Szukanie katastrofy

Komisja Millera położyła na stół swój raport. Nie jest to dokument krzepiący dla tych, którzy zastanawiają się nad kondycją państwa. Jednak dobrze, że powstał. Może przyniesie otrzeźwienie.

02.08.2011

Czyta się kilka minut

W szystko już wiemy? Tak pewnie nigdy nie będzie. Nie dowiemy się na przykład, po co gen. Andrzej Błasik poszedł do kabiny pilotów tuż przed nieudanym lądowaniem. Jedni powiedzą: chciał pomóc, inni: poszedł wywierać presję. Zostaną spekulacje.

Czytaj raport końcowy Komisji Badania Wypadków Lotniczych pod przewodnictwem min. Jerzego Millera >>

Jednak odpowiedzi na najważniejsze pytania z grubsza już znamy. Czy coś zaskakuje? Chyba gigantyczna skala bałaganu i zaniedbań, które panowały w lotnictwie wojskowym, nie tylko przy organizacji VIP-owskich lotów. - Nie wiedziałem, że było tak źle - mówił dla "Gazety Wyborczej" Bogdan Klich, odchodzący minister obrony.

Po raporcie na temat katastrofy transportowej CASY (w styczniu 2008 r. w bliźniaczym do smoleńskiego wypadku zginęła elita lotnictwa) Klich tłumaczył, że badanie wypadku pokazało "dużą skalę nonszalancji w polskich Siłach Zbrojnych". Wypada żałować, że nie przypilnował wprowadzenia w życie zaleceń po pierwszej katastrofie.

Firma taksówkowa polityków

W piątek, gdy komisja Millera jeszcze odpowiadała na pytania, zaczepił mnie doświadczony fotoreporter: - Dziesiątki razy wsiadałem do tutki z premierami i prezydentami. Zawsze z myślą, że to najbezpieczniejsze, najlepiej przygotowane loty w państwie. Cierpnie mi skóra, gdy słucham tej konferencji.

Lista tych, którzy przyłożyli rękę do tragedii z 10 kwietnia, jest długa. Są na niej politycy i urzędnicy, którzy z 36. pułku zrobili sobie firmę taksówkową. Są na niej ludzie z ministerstwa obrony i Dowództwa Sił Powietrznych, którzy przez palce patrzyli na sytuację w "elitarnej jednostce". Są wreszcie służący w niej dowódcy i instruktorzy, którzy tolerowali patologie i którzy nie umieli powiedzieć wprost przełożonym: "Zadania, które nakładacie, przekraczają nasze możliwości. To grozi katastrofą".

W tragicznej układance w najmniejszym stopniu obciążałbym młodą załogę tragicznego lotu z 10 kwietnia. Nie byli zgrani, popełniali błędy, działając w ekstremalnie trudnej sytuacji. Tyle że ten lot to nie było ich widzimisię. Dostali rozkaz. Starali się wykonać zadanie, jak umieli najlepiej.

Błąd pierwszy...

Raport Millera przynosi odpowiedź na pytanie, co według polskich ekspertów było bezpośrednią przyczyną katastrofy. Komisja postawiła tezę, że załoga nie lądowała, ale wykonywała próbne podejście do wysokości 100 metrów. Tyle że nawigator podawał pilotom informacje z niewłaściwego wysokościomierza - tego pokazującego położenie samolotu nad terenem, a nie względem lotniska. Przed Siewiernym jest dolinka. W gęstej mgle obaj piloci myśleli, że maszyna jest wyżej, niż rzeczywiście była. Dlaczego nawigator podawał dane z niewłaściwego wysokościomierza? Jerzy Miller stawia tezę, że był niedoświadczony - wylatał raptem 60 godzin w kabinie tupolewa i zazwyczaj lądował na nowoczesnych lotniskach, gdzie za człowieka większość zadań wykonuje automat.

...i drugi

Był też, według komisji, drugi i decydujący błąd - nieumiejętne wykorzystanie automatycznego pilota.

Nieudany manewr kapitan Arkadiusz Protasiuk rozpoczyna na 39 metrach od ziemi (przez błędne wskazania nawigatora myśli, że jest na bezpiecznej wysokości blisko 100 metrów). Dowódca naciska guzik automatycznego odejścia, lecz maszyna się nie wznosi. Nie może - bo jak twierdzi komisja po eksperymentach na bliźniaczej tutce - automat nie działa na lotniskach bez precyzyjnego systemu lądowania ILS. A takim jest Siewiernyj. Po pięciu sekundach, widząc, że sprzęt nie reaguje, Protasiuk próbuje ręcznie wyprowadzić samolot z krytycznej sytuacji. Zajadle walczy (sekcja pokaże, że łamie palec, próbując ściągnąć sterownicę na siebie).

Miller i eksperci z jego komisji stawiają tezę, że Protasiuk miałby szansę, gdyby nie brzoza, na którą natknął się samolot pędzący z szybkością 280 km/h. Idący już do góry tupolew urwał na niej 6 metrów lewego skrzydła, wpadł w przechył i zaczął się obracać "na plecy", które są słabiej zabezpieczone niż spód samolotu. Gdyby nie drzewo, urwany fragment skrzydła oraz przechył, samolot mógłby usiąść na błotnistym terenie, pewnie bez pożaru i tylu ofiar.

Miller odniósł się też do informacji, która niedawno zelektryzowała dziennikarzy: że dwie sekundy przed uderzeniem w ziemię padło zasilanie w tupolewie, co zaowocowało m.in. wyłączeniem czarnych skrzynek. Według szefa polskiej komisji nastąpiło to 5 sekund po uderzeniu w brzozę, gdy obracający się samolot, zaczepiając o kolejne przeszkody, ulegał destrukcji.

Moskal winien, ale w części

Część komentatorów zaraz po prezentacji raportu oceniała, że komisja zbyt mało miejsca poświęciła winie strony rosyjskiej. Faktem jest, że rosyjscy kontrolerzy i urzędnicy mają spory udział w tym, że doszło do tragedii. Pierwsi podawali załodze błędne informacje o położeniu samolotu (potwierdzali, że jest w porządku, nawet gdy tutka była ponad 100 metrów w bok od dobrej drogi) i zbyt późno reagowali, gdy maszyna znalazła się niebezpiecznie blisko ziemi. Drudzy, czyli urzędnicy, mimo zapowiedzi, nie dostarczyli do Polski przed lotem aktualnych kart podejścia na smoleńskie lotnisko. O tych i wielu innych zaniedbaniach jest mowa w dokumencie. Zresztą zimą, w odpowiedzi na mocno niesprawiedliwy raport MAK, polska komisja wytykała Rosjanom liczne błędy.

Zrzucanie przez komisję Millera całej winy "na Moskala" byłoby fałszowaniem prawdy o katastrofie. Przypomnijmy rzecz najprostszą: to jednak Polska posłała samolot z prezydentem i kilkudziesięcioma przedstawicielami elity na zdezelowane, rozpadające się postsowieckie lotnisko. Bez właściwych dokumentów i aktualnej prognozy pogody.

Wyobraźmy sobie sytuację odwrotną. Premier Putin albo prezydent Miedwiediew przylatują do Polski ze świtą generałów i deputowanych. Chcą złożyć wieńce pod pomnikiem czerwonoarmistów, gdzieś na polskiej prowincji. Lądują w zapomnianym, zlikwidowanym garnizonie? Bez uprzedniego rekonesansu? Nie wierzę, żeby się na to zdecydowali. A my właśnie tak zrobiliśmy.

Sami musimy odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tak się stało. Na dobrą wolę Rosjan nie ma co liczyć. Dlaczego?

Kursk, Biesłan, Smoleńsk

Styczniowe uwagi komisji Millera do raportu MAK-u rozpoczynała, ciągnąca się przez wiele stron, lista dokumentów, których nie dostarczyli nam Rosjanie - na temat lotniska, urządzeń nawigacyjnych, pracy kontrolerów. Po ponad pół roku ta lista jest wciąż aktualna. Jak tu mówić o dobrej woli?

Przypomnijmy jeszcze jeden fakt: przed publikacją MAK-u polska strona przekazała Rosjanom wiadomość, że nasi eksperci wychwycili z nagrań ważne komendy, które padały w ostatnich sekundach lotu. Chodziło o decyzję obu pilotów o "odejściu na drugi krąg". Rosjanie nic sobie z tego nie robili. W ostatni piątek, po ujawnieniu polskiego raportu, Aleksiej Morozow z MAK-u komentował, że oba dokumenty - ten moskiewski i Millera - "są w dużej mierze ze sobą zbieżne".

Gdyby nie powaga sprawy, można by tę wypowiedź uznać za nieudany żart. Konkluzję raportu MAK-u można przecież streścić tak: "Polski generał, pod wpływem alkoholu, nacisnął na słabego psychicznie kapitana, żeby lądował. A ten chciał przyziemić za wszelką cenę, bez zważania na okoliczności. Praca smoleńskich kontrolerów? Bez zastrzeżeń i wpływu na wydarzenia".

Delikatnie mówiąc, wnioski płynące z polskiego raportu są inne.

Sam Jerzy Miller liczy na to, że eksperci obu stron usiądą teraz i zaczną rozmawiać o przyczynach katastrofy, bo przecież "prawda jest jedna".

Moim zdaniem to płonna nadzieja. Dlaczego Rosjanie mieliby brać część winy na swoje barki, skoro do tej pory tego nie zrobili? Czy państwo rosyjskie wyjaśniło zatonięcie okrętu Kursk, tragiczne wydarzenia w teatrze na Dubrowce, interwencje komandosów w opanowanej przez terrorystów szkole w Biesłanie? Nie. Dlaczego ze Smoleńskiem miałoby być inaczej?

Gdyby 10 kwietnia rosyjscy kontrolerzy działali profesjonalnie, pewnie do tragedii by nie doszło. Ale na Rosjan wpływu nie mamy.

Bez wiz i bez języka

Rozliczyć i naprawić musimy przede wszystkim to, co nie działało u nas. A nie działały albo źle działały dziesiątki rzeczy.

Lista jest długa, np. dysponenci proszący o samoloty na ostatnią chwilę wbrew przepisom. Tak choćby było z zamawianiem maszyn na 7 kwietnia 2010, czyli na lot delegacji z premierem Tuskiem do Smoleńska. W przypadku rejsów do Rosji termin to 14 dni roboczych, tymczasem Kancelaria Premiera zgłosiła zapotrzebowanie na kilka dni przed uroczystościami. Rosjanie do ostatniej chwili nie wiedzieli, ile maszyn leci na Siewierny. Dwie załogi, które zabezpieczały wizytę, nie miały nawet wiz. Odpowiedzialny za to był szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski.

Komisja ustaliła też, że załogi trzech samolotów CASA, które leciały 7 kwietnia do Smoleńska, i Jaka-40, który leciał 10 kwietnia, nie porozumiewały się po rosyjsku. Przypomnijmy, że kontrolerzy z Siewiernego mówili tylko w tym języku. Jakbyśmy sami szukali katastrofy, prosili się o nią.

Bez wytchnienia

Działanie na chybcika uniemożliwiały racjonalne planowanie pracy w "elitarnym" pułku. Brakowało lotników i sprzętu, a zadań związanych z wożeniem VIP-ów nie ubywało. Zasady szły w kąt, liczyło się to, żeby wykonać polecenie polityków, którzy chcą gdzieś polecieć.

Liczba zadań była tak wielka, że np. Arkadiusz Protasiuk w 2009 i 2010 r. nie wykonał żadnego lotu treningowego. Notorycznie łamano zasady, że lotnicy muszą mieć czas na odpoczynek. Bywało, że kończyli jedno zadanie o 1.20 w nocy, a następne zaczynali o 7.20 rano. Z dużą swobodą podchodzono do przepisów bezpieczeństwa. Z badań komisji wynika, że od 2008 r. do dnia katastrofy w pułkowych samolotach 125 razy włączał się system TAWS, ostrzegający przed niebezpiecznym zbliżaniem się maszyny do ziemi. Piloci raptem kilka razy musieli tłumaczyć się z tych incydentów. Większość przypadków w ogóle nie była badana.

Do tego dochodzą znane wcześniej informacje o tym, że lotnicy nie mieli możliwości trenowania na symulatorach, gdzie mogliby się sprawdzić w ekstremalnych sytuacjach. Absolutnym kryminałem pachną informacje o fałszowaniu dokumentacji lotniczej. Przykładowo: załogi wykonywały lądowania w warunkach poniżej minimów, a w papierach zapisywano, że pogoda była dobra (eksperci wyłapali to, analizując rzeczywistą pogodę na lotniskach). Fałszerstwa szły także w drugą stronę: jeśli trzeba było, w papierach "zaniżano" warunki pogodowe. Robiono tak przy lotach, których celem było zdobycie nowych uprawnień. Jest niemal pewne, że ujawnienie tego procederu zaowocuje prokuratorskimi zarzutami.

Jaka była skala tych zjawisk? Z raportu wynika, że duża. W tym kontekście ciekawie brzmią słowa Jerzego Millera, którego w rozmowie dla "Rzeczpospolitej", z Pawłem Reszką, pytaliśmy o śledztwo prokuratorskie: "Każda osoba może odmówić zeznań w przypadku, gdy własne zeznania mogą ją obciążyć. Myślę, że bardzo wiele osób odmówi zeznań. Trudno będzie o świadków".

Najciekawsze jest jednak to, że opisane i podobne praktyki były dość łatwe do wyłapania przez MON lub Dowództwo Sił Powietrznych. Były, gdyby ktoś przyłożył się do pracy.

Czekając na NIK, prokuraturę i Macierewicza

Czy raport Millera zamyka sprawę smoleńskiej katastrofy? Absolutnie nie. Nad swoim śledztwem pracują prokuratorzy. Ukaże się też raport Najwyższej Izby Kontroli na temat organizacji VIP-owskich lotów w latach 2005-10. Z przecieków wynika, że na celowniku Izby jest Tomasz Arabski. Kontrolerzy wywodzą, że szef Kancelarii Premiera jako koordynator VIP-owskich lotów ma obowiązek przygotowania takich rejsów również "w aspekcie bezpieczeństwa". Arabski kwestionuje te oceny. Złożył 17 zastrzeżeń do protokołu kontroli NIK i skarży się, że Izba 16 z nich odrzuciła. Jak na razie, Donald Tusk stoi po stronie podwładnego i nie widzi błędów, które ten miałby popełnić.

Jest wreszcie PiS-owski zespół Antoniego Macierewicza, który nadal pracuje nad swoim raportem końcowym. Macierewicz stawia tezę, że lotnicy zostali wciągnięci w pułapkę przez rosyjskich kontrolerów, a prezydencka tutka została w tajemniczy sposób "obezwładniona" 15 metrów nad ziemią poprzez odcięcie zasilania.

Po piątkowej prezentacji w MSWiA zapanowała ulga. Jeden z urzędników: - Do tej pory członkowie komisji Millera mieli zasznurowane usta. Nie mogli komentować, udzielać wypowiedzi mediom. Teraz to się zmienia. Mogą się spierać, bronić swoich racji, odpowiadać na zarzuty tych, którzy uważają, że w Smoleńsku było zupełnie inaczej, niż jest to opisane w raporcie.

Michał Majewski wraz z Pawłem Reszką za cykl tekstów o katastrofie smoleńskiej, publikowanych na łamach "Rzeczpospolitej" i "Tygodnika Powszechnego", został laureatem nagrody Grand Press i nagrody im. Andrzeja Woyciechowskiego za rok 2010. Ich raport "Anatomia katastrofy", wydrukowany przez nas w pierwszą rocznicę wypadku prezydenckiego Tu-154 i zgodny z obecnymi ustaleniami komisji Millera, jest dostępny na naszej stronie internetowej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2011