Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Starcie Beniamin Netanjahu kontra Beni Ganc zmobilizowało największą od ponad 20 lat liczbę wyborców. Na wyniki wyborów czekali trzy dni: liczenie głosów utknęło w miejscu m.in. wtedy, gdy przyszło do policzenia kopert tych wyborców, którzy w tym tygodniu znaleźli się w obowiązkowej kwarantannie z powodu podejrzeń o możliwość zarażenia się koronawirusem. W kraju jest ich już 60 tysięcy.
Wyniki wreszcie nadeszły – wyczekiwane, ale i... nieprzynoszące żadnej zmiany w stosunku do dwóch poprzednich rund wyborów, w kwietniu i we wrześniu 2019 r. Partia Likud, z Netanjahu na czele, zdobyła 36 mandatów, a jej główny rywal – Ganc i jego Niebiesko-Biali (Kahol Lavan) – 33 mandaty. O tym, jak będzie wyglądał Kneset 2020, zdecydują koalicje – by uzyskać większość parlamentarną, muszą zdobyć 61 mandatów (w parlamencie zasiada 120 przedstawicieli poszczególnych partii). Prawicowy blok partii narodowych i religijnych wspierających premiera Netanjahu otrzymał 58 mandatów, a centrolewicowy blok Ganca – jeśli liczyć ze Zjednoczoną Listą partii arabskich – 55.
Co ciekawe, pozycję trzeciej największej partii w Knesecie wyborcy (arabscy, ale i żydowscy) zagwarantowali Zjednoczonej Liście. Lista wejdzie do Knesetu z aż 15 mandatami – wśród nich dla czterech kobiet, w tym jednej w hidżabie. Absolutnym przegranym tych wyborów jest lewica: zrzeszenie Partii Pracy (Avoda), Mostu (Geszer) i Energii (Merec) otrzymało zaledwie 7 mandatów.
O tym, jaka przyszłość czeka Izrael, zdecydują najbliższe dni i tygodnie. Na razie karty rozdaje szef prawicowej, antyreligijnej partii Nasz Dom Izrael (Israel Beitenu) – Awigdor Lieberman, były współpracownik Netanjahu i minister obrony narodowej w jego rządzie. W czasie kampanii Nasz Dom nie opowiadał się po żadnej ze stron politycznego sporu. Teraz jednak Lieberman musiał zdecydować – i zrobił to, obiecując Izraelczykom, że nie pójdą do wyborów po raz czwarty. Nieoficjalnie wiadomo, że poprze kadydaturę Beniego Ganca na premiera, i że dołączy do jego bloku głównie po to, by strącić Beniamina Netanjahu z piedestału. Plan polityków jest sprytny: uchwalić prawo zakazujące formowania rządu przez osobę, wobec której toczy się postępowanie karne. Przypomnijmy – 17 marca Netanjahu stanie przed sądem w związku z oskarżeniami o korupcję, oszustwo i nadużycie zaufania.
Jeśli ten projekt się nie powiedzie, przyszłość kraju jest raczej pewna. Pod wodzą Netanjahu i stowarzyszonych z nim partii Izrael wzmocni swój prawicowy, nacjonalistyczny kierunek. Odwołujący się do tradycji, wspierający interesy najbardziej ortodoksyjnych grup religijnych. W kwestii rozwiązania konfliktu z Palestyńczykami realizujący bardzo łaskawy dla izraelskich interesów deal Donalda Trumpa, z kontynuacją rozbudowy osiedli na czele, bez uwzględnienia interesów Palestyńczyków. Inwestujący w start-upy i nowoczesne technologie, a jednocześnie rozwijający potencjał militarny. Silny, uparty, skoncentrowany na własnym interesie. Dokładnie taki, jakiego chcieli wyborcy Likudu.
Nawet jeśli Netanjahu nie będzie kolejnym premierem, jedno jest pewne – to polityk o ogromnym talencie do przekonywania. Znamienne, że Izraelczycy dali mu tak wielki kredyt zaufania mimo zarzutów i nieustających afer z udziałem członków jego rodziny. Mimo braku konkretnych rozwiązań dla konfliktu z Palestyńczykami, a także palących wewnętrznych kwestii, jak system edukacji i służba zdrowia. I mimo negatywnej kampanii, koncentrującej się na fake newsach i szerzących mowę nienawiści wycelowaną w przeciwników politycznych.
„To ogromne zwycięstwo dla Izraela” – Netanjahu napisał na Twitterze na chwilę po ogłoszeniu wyników sondażowych. Ma powody do radości: te wybory ostatecznie pokazały, że w swoim kraju może niemal wszystko. Z pewnością sięgnie teraz po dostępne mu środki, by odsunąć od siebie konfrontację z wymiarem sprawiedliwości, i by utrzymać się przy władzy.