Sześć smoleńskich tajemnic

Gdyby nad lotniskiem nie było mgły, wylądowaliby bez problemu. Nieważne, czy na pokładzie byłby Rosjanin, czy mapa byłaby aktualna i czy wieża byłaby czynna. Ktoś doszedł do wniosku, że skoro udawało się zawsze, uda się i tym razem.

12.10.2010

Czyta się kilka minut

Michał Majewski i Paweł Reszka otrzymali tegoroczną dziennikarską nagrodę im. Andrzeja Woyciechowskiego - za cykl artykułów poświęconych katastrofie smoleńskiej. Publikowali je także na łamach "Tygodnika Powszechnego". Poniższy artykuł jest jednym z nich. Gratulujemy!

Nad sprawą pracują dwa zespoły badawcze i dwa prokuratorskie. Mija pół roku, ale zagadek jest wciąż wiele. Część odpowiedzi znają tylko Rosjanie, część jest w dokumentach zgromadzonych przez polskich śledczych. Niektóre tajemnice pewnie nigdy nie zostaną wyjaśnione. Oto katalog najważniejszych z nich.

1. Przygotowania

Trudno uwierzyć, ale piloci rządowych samolotów lecących do Smoleńska z prezydentem, a wcześniej z premierem na pokładzie nie mieli aktualnej prognozy pogody panującej na lotnisku Siewiernyj. W dodatku dysponowali starymi, wydanymi przed rokiem, kartami podejścia, które dostali faksem z ambasady polskiej w Moskwie. Według naszych wiadomości załoga Jaka-40, który lądował tam z polskimi dziennikarzami przed samolotem prezydenckim, zeznała w prokuraturze, że potrafiła je odczytać, z drugiej strony jednak okazało się, że zawarte w nich dane o położeniu lotniska różniły się od tego, co pokazywał system GPS w polskich samolotach.

Na pokładzie nie było także rosyjskiego nawigatora - co powinno być standardem, gdy leci się na lotnisko wojskowe, czyli niekomunikacyjne, gdzie nie obowiązuje język angielski i międzynarodowe reguły. Innymi słowy: na Rosjanach ciążył obowiązek zapewnienia stronie polskiej człowieka, który znał lotnisko, obowiązujące na nim przepisy i procedury oraz potrafił porozumieć się z obsługą wieży po rosyjsku. Ponieważ długo zwlekali i zbliżał się termin wylotu, więc 36. pułk zrezygnował z nawigatora, uznając, że załoga sama sobie poradzi.

To, że Rosjanie przeciągali sprawę, niewątpliwie ich obciąża, ale w końcu dla nich Tusk i Kaczyński w Smoleńsku to dwie z setek wizyt. Dlatego na wiele pytań muszą odpowiedzieć instytucje odpowiedzialne za wizytę po naszej stronie, a więc MSZ oraz Kancelarie Premiera i Prezydenta. Czy monitowały Rosjan o ludzi i dokumenty? Ile razy? Na jakim szczeblu? Wszystkie te pytania zadaliśmy Piotrowi Paszkowskiemu z MSZ, ale zrobił unik, oświadczając, że całość dokumentacji przejęła prokuratura.

Sprawa nie jest błaha. Przypomnijmy sobie dyskusję, która w ostatnich tygodniach przewaliła się przez media czy lot do Smoleńska był lotem cywilnym, czy wojskowym. Jeśli był wojskowy, to na kontrolerach z lotniskowej wieży spoczywa większa odpowiedzialność za prowadzenie samolotu podczas podejścia do lądowania, jeśli cywilny - to mniejsza. Wygląda na to, że naszym samolotom pozwolono polecieć do Rosji, choć do dziś nie wiadomo, według jakich zasad miały podchodzić do lądowania...

Można to wytłumaczyć w prosty sposób. Gdyby nad Smoleńskiem nie było mgły, piloci wylądowaliby bez problemu. Nieważne, czy na pokładzie byłby Rosjanin, czy mapa byłaby z 2010, czy z 2000 r., i czy na wieży siedziałby ktokolwiek. Ktoś widocznie doszedł do wniosku, że skoro udawało się zawsze, uda się i tym razem.

Można założyć, że podczas przygotowania wizyty popełniono poważne błędy. Świadczy o tym niedawna wypowiedź prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta, który nie wykluczył postawienia zarzutów osobom odpowiedzialnym za organizację wylotu prezydenta.

2. Pułk i załoga

Już po katastrofie w Smoleńsku jeden z najważniejszych polityków w Polsce powiedział nam, że nie wyobraża sobie latania z cywilnymi pilotami: - Oni mają limitowany czas pracy i procedury, są miejsca do których nigdy nie polecą, np. jakieś lotnisko w Afganistanie, a wojskowy zrobi wszystko, co trzeba.

Ta wypowiedź tłumaczy, jakie panowały relacje między politykami a pilotami 36. pułku. Pewnych rzeczy teoretycznie nie było wolno zrobić, ale można było przynajmniej spróbować. Dla pilotów cywilnych takie rzeczy są nie do pomyślenia: - Jak pogoda jest poniżej minimum albo coś jest nie tak z samolotem, albo są inne odstępstwa od normy, nie lecę - tłumaczył nam jeden z cywilnych pilotów, były oficer 36. pułku. - Jak polecę, zostanę wezwany przez pracodawcę. W najlepszym przypadku dostanę ostrzeżenie, w najgorszym wylecę z roboty i stracę licencję. Na to nie mogę sobie pozwolić, bo lataniem zarabiam na chleb. I nieważne, czy na pokładzie będzie prezydent, czy dwóch prezydentów. Ja mam dzieci i muszę zarabiać.

Trzeba pamiętać, że procedury dla lotnictwa cywilnego nie są pisane za biurkiem, a raczej - jak mawiają piloci - pisane są krwią. Wynikają m.in. z drobiazgowych badań setek katastrof, wypadków, awarii z przeszłości.

Spójrzmy na fragment zapisu z czarnej skrzynki Tupolewa. Widać, że wiadomość o złej pogodzie wywołuje zaniepokojenie, ale załoga wie, że trzeba spróbować: "Miałem tak", "w Gdańsku tak mieliśmy" - słychać w kokpicie.

Wydaje się, że procedury bezpieczeństwa w pułku, który był odpowiedzialny za wożenie VIP-ów, traktowane były z dezynwolturą. Nagminnie latano z otwartymi drzwiami do kabiny pilotów. Już po katastrofie Jak-40 usiadł na lotnisku w Bydgoszczy, choć na wieży nie było kontrolerów. W pułku zrezygnowano ze szkolenia pilotów na symulatorach. Załogi były niezgrane, a piloci mieli niewiele wylatanych godzin. W sumie do latania na Tu-154 M wyszkolonych było trzech pierwszych i dwóch drugich pilotów - czyli mieliśmy dwa samoloty i dwie załogi. Dlaczego? Przyczyn jest kilka, ale jedna z nich to odchodzenie lotników do linii cywilnych - gdzie pensje są znacznie wyższe. Warto też pamiętać, że na terenie elitarnego pułku prokuratura prowadziła śledztwo w sprawie zawyżania kosztów delegacji i dorabiania sobie na tym przekręcie kilkuset złotych miesięcznie. Zarzuty postawiono kilkudziesięciu żołnierzom, część z nich odeszła do rezerwy.

Można żałować, że oficerowie dopuszczali się drobnych kantów. Gorzej, że zmuszał ich do tego system: mogli odejść, biedować albo kantować. Zagadką jest, dlaczego MON i Dowództwo Sił Powietrznych patrzyło na tę sytuację przez palce. W końcu 36. pułk woził najważniejszych urzędników w państwie i powinien być pod specjalnym nadzorem.

3. Lotnisko

"Gdyby na lotnisko Siewiernyj w Smoleńsku przed 10 kwietnia, a nawet przed 7 kwietnia, gdy do Katynia leciał premier Donald Tusk, dotarła jakaś grupa rekonesansowa, to powinna uznać, że na tym lotnisku nie może lądować ani prezydent, ani premier" - to słowa Edmunda Klicha, polskiego przedstawiciela przy rosyjskiej komisji MAK, badającej przyczyny katastrofy Tu-154 M.

Stan lotniska Siewiernyj jest jedną z najważniejszych zagadek, przynajmniej dla strony polskiej. Rosjanie nie udostępniają wielu istotnych dokumentów. Narzekał na to m.in. Jerzy Miller - szef MSWiA i przewodniczący polskiej komisji badającej katastrofę: - Istotną przeszkodę stanowi wojskowy charakter lotniska, na którym doszło do katastrofy. Mamy tu pewne problemy, które dotyczą zwolnienia takiego lub innego dokumentu z odpowiedniej klauzuli niejawności po stronie rosyjskiej - tłumaczył posłom sejmowej komisji obrony.

Wiadomo, że lotnisko było kiepsko wyposażone. Co gorsza, 15 października 2009 r. stacjonujący tam pułk wielkich transportowców Ił-76 został rozformowany. Na Siewiernym pozostał szczątkowy personel, a sprzęt niszczał. Jak zauważała rządowa "Rossijskaja Gazieta": "Na Siewiernym do niedawna lądowały samoloty z delegacjami państwowymi. Teraz będzie to niemożliwe, do czasu aż lotnisko nie będzie miało nowego gospodarza".

Nie należy jednak przesadzać: trzy dni przed katastrofą w Smoleńsku był Władimir Putin. To znaczy, że duże samoloty mogły tam lądować bez problemu, przynajmniej gdy była znośna pogoda.

Natychmiast rodzi się pytanie, czy na Siewiernym 7 i 10 kwietnia było dokładnie to samo wyposażenie. Chodzi o przenośny system ILS, który umożliwia precyzyjne naprowadzanie samolotu w najtrudniejszych warunkach atmosferycznych. Rosyjska komisja MAK już na pierwszej konferencji prasowej zapewniała, że 7 kwietnia nie było żadnych dodatkowych urządzeń. Jednak polscy prokuratorzy nie wzięli tego za dobrą monetę, bo obecnie trwają analizy zdjęć satelitarnych lotniska zrobionych przed i po katastrofie. Na fotografiach widać obiekty o wielkości nawet 50 centymetrów.

Analizy zdjęć nie wyjaśnią wszystkich wątpliwości. Wiadomo, że piloci Jaka-40 narzekali, iż jedna z radiolatarni (urządzenie naprowadzające na pas) nie pracowała jak należy. Zastanawia fakt, że żaden z samolotów podchodzących do lądowania 10 kwietnia nie wyszedł prawidłowo na pas. I Jak-40, i próbujący lądować po nim Ił-76 z rosyjskimi ochroniarzami, a także Tupolew - schodziły wyraźnie z lewej strony.

4. Podejście

Dla rozwikłania zagadki ostatnich minut lotu ważne jest to, ile jeszcze głosów z zaświatów uda się odczytać pracownikom Instytutu Ekspertyz Sądowych. Specjaliści z Krakowa pracują nad uzupełnieniem zapisu rozmów z kokpitu, który w czerwcu został przedstawiony opinii publicznej. Pierwsze wiadomości były takie, że analiza będzie gotowa we wrześniu lub październiku. Jednak eksperci poprosili o dodatkowy czas.

Wychwycenie kolejnych wypowiedzi i ustalenie ich autorów będzie ważne, bo zapis sprzed czterech miesięcy jest niepełny: jedna trzecia słów nie została rozszyfrowana. Z niepełnego dowiedzieliśmy się, że w rządowych maszynach panowały dziwne zwyczaje. Polegały np. na tym, że w decydującej fazie lotu w kokpicie znajdowały się osoby spoza załogi.

Nie usłyszeliśmy odpowiedzi na najważniejsze pytania, choćby to, dlaczego kapitan Arkadiusz Protasiuk w ogóle podjął próbę wylądowania w Smoleńsku, choć pogoda była drastycznie poniżej wszelkich minimów. Rosyjscy kontrolerzy, do czego jeden z nich przyznał się w zeznaniach, zaniżali widoczność, by zniechęcić Protasiuka. Ten jednak chciał spróbować. Z opublikowanego zapisu rozmów i z przecieków na temat zeznań kontrolerów wynika, że Rosjanie z wieży lotów byli zaniepokojeni próbą, którą chciał podjąć polski pilot.

Kontrolerzy nie chcieli brać na siebie decyzji o przyjęciu samolotu i konsultowali sprawę z "Logiką", czyli sztabem lotnictwa wojskowo--transportowego w Moskwie. Dlaczego wyżsi rangą wojskowi z Moskwy zgodzili się, by samolot próbował lądować? Bali się, że spóźnienie Lecha Kaczyńskiego na uroczystości katyńskie wywoła dyplomatyczny skandal?

O ostatniej fazie lotu nadal wiemy stosunkowo niewiele. Nie ma odpowiedzi na pytanie, dlaczego dowódca sprowadził samolot aż tak nisko, dlaczego zszedł poniżej wysokości podjęcia decyzji o lądowaniu. Edmund Klich postawił hipotezę, że polscy lotnicy w krytycznym momencie nieumiejętnie posługiwali się urządzeniami nawigacyjnymi i dlatego we mgle, gęstej jak mleko, zeszli tuż nad ziemię. Ale to tylko hipoteza, podobnie jak inne, na razie twardych faktów jest mało. Więcej będziemy wiedzieć, gdy uzupełniony zapis rozmów z kokpitu zostanie zsynchronizowany z danymi rejestratora urządzeń samolotu. Wtedy dowiemy się, jak zachowywał się odrzutowiec w ostatnich minutach, jak reagował na posunięcia lotników.

Czy długo będziemy czekać? Odpowiedzi nikt nie udziela, ale zapewne potrwa to co najmniej kilka miesięcy.

5. Kontrolerzy

W katalogu smoleńskich tajemnic jest też miejsce dla rosyjskich kontrolerów, którzy nieszczęśliwie sprowadzali samolot na pas. Z ich postępowaniem wiąże się wiele pytań, a przez minione pół roku strona rosyjska niechętnie udzielała na nie odpowiedzi.

Pracy kontrolerów poświęcony był jeden z pierwszych wniosków o pomoc prawną, który polscy prokuratorzy posłali do Moskwy. Na razie odpowiedzi nie nadeszły. O tym, co działo się w baraku szumnie określanym wieżą, wiadomo mało. Polscy prokuratorzy nie dostali z Rosji informacji, jakim sprzętem radarowym dysponowali żołnierze. Nie wiadomo, jaki charakter mają zapisy rozmów zarejestrowanych w wieży - Federalna Służba Bezpieczeństwa zabezpieczyła je tuż po katastrofie. Czy są to nagrania: kontaktów wieża-samolot, rozmów między kontrolerami, a może np. telefonicznych konsultacji kontrolerów na temat decyzji, czy przyjmować prezydenckiego Tupolewa? Po pół roku zapisy z wieży to dla polskiej strony tajemnica.

Podobnie jak to, czy wskaźniki na monitorze radaru były fotografowane w trakcie lądowania Tu-154 M. Radar RSP-10 MN, na którym najprawdopodobniej pracowali krytycznego dnia Rosjanie, jest wyposażony w aparat, mogący klatka po klatce rejestrować dane z monitora. W Polsce przy lądowaniu VIP-owskich samolotów lub przy podejściach w trudnych warunkach aparat jest standardowo włączany. Czy tak było na Siewiernym 10 kwietnia rano? Nie wiadomo.

Taka dokumentacja miałaby ogromne znaczenie. W trakcie próby lądowania kontrolerzy kilkakrotnie podawali kapitanowi Protasiukowi, że jest na kursie i ścieżce podejścia. Faktycznie samolot był ponad ścieżką, potem pod nią. Dlaczego Rosjanie nie napominali dowódcy, by wszedł na właściwy pułap? Sami nie widzieli złej pozycji samolotu, bo radar był nieprecyzyjny albo źle skalibrowany?

Wreszcie: jaki był podział pracy między Rosjanami w wieży? Wiadomo, że było dwóch kontrolerów - Paweł Plusnin i Wiktor Ryżenko, ale w pomieszczeniu znajdował się też pułkownik Nikołaj Krasnokutskij, były dowódca rozformowanej jednostki, która stacjonowała tu do jesieni 2009 r. Czym się zajmował, gdy nadlatywał prezydencki Tupolew? Nie wiadomo.

Pytania można mnożyć. Na razie odpowiedzi nie ma.

6. Śledztwo

Jeśli ktoś się spodziewa szybkich efektów śledztwa w sprawie katastrofy, może się zawieść. Nie jest prawdopodobne, że za kilka miesięcy dostaniemy odpowiedzi - było tak i tak, a winę ponoszą ten i ten.

Katastrofą oficjalnie zajmują się cztery instytucje - pracujący w Moskwie zespół przy Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym (MAK), tzw. komisja Jerzego Millera działająca w Warszawie, oraz prokuratury z obu państw. Eksperci MAK-u jako pierwsi ogłoszą swoje stanowisko, już zabrali się do pisania raportu końcowego. Jak rozłożą akcenty? Czy w dokumencie będzie mowa o błędach, które miały miejsce po stronie rosyjskiej? Przekonamy się zapewne do końca roku.

Większy problem ma polska komisja, na czele której stoi minister Miller. Napisanie pełnego sprawozdania będzie możliwe, jeśli zespół dostanie materiały z MAK-u. A z tym jest kłopot. W sierpniu na posiedzeniu sejmowej komisji obrony Miller narzekał, że informacje z Rosji spływają powoli. Czy jego zespół dostanie wszystkie potrzebne dokumenty, a jeśli tak, to w jakim terminie? Zagadka. Z tego powodu, między innymi, nie sposób dziś odpowiedzieć, kiedy polska komisja zakończy pracę i w jakim terminie napisze raport, a także jaka będzie jego wartość merytoryczna.

Osobna sprawa to śledztwa prokuratorskie w obu krajach. Tu należy uzbroić się w cierpliwość szczególną. Z sześciu wniosków o pomoc prawną, które wystosowała polska strona, Rosjanie odpowiedzieli częściowo na jeden. Ale nasza prokuratura wcale nie jest szybsza - z Moskwy przyszły trzy wnioski o pomoc prawną, Rosjanie doczekali się zrealizowania pierwszego. Prokuratury są instytucjami, które działają wedle własnej, utartej pragmatyki - dokumenty mają swój długi obieg, swoje pieczątki, swoje pisma przewodnie i uwierzytelniające podpisy. - Takie są procedury - odpowiadają trochę zdziwieni prokuratorzy, gdy się ich pyta, czy to wszystko musi tak długo trwać.

Pracę dziesięcioosobowego zespołu polskich śledczych nieco uprości podpisanie memorandum, które od maja negocjuje z Rosjanami prokurator Seremet. Podpisy na papierach mają być złożone jeszcze w tym miesiącu. Memorandum nie zdecentralizuje obiegu dokumentów, ale pozwoli rozsądniej współpracować. Śledczy z obu stron będą mogli prowadzić konsultacje na bieżąco, bez zbędnych formalności pytać, jakie czynności prawne planują koledzy z drugiego kraju w najbliższym czasie. Ale i tak zapowiada się, że śledztwo smoleńskie to dla prokuratorów praca na lata, a nie tylko na najbliższe miesiące.

Nad samym śledztwem wisi wiele pytań, jedno zaś wydaje się fundamentalne. W jakim stopniu otwarci okażą się nasi wschodni partnerzy, bez których nie da się ujawnić wszystkich kulis tragedii? Czy nie zawahają się przekazać dokumentów, jeśli te postawią Rosję w niekorzystnym świetle?

Michał Majewski i Paweł Reszka są publicystami weekendowego dodatku "Rzeczpospolitej" - "Plus Minus". Właśnie ukazała się ich książka "Daleko od Wawelu", poświęcona prezydenturze Lecha Kaczyńskiego.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 42/2010