Te filmy mi „nie płyną"

Kadr z filmu "Rozdroże Cafe" Leszka Wosiewicza

30.10.2006

Czyta się kilka minut

MATEUSZ FLAK: - "Dlaczego jest tak źle, skoro niby jest tak dobrze?". Tak Łukasz Maciejewski podsumowuje dokonania polskiego kina w ostatnich latach. Czy Pana też bolą zęby na widok rodzimego filmu?

ROMAN GUTEK: - Nie bolą ani nie zgrzytają. Co roku z taką samą ciekawością jeżdżę na festiwal do Gdyni albo biegnę na robocze pokazy nowych filmów polskich. Kibicuję twórcom tak jak wtedy, gdy miałem 20 lat i z wypiekami na twarzy czekałem na nowe filmy Wajdy czy Zanussiego.

Płytki rynek

- W takim razie trochę statystyki: przez 10 lat działalności firma Gutek Film wprowadziła na ekrany 16 polskich filmów. W ostatnich 5 latach było ich tylko trzy: "Warszawa", "Kobieta z papugą na ramieniu" oraz "Oda do radości"...

- To o niczym nie świadczy. Nadal chcę się zajmować dystrybucją polskich filmów i mieć swój mały wkład w rozwój rodzimej kinematografii. Proszę jednak pamiętać, że Gutek Film jest spółką i nie stać mnie teraz, w trudnej sytuacji rynkowej, na dokładanie do dystrybucji filmów polskich. Zajmuję się kinem ambitnym, z założenia skazanym na małą liczbę widzów, i jeśli nie zarobię z wyświetlania filmu w kinie, to zainwestowane pieniądze mogę - w przypadku filmu zagranicznego - odzyskać ze sprzedaży DVD oraz, przede wszystkim, praw telewizyjnych; to one minimalizują ekonomiczne ryzyko, jakie ponoszę. W przypadku filmów polskich niemal zawsze koproducentem jest TVP i to ona zatrzymuje prawa telewizyjne, a często też wideo i DVD. To zrozumiałe i raczej nie ma co liczyć na zmianę - choć mówi się o takim rozwiązaniu, by wszystkie prawa zostawały przy producencie. Bardzo trudno też dystrybutorowi rozmawia się z reżyserami i producentami.

- Dlaczego?

- Jedni i drudzy mają ogromne oczekiwania względem swoich filmów. Za niepowodzenia u widzów obwiniają dystrybutora. Tymczasem zdarzało się, że twórcy nie byli gotowi pojechać do innych miast na premiery i tam promować swoje filmy, udzielając wywiadów. Wolę wprowadzać filmy zagraniczne - nie dość, że dysponuję wszystkimi prawami, to zagraniczni artyści - np. Aronofsky, Greenaway, Wenders - jeśli już do nas przyjeżdżają, to wiedzą, na czym polega ich rola. I mają do mnie zaufanie. Bo niektórzy rodacy podejrzewają, że ukrywamy dochody, celowo powiększamy dystrybucyjne budżety, byle tylko nie zapłacić producentowi.

Jednak podstawowa przeszkoda to fakt, że w Polsce rynek dla filmów artystycznych jest bardzo płytki. Dystrybucja dzieł ambitniejszych, zarówno polskich, jak i zagranicznych, to ogromne ryzyko: liczba widzów na takich filmach dramatycznie spada; od września ubiegłego roku jest to spadek wręcz dramatyczny.

- Dlaczego tak mało ludzi chodzi na dobre polskie filmy?

- "Dzień świra" Marka Koterskiego zebrał 400 tys. widzów, "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" - ok. 200 tys., to jednak wyjątki. Kina są zapchane komercyjnymi produktami. Nie mamy niezależnej sieci kin, w której można by dłużej wyświetlać ambitniejsze filmy. Ale znowu: ich widownia nie byłaby duża. Możliwe, że niedługo dla obiegu takich filmów wystarczą festiwale... Ile osób obejrzało w kinach "Jestem" Doroty Kędzierzawskiej czy "Rozdroże Cafe" Leszka Wosiewicza? Ten ostatni - ledwie 10 tys. widzów. To nie pozwala nawet na zwrot kosztów produkcji kopii.

Problem jest zresztą bardziej złożony - w ostatnich dziesięcioleciach samo kino zmieniło się i dzisiaj jest już czymś zupełnie innym, inna jest jego rola. Gdy na ekrany wchodziło "Bez znieczulenia" czy "Spirala" Zanussiego, pierwszego dnia biegłem do kina - a tam często brakowało już biletów! Premiera filmu to było wydarzenie. Obecnie widzowie nie oglądają filmów w kinach, nie ma potrzeby wspólnego przeżywania. Filmy ogląda się na spotkaniach towarzyskich, w telewizji przy obiedzie, na komputerze z kiepskiej pirackiej kopii. Teraz nie czeka się na nowe filmy, nie budzą one większych emocji, o filmach się nie dyskutuje, nie budzą one żadnych emocji ani prasowych polemik. Filmy nie mają społecznego znaczenia, kino nie wpływa na rzeczywistość. Część dawnej publiczności po prostu odeszła od kina. Współczesne kino, polskie również, nie traktuje widza poważnie, nie stara się z nim rozmawiać. Najczęściej podaje rzecz gotową do skonsumowania, na zasadzie "fajnie, lekko i przyjemnie". Nawet gdy pojawi się coś ciekawego i media zrobią wszystko, by ów fakt nagłośnić - tak jak dzieje się teraz w przypadku "Placu Zbawiciela" - to taki film zbiera w kinach niewiele ponad 100 tys. widzów.

Telewizyjne podobieństwo

- Czym jeszcze grzeszą polskie filmy oprócz braku dialogu z widzem?

- Do Gdyni jeżdżę zwykle w drodze powrotnej z festiwalu w Wenecji. Oczywiście wiem, że w programie Wenecji jest 70 tytułów wybranych z tysiąca nadesłanych, tymczasem w Gdyni mamy w konkursie praktycznie całą roczną produkcję. Mimo to przepaść jest ogromna, te dwa światy są tak różne... Widać wszystkie słabości. Znowu ktoś powie: "No tak, ale tamte produkcje są kosztowniejsze". To nieprawda: w Wenecji pokazuje się i nagradza filmy, które powstają w małych kinematografiach, bez wielkich tradycji i ogromnych budżetów. Film chiński, który wygrał w tym roku, "Martwa natura" w reżyserii Jia Zhang-Ke, został zrobiony na kamerze cyfrowej i w formie takiego zapisu został tam pokazany. Budżety porównywalne do polskich mają również filmy z Tajlandii czy Hongkongu.

Polskie obrazy posługują się językiem seriali telewizyjnych, nie wyróżniają się formą. Chcę, żeby polscy twórcy mówili o rzeczach dla nich najważniejszych językiem kina. Nasze filmy są przegadane, wiele z nich opiera się tylko na dialogach. Za dużo jest gazetowej publicystyki, a za mało kina, one mi "nie płyną". W większości są niedorobione, pęknięte, mają wady scenariuszowe. Nawet w filmach nagradzanych jest wiele nieprawdopodobieństw: nie do końca wierzę w przemianę bohaterów "Placu Zbawiciela" czy "Komornika", a to przecież laureaci Złotych Lwów w ostatnich dwóch latach.

Chciałoby się pełniejszego i głębszego opisu świata. Podobał mi się film Michała Rosy, "Co słonko widziało", ale jednocześnie czułem, że to jedynie zaczyn na dobre dzieło. Polskie filmy są za mało osobiste, nieprzefiltrowane przez osobowość twórcy, zbyt przewidywalne. Niektóre z nich, jak "Z odzysku", "Hiena" i kilka innych, dotykają współczesności, mówią coś o Polsce, o nas. Z drugiej strony są do siebie podobne i pokazują podobnych bohaterów - z papieru. Chciałbym, by ci ludzie byli żywi.

Jednocześnie mało w tych filmach emocji - emocje to nie tylko miłość, ale też wściekłość, agresja, skrajności, psychologiczna złożoność. Czasem warto pokazać ciemniejsze strony naszego życia; nie jest tak, że wszyscy są albo dobrzy, albo źli, każdy ma w sobie pierwiastki i dobra, i zła.

Bez kalkulacji

- Na organizowanym przez Pana festiwalu Era Nowe Horyzonty pokazano w tym roku imponujący dorobek młodego kina argentyńskiego. Jakich zmian w naszej kinematografii trzeba, by porównanie z dziełami reżyserów argentyńskich nie wyglądało aż tak niekorzystnie?

- Nie trzeba do tego zmian strukturalnych. Myślę, że jeśli człowiek ma coś ciekawego do powiedzenia, zawsze sobie poradzi i przebije się ze swoim projektem. Chodzi o to, by twórcy nie kalkulowali, żeby przenosili na ekran to, co im bliskie. Żeby się nie bali i wierzyli w siebie. Młodzi reżyserzy nie mogą się bać robić filmów na cyfrze, nie muszą mieć taśmy 35 mm czy dużych budżetów; mogą robić filmy godzinne. "Inaczej niż w raju" Jarmuscha było najpierw półgodzinną nowelką, a później powstała pełna wersja.

Argentyńczykom nikt specjalnie nie pomaga. Tamtejsi twórcy łączą się w grupy, wzajemnie się napędzają, dyskutują, pomagają. Nie tylko reżyserzy - także operatorzy, montażyści. Zakotwiczyli się w starych halach fabrycznych, żyją z robienia reklamówek i te pieniądze pozwalają im na trudne eksperymenty. Niektórzy z nich, jak Lisandro Alonso, przebijają się, stają się kinowymi indywidualnościami i gromadzą wokół siebie innych - ci niekoniecznie robią takie same filmy jak "mistrzowie".

U nas twórcy są zatomizowani. Niby istnieją zespoły filmowe, ale to instytucje, nie twórcze grupy. Kiedyś było inaczej. Czytam teraz książkę Jerzego Wójcika "Labirynt światła"; on tam opowiada, jaka znakomita atmosfera była w latach 50. na planie jego pierwszych filmów - jak sobie pomagano. Dziś każdy nosi buławę wielkiego artysty, a nikt nie ćwiczy rzemiosła. Na pewno jest trudno, brakuje pieniędzy - ale z drugiej strony jest bardzo dużo narzekania.

- Kiedyś trzeba jednak zadebiutować w pełnym metrażu - tego już samemu się nie zrobi...

- Oczywiście, są potrzebni mądrzy producenci. Niestety nie mamy zbyt wielu producentów, którzy wyławialiby talenty. Na dobrą sprawę nie ma w Polsce jeszcze takiego zawodu jak producent: to powinien być ktoś, kto nie tylko gromadzi publiczne pieniądze, ale też ryzykuje swoje. U nas producenci zarabiają nie na sprzedaży filmu, ale na narzutach na produkcji. Kilku z nich wspiera kino artystyczne, ale chyba tylko Piotr Dzięcioł zainwestował własne pieniądze.

Producenci kalkulują - czy ludzie przyjdą do kin?, czy film weźmie telewizja? - i od razu na wstępie robią błąd. Jeżeli reżyser przychodzi do producenta ze swoim projektem i słyszy tylko: "oglądalność, oglądalność, oglądalność", to później dostosowuje scenariusz do producenckich wizji i wychodzi z tego zła rzecz. Z kalkulacji nic dobrego się nie urodzi.

Twórcy muszą mieć wolność. Dzięcioł nie kalkulował przy "Edim", filmie uważanym za artystyczny, który obejrzało 400 tys. widzów. Wierzył, że będzie miał on swą publiczność i dał wolną rękę Piotrowi Trzaskalskiemu. Producenci, oprócz tego, że mają być "opiekunami", powinni też być bardziej twórczy. Powinni wręcz mieć swoje pomysły i znajdować do nich reżyserów. Najczęściej trzeba po prostu uwierzyć w projekt, dostrzec talent i dać mu szansę.

- Z kolei producenci są uzależnieni od TVP, głównego koproducenta.

- Producent nie zrobi filmu, jeśli telewizja nie zaakceptuje scenariusza. To absurd: publiczna telewizja, która powinna wspierać rzeczy ciekawe, posługuje się standardami komercyjnymi. Światowe telewizje ryzykują i dofinansowują produkcje niekomercyjne. U nas telewizja publiczna nie tylko coraz mniej pokazuje takich filmów, ale też nie wchodzi w projekty. Tym bardziej teraz, kiedy panuje w niej coraz większa cenzura. Słyszę, jakie projekty odpadają czy w ogóle nie są brane pod uwagę...

Bardziej czyniłbym jednak odpowiedzialnymi producentów, którzy nie żyją ze sprzedaży filmów. Nad promocją filmu czy szukaniem dystrybutora powinno się pracować już na etapie przygotowania procesu produkcyjnego. Takie są wymogi Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej: żeby złożyć aplikację na film, trzeba wcześniej znaleźć dystrybutora. Ten warunek pozostaje jednak faktem tylko na papierze.

I jeszcze jedno - polskie filmy właściwie nie istnieją za granicą, w sensie produktu do sprzedaży. One krążą po festiwalach, ale nie ma ich na targach filmowych. Nie mamy w Polsce żadnego agenta sprzedaży z prawdziwego zdarzenia, nikt w tej chwili nie sprzedaje polskich filmów!

Małe szaleństwa

- Czy Pan sam nie myślał o współfinansowaniu filmów?

- Żałuję, ale nie stać mnie dzisiaj na to. Zdarzało nam się udzielać finansowego wsparcia, ale Gutek Film jest zbyt małą firmą - nie mamy wolnych kilkuset tysięcy złotych, które możemy przeznaczyć na produkcję.

Z drugiej strony, mówiąc szczerze, brakuje ciekawych projektów. Dopuszczam taką możliwość, że gdyby coś mnie zachwyciło, to byłbym gotów, by "rozum zasnął", jestem skłonny do jakiegoś małego szaleństwa. To się czasami zdarza: gdy spodobały mi się "Pieśni z drugiego piętra" Roya Anderssona, nie myślałem o kosztach dystrybucji, choć wiedziałem, że telewizje raczej tego filmu nie pokażą. Po prostu wziąłem film ze świadomością, że zobaczy go kilka tysięcy osób. Być może gdyby coś takiego się trafiło...

Takie obrazy chcemy natomiast prezentować na festiwalu we Wrocławiu, w konkursie Nowe Filmy Polskie. Muszą to być filmy nowe, które nie miały wcześniej publicznych pokazów. Chcę postawić na młodych twórców i bezkompromisowe filmy. Do konkursu zaprosimy interesujący dokument, esej filmowy, pełnometrażową animację. Natomiast będę rezygnował z filmów konwencjonalnych, nawet uznanych reżyserów. Chcę nastawić się na obrazy ciekawe formalnie, dotykające trudnych tematów, eksperymenty. To, co od początku charakteryzuje nasz konkurs międzynarodowy.

- Na zakończenie: które polskie filmy fabularne z ostatnich lat Pan zapamięta?

- Na pewno zostaną mi w pamięci "Dług" Krzysztofa Krauzego, "Paradox Lake" Przemysława Reuta, "Przemiany" Łukasza Barczyka, "Zmruż oczy" Andrzeja Jakimowskiego, "Parę osób, mały czas" Andrzeja Barańskiego, "Teraz ja" Anny Jadowskiej, czy "Rozdroże Cafe" Wosiewicza - chyba najlepszy film ubiegłego roku. "Portret podwójny" Mariusza Fronta - który później pojechał razem z żoną w długą podróż po świecie. Ostatnio wrócili i przywieźli kilkadziesiąt godzin materiałów; zafascynowani twórczością Jonasa Mekasa przez kilka lat kręcili filmowy dziennik. Czekam na taki esej, osobiste spojrzenie na świat. Zapamiętam też przełomową "Warszawę" Dariusza Gajewskiego. Okazało się, że w Gdyni przyznaje się nagrody nie tylko za zasługi i nawet debiutant - jeśli stworzy rzecz ciekawą, skrojoną niekoniecznie po bożemu, nielinearną - może zostać zauważony.

ROMAN GUTEK (ur. 1958) jest właścicielem firmy dystrybucyjnej Gutek Film, dyrektorem festiwalu filmowego Era Nowe Horyzonty we Wrocławiu.

---ramka 466805|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2006