Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W kazaniu zostaliśmy poinformowani, że celebruje misjonarz, że to jego rejon w Afryce mamy wesprzeć, na ile zdołamy. Ale przed zakończeniem liturgii są jeszcze ogłoszenia. A w ogłoszeniach komunikat, że młodzież z takiej to a takiej szkoły czy uczelni bardzo prosi o wsparcie zbiórki na leczenie koleżanki. Koszty operacji za granicą (krajowa nie daje szans) mają wynieść sześćdziesiąt tysięcy euro.
Przy wyjściu z kościoła już nie trafiamy na "harcereczki misyjne", lecz na sympatyczną gromadkę młodych ludzi (jeden z dzieckiem na ręku), uśmiechniętych, częstujących wypiekami. Podsuwana skarbonka co i raz wypełnia się następnym darem. Ale odchodząc, zauważam wtuloną we framugę drzwi starą kobietę trzymającą przed sobą mały kartonik. Nawet nie zdołałam przeczytać, co na nim napisane, ale pewnie była to prośba o pomoc. Tyle że nikt nie zwracał na nią uwagi. Była sama i bezradna, była niezauważalna.
Pomyślałam, że tak musi być co niedziela. Że i tu liczy się bycie przekonującym i że niekoniecznie zależy ono od tego, która potrzeba jest rzeczywiście najbardziej nagląca... Wiemy to choćby z komunikatów medialnych o pomocy, którą organizuje się dla różnego rodzaju gwiazd albo wypadków szczególnie poruszających wyobraźnię. Są wyjątkowe i ich rezultat też jest wyjątkowy - in plus. Szara bieda nie może wydostać się z szarej strefy. A misje, najrzetelniejszy heroizm pomocy nieustannie pełnionej i nieustannie na nowo potrzebnej, przez samą odległość geograficzną nie potrafią nabrać charakteru wyjątkowej atrakcyjności...
Czy więc nawet w dziełach pomocy skazani być musimy na prawo rywalizacji?