacje, research rozwiązań z całego świata, a mimo to rzadko kiedy powstaje efekt integralności budynków z otoczeniem. Zaczęłam się zastanawiać, w jaki sposób udało się to architektom Ursynowa.


Dowiedziałaś się, kto mieszka w bloku pod Kopą Cwila?


Już w trakcie pracy nad książką okazało się, że kiedyś mieszkał w nim Marek Budzyński – główny architekt Ursynowa – i że cały pion był zajęty przez projektantów z jego zespołu!


W książce opowiadasz: „Szkopowie wracają przez osiedle po nocnej bibie. Andrzej wspina się na Kopę Cwila, postanawia przymrozkiem przegonić kaca. Już na szczycie łapie oddech i widzi Budzyńskiego, jak macha z okna i daje znaki, żeby wpaść z wizytą”. Andrzej Szkop to młody architekt należący do zespołu projektującego Ursynów. Budzyński był trochę starszy od reszty swoich współpracowników. Lubili się?


Jeżeli nie kochali! Do tej pory opowiadają o sobie jak o rodzinie. Byli świeżo po studiach i wkręcili się w projektowanie Ursynowa z ogromnym entuzjazmem, dawali z siebie wszystko. Była w tym energia, szaleństwo, coś ponad miarę. Siedzieli po nocach, bez podziału na czas pracy i czas prywatny. Poszli za Budzyńskim jak w dym. Nie byli uwikłani w partię, politykę, ale dostali od gierkowskiej władzy zielone światło, żeby robić to, co właściwie sobie wymyślą. Sądzę, że mieli ogromne poczucie szansy i własnej mocy.


O jakiej szansie mówisz? Na rozwój kariery?


Na realizację! Wtedy większość projektów to były projekty studyjne i konkursowe, robione do szuflady. A oni weszli w coś dużego i realnego.

Druga ważna rzecz, o której mówi Szkop, to bezinteresowność. Włodzimierz Witaszewski – kolejny architekt z zespołu – nazywa to pozytywizmem. Było w nich głębokie, niekwestionowane poczucie, że to, co ma powstać, musi być sensowne. Sensowne ze względów formalnych – a więc w warstwie estetycznej – i sensowne dla użytkowników, dla ludzi. W jednym z wywiadów Budzyński mówi, że przy budowie należy uwzględnić wszystkie ograniczenia i racjonalne czynniki, jakie się da. I oni tworzyli właśnie taki model: racjonalny, oparty na tym, co jest sensowne w ramach tego, czym dysponują.


Masz na myśli ograniczenia wynikające z systemu wielkiej płyty?


Albo takie, że trasa transporterów, które tę wielką płytę miały dowieźć, determinowała np. późniejsze trakty komunikacyjne. To jednak była architektura kompromisowa w tym znaczeniu, że Ursynów powstawał w bardzo niekomfortowym momencie historycznym. Po bumie ekonomicznym początku lat 70. gospodarka się załamuje, a jednak im, w warunkach deficytów i chaosu, udaje się zbudować coś, co ma trwały sens.

Dzisiaj na zaniechania planowania przestrzennego natykamy się na każdym kroku. Mamy poczucie, że coś się zawala, jest nie do końca przemyślane albo że ktoś nad tą przestrzenią nie panuje. Nie chcę, żeby to zabrzmiało jak jakaś katecheza, ale mam wrażenie, że ludzie nie są dziś skorzy tak bardzo w coś wierzyć.

O Ursynowie myśleli kompleksowo: począwszy od rozmieszczenia węzła sanitarnego, poprzez to, jak ludzie w bezpieczny sposób będą szli do metra czy na zakupy, a dzieci w drodze do szkoły nie będą musiały przechodzić przez żadną ulicę (tzw. pieszociągi), aż do całości tego przestrzennego układu; a skończywszy na warstwie życia społecznego: aktywizacji mieszkańców i łączeniu ich w życiu osiedlowym.


Jaki w takim razie był główny cel ich projektu?


Stworzyć przestrzeń, która sprzyja jednostkom, rodzinom w budowaniu więzi społecznych. Przestrzeń, która gwarantuje możliwość godziwego życia z dostępem do światła i zieleni. Sprawia, że ludzie dobrze się czują ze sobą i w przyrodzie.


Skąd im się wtedy wzięły te więzi społeczne?


Dysponowali badaniami, które wskazywały na to, że w blokach, gdzie są długie korytarze, jest dużo pięter, klatek i drzwi, mieszkańcy nie poznają się nawzajem i panuje wrogość. Budzyński nawiązywał do idei miasta antycznego, polis: miasto to nie tylko miejsce do mieszkania, ale też miejsce wymiany idei i usług, między mieszkańcami wytwarza się sieć powiązań i reguły użytkowania.

Ale myślę, że oprócz tego archaicznego pojęcia wspólnoty było w tym też trochę romantyzmu – czyli tęsknoty za swojskością, za polskim miasteczkiem z rynkiem, uliczkami i podwórkami. I trochę awangardy międzywojennej, ducha socjalizmu w najlepszym wydaniu: ludzie mają prawo do tego, żeby mieszkać ładnie, bez ostentacji, i to godziwe życie sprawi, że będą zdolni do współdziałania.


„Koncepcje mieszkaniowe komuny dążyły do rozbicia wspólnoty jako osiedla i rozbicia osiedla jako wspólnoty. Całe to nasze projektowanie to było więc spiskowanie” – powiedział Krzysztof Herbst, socjolog.


Za ideą racjonalnego i dynamicznego życia wspólnoty stała niesamowita wiara w to, że naturalną potrzebą ludzi jest poczucie sensu wspólnotowego i że wystarczy stworzyć struktury, które im to umożliwią. W tym celu ursynowscy projektanci obwarowali się masą analiz i raportów oraz zaangażowali do pomocy ekspertów. Socjologów – m.in. właśnie Herbsta – demografów oraz psychologów i psychiatrów z ośrodka Synapsis.


Synapsis?


To ośrodek, który w latach 70. wykiełkował z Młodzieżowego Ośrodka Leczenia Nerwic.

W przyziemiach ursynowskich bloków zostały zaprojektowane specjalne pomieszczenia, w których psychologowie – pracownicy Synapsisu – zajmowali się terapią mieszkańców. Wcześniej robili rozeznanie w ich potrzebach. Chodzili od drzwi do drzwi i dowiadywali się o sytuacje konfliktów rodzinnych, zaniedbanych dzieci czy pozostawionych samym sobie starszych ludzi.

Kolejną działalnością Synapsisu były prowadzone przez animatorów kluby mieszkańców – miejsca popołudniowych spotkań pod hasłem „bal kowbojów” albo „razem majsterkujemy” czy „zbieramy znaczki”. Brzmi trochę kabaretowo, a trochę fajnie.


Wypaliło?


Wypaliło, ale po paru latach wygasło – zarówno program klubów, jak i pomocy terapeutycznej. Jeśli chodzi o kluby, podejrzewam, że ludzie mogli jednak czuć podskórną niechęć do zorganizowanych działań wspólnotowych.

Rósł też konflikt Synapsisu z władzami spółdzielni. Nie na rękę im było, że mieszkańcy aktywizowani przez Synapsis i korzystający z jego pomocy zyskują większą świadomość i autonomię. Michał Wroniszewski, jeden z jego założycieli, twierdzi, że hasła, które w Synapsisie ukuli i którymi się żywili – takie, jak np. dobro wspólne, zdrowie psychiczne, otwartość międzykulturowa czy troska o upośledzonych społecznie i psychicznie – tworzyły podwaliny społeczeństwa obywatelskiego.

Kolejną przyczyną mogło być to, że większość psychologów i animatorów zaangażowała się w Solidarność i tam kierowała swoją energię.


A potem wybuchł stan wojenny.


I tu nastąpiło coś, co można nazwać przewrotnością historii. System aktywizowania mieszkańców w klubach nie wypalił ze względu na zmieniający się klimat polityczny, ale okazało się, że duch samoorganizacji i działań wspólnotowych sprawdził się w działaniach oddolnych. Mam na myśli ursynowską konspirę. Na Ursynowie przecina się mnóstwo szlaków opozycjonistów. Te mieszkania ożyły!


Na moim podwórku ukrywał się Bujak!


No widzisz. Joanna Szczęsna, która też się na Ursynowie ukrywała i uwiła tam swoją opozycyjną sieć związaną z „Tygodnikiem Mazowsze”, wyłożyła mi, na czym to polegało. Otóż okazuje się, że w prawie każdym bloku znajdowały się nisze do działalności podziemnej. Miejsca do przechowywania bibuły, miejsca spotkań redakcyjnych i miejsca do spania. Szczęsna twierdzi, że ludzie zaangażowani w działalność podziemną i mieszkańcy Ursynowa wspólnie stworzyli przyjazne środowisko dla potrzebujących pomocy. Panował klimat, który sprzyjał ukrywaniu się.


Dlaczego?


Dlatego że ludzie udostępniali swoje mieszkania. Znali się między sobą – to ważne. Mieszkania były duże – to też ważne. Mogły pomieścić grupy ludzi dyskutujących na spotkaniach redakcyjnych czy kogoś, kto potrzebował kryjówki. Kolejna rzecz: łatwo było uciec. Pozwalała na to dziwna struktura pieszociągów: alejki wijące się między blokami, nisze i zaułki, klatki schodowe z podwójnymi wyjściami – można było kluczyć i zgubić esbeka. Na Żoliborzu np. nie było to takie proste.

Ale ferment ludzki był decydujący. Kamila Staszko, architektka z zespołu Budzyńskiego, również zaangażowana w opozycję, tłumaczy to brakiem telefonów w pierwszych latach Ursynowa. Ludzie zaglądali do siebie, bo nie było innego sposobu kontaktowania się. Trzeba było zapukać, a jak się zapukało, to już się zostawało. Ursynowskie historie ze stanu wojennego układają się w rodzaj niezwykłej choreografii, jak w teatrze. U kogoś pali się w nocy światło, więc wpadasz i dyskutujesz. Albo ktoś do ciebie puka, bo szuka noclegu, u ciebie nie ma miejsca, ale wiesz, że dwa piętra wyżej sąsiad ma duże mieszkanie i na pewno pomoże. Życie w gorączce, wspólne knucie.


W bloku, gdzie mieszkałam, słynna jest anegdota o mojej sąsiadce z góry. Dla redaktora z ulicy obok przygotowywała matryce podziemnego pisma, które przechowywała w piekarniku. Któregoś dnia upiekła ciasto – razem z matrycami. Albo o mojej matce, która szła dostarczyć coś ukrywającemu się przyjacielowi. Żeby zmylić esbeków, przebrała się: stara jesionka, futrzana czapa i makijaż. Na klatce schodowej minęła się z moim 10-letnim bratem, który jej nie rozpoznał – była z siebie bardzo dumna.

W tych opowieściach niewątpliwie jest rys karnawału. I coś jeszcze. Kiedy mówimy o braku zaufania, który zdecydował, że kluby mieszkańców się rozpełzły, bo ludzie nie chcieli razem uprawiać grządek i spotykać specjalistów od wszystkiego, to w przypadku stanu wojennego zaufanie społeczne było czymś oczywistym. Ludzie działali we wspólnej sprawie. Nie było tak, że ktoś odbywał proces myślowy, a konkluzja była taka, że coś udostępnia czy przewiezie – nikt się nie zastanawiał, klimat był oczywisty, że to zrobi.


Może to zabrzmi banalnie, ale co najbardziej uderza mnie w tych opowieściach, to bezinteresowność. Bezinteresowność poniesienia ryzyka związanego z tym, że przewieziesz bibułę, bezinteresowność udzielania sobie nawzajem przestrzeni. Żadnej kalkulacji. Dzisiaj nam wszystkim wydawałoby się to trudne – wydzielić przestrzeń dla kogoś z zewnątrz. Wtedy było mniej chronienia swojego poczucia komfortu i własnych interesów. Ale to w ogóle uderza podczas rozmów z ludźmi o tamtym okresie: oczywistość wspólnotowych działań.


Jak myślisz, z czego to wynikało?


Może z głębokiego poczucia beznadziei? Nie było tak jak teraz, że ludzie chcą mieć piękne mieszkania i superkariery. Ważne było to, co się wydarza między ludźmi, to była wartość sama w sobie. Nie liczyło się czasu wspólnego.


Wytłumacz mi jeszcze, dlaczego Budzyński nie nazywał Ursynowa osiedlem, tylko miastem?

Osiedle to coś peryferyjnego, coś, co nie wytwarza własnych sensów. Ludzie marzą o tym, że kiedyś się z niego wyniosą. A Budzyński budował coś, gdzie wszystkie te sensy będą do znalezienia na miejscu. ©


LIDIA PANKÓW jest dziennikarką i redaktorką. Pisze o kulturze wizualnej: fotografii, modzie, architekturze i dizajnie. Publikowała m.in. w „Wysokich Obcasach”. Współpracuje też z „Dwutygodnikiem”. Na co dzień jest związana z „Twoim Stylem”.


Lidia Pańków, „Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego”, Czarne, Wołowiec 2016

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 21/2016