Szmery w sercu

„Minari” składa się ze zdecydowanych smaków: kimchi, chili lub pieczonych kasztanów. Dlatego raz jest zabawny i sprośny, czasem na siłę wyciska łzy, a chwilami bywa słodko sentymentalny.

26.04.2021

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu „Minari” / MATERIAŁY PRASOWE
Kadr z filmu „Minari” / MATERIAŁY PRASOWE

Kiedy piszę te słowa, nie wiadomo jeszcze, ile z sześciu oscarowych nominacji przyniosło „Minari” złotą statuetkę. Trudno jednak zaprzeczyć, że „to film, jakiego właśnie dzisiaj potrzebujemy” – by zacytować jego amerykański plakat. Przede wszystkim to opowieść o plagach, które lubią spadać na nas seryjnie. To rzecz o podnoszeniu się i zaczynaniu wszystkiego od nowa. Film rozdzierający i jednocześnie krzepiący, poczciwy i momentami bardzo niepoczciwy, a na dodatek przypowieść o życiu w rodzinie z serii „jak przetrwać ze sobą pod jednym dachem, kiedy i w środku, i na zewnątrz wali się świat”. Wreszcie, jest to opowieść o pracowitym sadzeniu, podlewaniu i czułym doglądaniu roślin, nie tylko dla działkowców.

Lee Isaac Chung stworzył obraz amerykański w formie i częściowo azjatycki w treści, skupiony na problemie asymilacji w obcym kraju. „Babcia śmierdzi Koreą!” – fuka w pewnym momencie kilkuletni wnuczek. Koreańska rodzina próbująca od lat szczęścia w USA właśnie ściągnęła do siebie starszą panią, by ta pomogła trochę przy dzieciach. W tym czasie ich rodzice próbują z różnym skutkiem spełniać swe amerykańskie marzenie – na razie „macając kurczaki” w przemysłowej wylęgarni.

Chung, potomek imigrantów z Korei Południowej, przenosi nas w lata 80., kiedy dorastał na farmie gdzieś w Arkansas, w takim samym rozchybotanym domu na kółkach, jaki zamieszkuje rodzina z „Minari”. Stąd wie, że wystarczy podmuch tornado, by niepewny los bohaterów na obcej ziemi stał się jeszcze bardziej kruchy. Już migawki z codziennej pracy zarobkowej małżeństwa Yi nadają tej historii wyraźny rys brutalności.

Oto Monica (Han Ye-ri) i Jacob (świetny Steven Yeun, znany z „Płomieni” Lee Chang-donga) jako „doświadczeni sekserzy” wprawnymi ruchami selekcjonują kurczęta: samice do koszyka, samce do „utylizacji”. I już wiadomo, że marzenie filmowego ojca o byciu farmerem na potrzeby koreańskiej diaspory napotka po drodze wiele przeszkód. Żeby nie trafić do metaforycznej spalarni, trzeba będzie się wykazać, prawdziwie i „po męsku”. A zanim rozkwitnie tu rajski ogród, w okolicy musi pojawić się niejeden wąż.

Biblijne metafory narzucają się zresztą parokrotnie. Wystawiany na kolejne próby Jacob budzi skojarzenia z Hiobem, jakkolwiek przy całej religijności bohaterów, ochoczo przystępujących do lokalnej wspólnoty kościelnej, nie o wiarę w Boga toczy się tu zasadnicza gra, lecz o wiarę we własne siły. Czy bohater psychicznie udźwignie swój codzienny krzyż – chorobę synka, problemy z wodą, rosnący kredyt w banku i jeszcze małżeński kryzys? Chung umie jednak rozbroić patos, również ten religijny. Choćby wtedy, gdy do akcji wkracza nawiedzony sąsiad Paul (w tej roli Will Patton), biały weteran z Korei, dosłowny naśladowca Chrystusa i egzorcysta w jednej osobie.

„Minari” to film zbudowany z dziecięcych powidoków, stąd jego ekscentryczność i naiwność. Okazuje się, że nawet mieszkanie w obskurnym domku mobilnym może sprawiać komuś frajdę. W oczach małego Davida przegląda się także osobliwa, irytująca zrazu postać babci (kapitalna Yuh-Jung Youn), która stanowi zaprzeczenie babcinych cech: nie gotuje, nie piecze, nie przejmuje się, jest bezbożna i niepoprawna. Przywozi za to ze sobą utracone przez bohaterów domowe zapachy, w tym nasiona tytułowego zielska. Bo minari, dzika roślina, która pleni się bez ograniczeń, potrafi zapuścić korzenie wszędzie i przetrwać wszystko.

Lecz choć babcia jest tu niewątpliwie najbarwniejszą figurą, przebija z „Minari” też melancholijna przypowieść o męskości. Przede wszystkim o ambicjach, które mogą uskrzydlać, ale i zżerać od środka. Przyjęta w filmie optyka dziecięca sprawia, że nie mamy do czynienia z kolejną historią o niedolach emigracji, różnicach kulturowych bądź wzajemnych stereotypach, aczkolwiek i o tym na ekranie mowa. Również czas historyczny – epoka Reagana, masowy napływ imigrantów z Azji i coraz mniejsze perspektywy, by ciężką, uczciwą pracą wypracować swój sukces – zostaje potraktowany rozmytym konturem.

Chunga najbardziej interesuje mikrokosmos rodzinny, ów świat w pomniejszeniu, nad którym czuwa bóg rzeczy małych: delikatnych sadzonek, dojrzałych w słońcu bakłażanów, chwilowych epifanii chmur. Jednak zmysłowej przyjemności, która jest głównie udziałem dzieci, towarzyszy całkiem dorosły niepokój: czy goniąc za wyobrażonym szczęściem, nie roztrwonimy tego, co już mamy? Czy nie przegapi się po drodze jego drobnych śladów? Na dodatek najmłodszy bohater, czyli domyślny narrator filmu, cierpi na groźne szmery w sercu.

Jeśliby sięgnąć po przywiezione przez babcię koreańskie specjały, „Minari” składa się wyłącznie ze zdecydowanych smaków: kimchi, sproszkowanego chili lub dla odmiany pieczonych kasztanów. Dlatego raz jest zabawny i sprośny, czasem trochę za mocno chwyta za gardło i na siłę wyściska łzy, a chwilami bywa słodko sentymentalny. Z tego wszystkiego reżyser zdołał utrzeć gładką miksturę, oczywiście przyprawioną szczyptą azjatyckiego minari. Lecz amerykański film o przybyszach z Korei, mówiony w dwóch językach i sygnowany nazwiskiem Brada Pitta jako producenta wykonawczego, daleki jest od drapieżności i przewrotnego humoru „Parasite” Bonga Joon-ho. Nie rości sobie prawa do ważkich społecznie diagnoz. Bardziej kojarzy się z japońskimi opowieściami rodzinnymi Hirokazu Kore-edy, w których domowe ciepło rodzi się czasem w zaskakujących okolicznościach i przybiera nieoczywiste kształty. Albo z familijnym „Kłamstewkiem” Lulu Wang, gdzie reżyserka w podobny sposób oswajała swoją podwójną tożsamość, w tym przypadku chińsko-amerykańską.

Równocześnie blisko filmowi Chunga do rdzennie amerykańskiego gatunku, jakim jest western. Rodzina z Dalekiego Wschodu pod wieloma względami przypomina (czy wręcz naśladuje) bohaterów Dzikiego Zachodu – niestrudzonych pionierów czyniących sobie ziemię poddaną. Nie przypadkiem też mały David paraduje w kowbojskich butach.

„Minari” to mały film o maksi sprawach, skrojony na ludzką miarę. Owszem, obficie leje na wszelkie rany i blizny swój ziołowy balsam, lecz jest także manifestem przynależności – do rodziny, Kościoła, mniejszości etnicznej, do wielonarodowego kraju. Takiej, która wymaga i daje siłę, ale nie ma w sobie nic plemiennego. ©

MINARI – reż. Lee Isaac Chung. Prod. USA 2020. Dystryb. Best Film. W kinach zaraz po otwarciu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 18/2021