Mity wielkiej płyty. Tylko premierowi wydaje się, że mieszkanie na osiedlu to degradacja

Obiecując wyborcom program rewitalizacji wielkopłytowych osiedli, rząd mimowolnie ujawnił przekonanie o istnieniu osobnego gatunku człowieka.Tego z bloków.

17.09.2023

Czyta się kilka minut

mity  wielkiej płyty
Osiedle zwane „Manhattanem” z muralem Wiedźmina na ścianie szczytowej jednego z bloków. Łódź, 2021 r. / PIOTR KAMIONKA / REPORTER

Trzy dekady temu homo blocus utożsamiano z homo sovieticus. Choć to akurat też nieprawda. Bowiem bloki – a także niektóre technologie do ich produkcji, jak właśnie wielka płyta, którą premier Mateusz Morawiecki niedawno mylnie utożsamił z wszystkimi blokowymi osiedlami – zrodziły się przede wszystkim na Zachodzie. I stamtąd rozpoczęły triumfalny pochód przez Polskę.

Bloki, blokowiska, blokerski

Na początku lat 70. XX w. Edward Gierek, obejmując władzę w kraju jako pierwszy sekretarz partii komunistycznej, zapowiedział wzniesienie w latach 1970--1990 siedmiu milionów mieszkań. Takie tempo oznaczało konieczność szybkiego uprzemysłowienia budownictwa. Dotąd z prefabrykatów stawiano nie całe bloki, lecz podstawowe ich elementy, jak ściany wewnętrzne i stropy – rodzaj stelażu, na którym z cegieł lub gruzobetonowych bloczków murowano zewnętrzne części budynków. Dopiero gdy w 1971 r. rząd Gierka zamówił w Niemczech Zachodnich i Francji wyposażenie fabryk domów i urządzenia do produkcji płyt, w krajobrazie polskich miast zaczęło przybywać masowo wytwarzanych budynków.

Stawiano je coraz szybciej, coraz większe i coraz bardziej do siebie podobne. Nic dziwnego, że umęczeni monotonią, przymusowymi metrażami, szarością, niedoróbkami i beznadzieją schyłkowego ­PRL-u mieszkańcy marzyli o wyprowadzce. Najchętniej do własnego domu z ogródkiem, bo własne równało się lepsze niż przymus współdzielenia. A rynek najmu w dzisiejszym rozumieniu w zasadzie nie istniał.

W pierwszej dekadzie po transformacji homo blocus przeistoczył się w blokersa. Postać w obowiązkowym dresie z kapturem, syna i córkę rodziny o rysach patologicznych, którzy zabijają czas na podwórku pod blokiem na słuchaniu hip-hopu i paleniu blantów. Filmy i reportaże prezentowały osiedle jako teren niebezpieczny dla obcych, królestwo lokalnych zabijaków. Pejoratywne określenie „blokowisko” – pierwotnie oznaczające osiedle z wadami – rozprzestrzeniło się na ogół blokowych osiedli, stając ich synonimem.

Słowa premiera Morawieckiego o „dziadostwie”, „Polsce B i C” wpisują się w ten schemat. Żeby było zabawniej – najbliższych wzorców podobnego, być może świadomego pomieszania pojęć dostarczały długo Niemcy po zjednoczeniu. W berlińskiej prasie większość artykułów o problematycznych homo blocus opatrywano zdjęciami bloków ze wschodniej części miasta, jakby dotyczyły tylko homo sovieticus, a monstrualne osiedla na zachodzie, znane choćby z „My, dzieci z dworca Zoo” Gropiusstadt, nagle przestały przysparzać kłopotów albo zniknęły – choć przecież istnieją znacznie dłużej. Nic dziwnego, że Ossi upatrywali w tym manipulację służącą wzbudzeniu przekonania, że są rzekomo gorsi od Wessich.

Wielu polskich mieszkańców wielkopłytowych osiedli podobnie odebrało teraz słowa Morawieckiego.

Wschodnie i zachodnie

Utopijne „szklane domy”, do których wzdychano jeszcze w Polsce przedwojennej, dziś przeobraziły się niemal w symbol dystopii: „trudne dziedzictwo”, nie tylko architektoniczne, balast, z którym trzeba się jakoś uporać. Zatem: czy bloki są dobre, czy złe? – nie zliczę, ile razy po wydaniu książki „Betonia” zadawano mi podobne pytanie, choć był to reportaż, a nie książka naukowa. Nie ma jednak na nie odpowiedzi innej niż znienawidzone „to zależy”, na przekór biało-czarnemu obrazowi świata, jaki wolą nasze mózgi z ich skłonnością do porządkowania.

Mity wielkiej płyty

Sądząc po danych z rynku mieszkaniowego – dobre, gdyż jest na nie popyt, a ceny, nawet w wielkiej płycie, nie odbiegają od tych w kamienicach czy budynkach deweloperskich. Główną przyczyną jest oczywiście brak mieszkań, szacowany obecnie na 1,5-2 mln lokali. Przede wszystkim więc zależy: jaki blok, jakie osiedle, a nawet: jaki blok, jakie osiedle i jakie mieszkanie, w jakim mieście i okolicy.

W historii blokowego budownictwa w Polsce po 1945 r. są bowiem lata tłuste i chude. Te pierwsze to epoka tuż po wojnie, gdy architekci, nieskrępowani jeszcze przez wytyczne socrealizmu, mogli wreszcie realizować osiedla społeczne w duchu przyjętej w 1933 r. przez urbanistów Karty Ateńskiej – zielone, z rozrzedzoną, różnorodną zabudową. Czas dominacji socrealizmu też nie jest najgorszy, bo większość pryncypiów projektowania utrzymano, a „pałace dla ludu” charakteryzuje solidność materiału. Krótki karnawał odwilży drugiej połowy lat 50., gdy znów można było budować nowocześnie, bez narzuconego kostiumu, choć niektóre zachodnie wynalazki, jak megastruktury w rodzaju osiedla Za Żelazną Bramą czy tzw. superjednostek, przeflancowano na polski grunt zbyt bezkrytycznie. I wreszcie złota era wielkiej płyty, czyli wczesne lata 70., gdy na realizację szeroko zakrojonych planów nie brakowało jeszcze pieniędzy.

Czasy ciemne to przede wszystkim era oszczędności schyłkowego Gomułki i ostatnia dekada przed transformacją, kiedy budowano coraz szybciej i bardziej niedbale.

Były (i nadal są) w Polsce osiedla gorsze, zaniedbane, lub pojedyncze skupiska bloków owianych złą sławą – lecz mimo wszystko daleko im do paryskich, londyńskich czy amsterdamskich blokowych dzielnic lub wręcz miast satelickich. Z podstawowego powodu: na Zachodzie osiedla budowano dla gorzej sytuowanych obywateli, zwykle w ramach programów socjalnych, zapominając częstokroć o zapewnieniu środków na ich utrzymanie i rewitalizację (mieszkańców tym bardziej nie było na to stać). Szybko następował więc proces określany jako spirala upadku albo syndrom wielkiego osiedla: bloki niszczały i z czasem zostawali w nich tylko najubożsi, często bezrobotni, pozbawieni alternatywy lokatorzy. Osiedle zmieniało się zaś w ośrodek przestępczości.

Z tych zagrożeń zdawali sobie też sprawę urbaniści z warszawskiego Biura Odbudowy Stolicy już w 1949 r. W dokumentacji planowanej wyłącznie dla robotników śródmiejskiej dzielnicy Muranów dopisano odręcznie uwagę, że zbytnia jednorodność społeczna nie byłaby pożądana.

W odróżnieniu od zachodnioeuropejskich, polskie osiedla od początku charakteryzowała różnorodność. Wprost wypływała ona z koncepcji egalitarnego miasta socjalistycznego, pośrednio zaś – z dominacji państwa na rynku mieszkaniowym i w budowlance. Strefy nowych dzielnic mieszkaniowych, czyli osiedli z wielkiej płyty, w mieście socjalistycznym uchodziły za obszar o najlepszych warunkach do życia (obok historycznego centrum i strefy przejściowej o mieszanej zabudowie). Dlatego sąsiadowali w niej ze sobą robotnik, artysta i profesor. Trudno mówić o homo blocus jak o obcym, skoro na samych wielkich osiedlach (a to przecież nie wszystko, jeśli idzie o budownictwo blokowe) do dziś żyje 40 proc. Polaków. A prawie każdy miał jakieś z blokiem doświadczenie – jeśli sam się w nim nie wychował, to chociaż mieszkał przez chwilę lub odwiedzał rodzinę.

Funkcjonalność ponad wszystko

Oczywiście bloki, a zwłaszcza wielkie osiedla powstałe w okresie, gdy wielka płyta zdominowała inne technologie, mają swoje minusy. Kraje zachodniej Europy nie bez powodu pozbywały się balastu w postaci fabryk domów, oferując klientom z demoludów licencje, linie produkcyjne, a nawet całe wytwórnie. Zwłaszcza Niemcy Zachodnie, które miały dość wielkiej płyty, odkąd przekonały się, że nie da się mieć ciastka i zjeść ciastka – czyli ograniczać kosztów budowy i jednocześnie dbać o atrakcyjność wizualną.

Stereotypowość, monotonia, anonimowość to zauważalne na pierwszy rzut oka i punktowane przez specjalistów mankamenty wielkopłytowej architektury. Co jednak ciekawe, akurat te aspekty mają najmniej wspólnego z negatywnym odbiorem osiedli przez polskich użytkowników. Podobnie jak sama technologia. Tym bardziej że wielka płyta jawi się dziś jako materiał ekologiczny, który można przekształcać na wiele sposobów, skracając i wydłużając bryłę, powiększając mieszkania, dodając okna, balkony i tarasy (choć akurat w Polsce rzadko trafiają się przypadki tak radykalnych zmian). Mieszkańcy nie są surowi w osądach nawet wobec „pastelozy”, czyli malowania wielkich powierzchni bloków na iście baśniowe kolory. Do uznania osiedla za estetyczne wystarczają im odmalowane elewacje, odnowione wnętrza i dobry stan techniczny. Wygląda na to, że moderniści, ojcowie bloków, mieli rację, zakładając, że w tego typu zabudowie najważniejsza jest funkcjonalność.

Pozostałe walory można podsumować następująco: po pierwsze lokalizacja, po drugie – dobre skomunikowanie. O ile największe osiedla, wznoszone w latach 70. i 80. XX w., sytuowano faktycznie z dala od centrum, przez kolejne dekady, wraz z rozrostem miast, zrosły się z nimi – również wskutek rozwoju dróg i sieci transportu miejskiego – na tyle, że trudno dziś uznać je za peryferyjne.

Mateusz Morawiecki, deklarując zamiar „skończenia z dziadostwem” na wielkopłytowych osiedlach, które jego zdaniem nie zawsze odpowiadają obecnym standardom życia, wspomniał z kolei o braku wind, garaży, zieleni, placów zabaw, skwerów, a także o niezadbanych blokach z „drzwiami przyklejanymi taśmą samoprzylepną”. Tyle że wbrew obrazowi, który odmalował premier, akurat zieleni ani miejsc do rekreacji na większości z nich nie brakuje. Nawet w polskich „blokowiskach” z lat 1970-1985 zaplecze socjalno-usługowe można było znaleźć w każdym osiedlu wielorodzinnym, co nie było standardem choćby za zachodnią granicą. Wśród mieszkańców kilku największych osiedli Wrocławia (Gaj i Sobieskiego), Krakowa (Prądnik Czerwony), Warszawy (Wrzeciono i Ursynów Północny), Katowic (m.in. Tysiąclecia, Witosa, Kukuczki) i Lublina (osiedle Mickiewicza) badanych w pierwszej dekadzie XXI w. przez geografów i socjologów, zdecydowanie przeważyła opinia, że ich osiedla są zadbane.

Na przekór stereotypom, większość mieszkańców czuje się na wielkopłytowych osiedlach bezpiecznie. Wśród mankamentów wymieniają zbyt małe mieszkania, niedostatek miejsc do spędzania wolnego czasu i niedobór parkingów. Wydawać by się mogło, że to jedyny punkt, w którym premier trafił w sedno, obiecując ich budowę. Nie bez kozery hasło to padło jednak w kontekście parkingów podziemnych, najdroższych, zatem rzadko spotykanych. Bo akurat powiększanie w osiedlach terenów pod miejsca do parkowania to miecz obosieczny. Jak wynika z analizy osiedli warszawskich, przeprowadzonej przez A. Bierzyńskiego i A. Kozłowską w 2005 r., choć na pozór przyczynia się do poprawy warunków życia, długoterminowo obniża atrakcyjność osiedli, bo zabiera tereny do rekreacji, sprzyja tworzeniu barier przestrzennych, zwiększa ruch samochodowy w osiedlowych uliczkach, który przecież w zamyśle samych projektantów i w duchu Karty Ateńskiej miał pozostać na zewnątrz.

Mity wielkiej płyty

Jeśli dziś dochodzi do wyprowadzki, to skłaniają do niej mieszkańców czynniki niezwiązane z samym osiedlem, jak powiększenie rodziny, wzrost zamożności, i to samo, co dwie dekady temu – spełnienie marzenia o własnym domu jednorodzinnym.

Osiedlowa gentryfikacja

Trzydziestoparoletni, z córką w wieku wczesnoszkolnym, oboje graficy. Po studiach zakotwiczyli w Krakowie. Przez 8 lat wynajmowali dwupokojowe mieszkanie w wielorodzinnym budynku na Krowodrzy, zbudowanym przez spółdzielnię już w XXI w., w sąsiedztwie wielkopłytowych bloków. Było im dobrze, ale konieczność przestawienia się na pandemiczny tryb pracy i nauki zdalnej ujawniła znienacka wady układu wnętrz w nowym budownictwie – jeden pokój zamknięty, drugi z kuchnią otwartą na salon. Próbowali jeszcze jakoś kombinować, on na krótko urządził sobie kącik do pracy w przedpokoju.

W końcu zaczęli szukać czegoś nowego, lub raczej starego – bo doszli do wniosku, że typowe M-4 w starszym bloku, z oddzielnymi trzema pokojami i kuchnią, idealnie zaspokoi ich potrzeby. Koniecznie na tym samym osiedlu, bo zieleńce, park, place zabaw, szkoła, sklepy – wszystko w zasięgu pięciominutowego spaceru. Znaleźli w bloku obok. Cztery piętra bez windy, rok 1979. Wnętrze mieszkania miało, co prawda, mocno PRL-owski sznyt, ale dogadali się z właścicielem, że w cenie wynajmu uwzględni remont, który zrobią. Ucieszyli się, bo lubią po swojemu. Odnowione mieszkanie inspiruje teraz czytelników jednego z portali, pokazującego, jak żyją młode, twórcze duchy w dużych miastach.

To przypadek przeczący tezie, jakoby mieszkanie na polskim osiedlu z wielkiej płyty było degradacją. Wyobrażeniom o homo blocus idą też w poprzek rozliczne badania geografów społecznych i socjologów miasta. Jak choćby dr Ewy Szafrańskiej z Instytutu Geografii Miast i Turyzmu Uniwersytetu Łódzkiego, która przyjrzała się współczesnym lokatorom takich miejskich siedlisk. Okazuje się, że nie tylko cieszą się one dobrą opinią, ale utrzymały relatywnie wysoki status społeczny. Masowy eksodus z nich, wieszczony przez media w latach 90. ubiegłego wieku, nie nastąpił.

Wśród napływających do osiedli nabywców mieszkań przeważa dziś nowa klasa średnia: ludzie wysoko wykształceni i stosunkowo zamożni, którzy kierują się takimi kryteriami jak metraż, obfitość zieleni, mniejsza gęstość zabudowy, dostępność infrastruktury transportowej, usług i sklepów, a także placów zabaw dla dzieci. Pod tym względem wiele osiedli, nawet wielkopłytowych, wypada lepiej niż nowe realizacje deweloperskie. Co więcej – mówi się wręcz o ich gentryfikacji. Czego bowiem nie zauważył premier, to przemiany, jakie od dwóch dekad już na nich zachodzą – i nie dotyczy to tylko odnawiania budynków.

Część z nich określa się mianem „umiastowienia”, bo blokowe sypialnie, ukształtowane wokół wewnętrznego ośrodka usługowego, imitującego osiedlowe centrum i odcięte od miasta trasami szybkiego ruchu lub terenami przemysłowymi, wreszcie się do niego zbliżają. Same też coraz bardziej przypominają układem tradycyjne miasto. Sprzyja temu tworzenie lub rozbudowa istniejących placówek publicznych, jak uniwersytet, szpital, szkoła średnia czy urząd administracyjny. Paradoksalnie do podwyższenia standardu może przyczyniać się także często krytykowana nowa zabudowa deweloperska pojawiająca się na osiedlu. Pojedyncze bloki albo niewielkie ich zespoły zaburzają oryginalny układ urbanistyczny, ale przyciągają też nowych mieszkańców o wyższym statusie społecznym.

Między prywatnym a wspólnym

Blok to dziecko utopii, kompleksowego projektu społecznego. Osiedle również – tylko w większej skali. Wyobrażenia na temat „nowego człowieka”, który miał je zaludniać, przyjmowano na etapie projektowania. Jak były mylne, pokazują liczne przykłady z Polski i ze świata. Iluzji ulegali nawet architekci zaangażowani w ruch osiedli społecznych, przejęci ideą stworzenia jak najlepszych mieszkań w blokach, dostępnych dla robotniczych lokatorów. Jak Helena Syrkus, która sądziła, że wyrządza przysługę tym z warszawskiego Rakowca, instalując im centralne ogrzewanie i kuchnie gazowe. Dopiero wyniki ankiety rozesłanej wśród przyszłych mieszkańców otworzyły jej oczy: gospodynie wolały mniej kosztowne kuchnie na węgiel i kaflowe piece, a zamiast ergonomicznej tzw. kuchni frankfurckiej – większe metraże. Czy przedstawiciel paryskiej burżuazji, Émile Aillaud, przekonany, że biedniejszy użytkownik doceni jego artystyczną wizję osiedli projektowanych jako swoiste place zabaw dla dorosłych i będzie cieszył się z mniejszych okien, bo te zapewnią mu w mieszkaniu poczucie bezpieczeństwa.

Gdy okazało się, że utopia niekoniecznie się sprawdza, bo człowiek to byt nieprzewidywalny, homo blocus stał się homo rattus – za sprawą amerykańskiego zoologa, który w 1962 r. opublikował w „Scientific American” tekst o wynikach swych pierwszych eksperymentów nad gryzoniami, stłoczonymi w dużej liczbie na małej przestrzeni. John Calhoun dowodził w nim, że zmuszanie licznej populacji do życia na niewielkim terytorium prowadzi do patologii społecznych, określanych mianem „bagna behawioralnego”. Postawił też tezę, że istnieje próg zagęszczenia osobników na danym obszarze, po którego przekroczeniu zwierzęta nie są zdolne stworzyć stabilnej i funkcjonującej bez problemów społeczności. Wyniki doświadczenia wzbudziły zainteresowanie dziennikarzy spoza prasy fachowej. Odkrycie trafiło na podatny grunt, bo zarówno w USA, jak i w Europie toczyły się wówczas dyskusje o zagrożeniach, jakie niesie szybka urbanizacja.

Analogia z coraz bardziej zatłoczonymi miastami, w których wznosi się kolejne osiedla identycznych bloków zdolnych pomieścić tysiące osób, nasuwała się sama, zwłaszcza że autor nie stronił od antropomorfizujących porównań. Wystarczy wspomnieć, że gryzonie są inteligentne, przejawiają złożone zachowania społeczne – i już widać ludzką cywilizację w miniaturze. Szczury i myszy Calhouna zyskały sławę równą niemal psom Pawłowa, owocując pracami takimi jak „Ukryty wymiar” Edwarda T. Halla, sugerującymi, że źle zaprojektowane budynki o ciasnych klatkach schodowych i niewielkich mieszkaniach, których użytkownicy nie mogą uniknąć przymusowych i częstych kontaktów z sąsiadami, są stałym źródłem stresu, a w skrajnych przypadkach prowadzą do zaburzeń psychicznych.

Dopiero po jakimś czasie pojawiły się głosy, że trudno w prosty sposób przekładać wnioski z doświadczeń na szczurach na zachowania ludzi. W grę wchodzi przecież specyfika gatunku, a u ludzkiego – także różnice kulturowe. Po zamieszaniu z „mysim rajem” antropolog Jonathan Friedman przeprowadził eksperymenty z udziałem ochotników i doszedł do konkluzji, że poziom stresu, niewygody i poczucie niezadowolenia nie wynikają z tłoku, lecz nadmiaru kontaktów społecznych. Kluczem jest więc utrzymanie zdrowych proporcji między własnym kawałkiem terytorium, nad którym ma się kontrolę, a sferą wspólną.

Totalny pejzaż totalitarnego systemu albo dzieło architekta-demiurga – tak wciąż postrzega się wielkie osiedla blokowe w polskich miastach. Tymczasem paradoksalnie, większość z nich już od dwóch dekad ma prywatnych właścicieli – mieszkańców. Od dawna biorą też sprawy we własne ręce, współfinansując z comiesięcznych opłat dla wspólnoty modernizacje i remonty. Zamiast więc szukać wśród wielkiej płyty problemów do rozwiązania, warto najpierw spytać, jak im się tam żyje i czy w ogóle potrzebują pomocy. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 39/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Mity wielkiej płyty