Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wiosną 1989 znów było jak w piosence o pannie "S", która "pstrymi barwami swych plakatów zdobiła naszych ulic szarość". A my, siedemnastoletni, rozklejaliśmy te plakaty gdzieś w okolicach ulicy Grójeckiej. W szkole każdy o takim marzył, więc przy okazji kradliśmy, ile wlezie. Sporo zdefraudowanych portretów Zbigniewa Janasa i Anny Radziwiłł zamiast na mury trafiło do naszych kolekcji. Na szczęście bez wpływu na wynik wyborów.
Właśnie wtedy poczułem lekkie ukłucie estetycznej ambiwalencji. Ciężko się przyznać, ale plakaty Solidarności wcale mi się nie podobały. Czułem, że nawet afisz Henryka Tomaszewskiego nie dorównuje największym osiągnięciom Polskiej Szkoły Plakatu. Dystans był taki, jak między występem Jane Fondy na wiecu wyborczym Komitetu Obywatelskiego a jej rolą w "Czyż nie dobija się koni".
Najbardziej - rzecz jasna - uwierał mnie ten najsławniejszy, który pojawił się dopiero w wyborczą niedzielę, "W samo południe 4 czerwca 1989".
Może po prostu to wszystko działo się za szybko. Jeszcze wczoraj zbitka "ład i porządek" była najbardziej znienawidzoną frazą stanu wojennego - a dziś stróż prawa w szerokoskrzydłym kapeluszu stał się symbolem opozycji. Plakat Tomasza Sarneckiego antycypował już zmianę władzy - ale jeszcze nie potrafiłem tego pojąć. Może nie tylko ja?
Na dodatek, wystarczył seans w kinie Iluzjon, by zrozumieć, że western "W samo południe" opowiada o kompletnym braku solidarności. Nikt z mieszkańców miasteczka nie chce wesprzeć steranego Gary Coopera. Nikt nie ma odwagi stanąć na drodze bandytów. Cooper samotnie rozprawia się z całą bandą (przy niewielkiej pomocy Grace Kelly), a potem wyjeżdża. Gwiazdę szeryfa rzuca współobywatelom pod nogi. Co jest kowbojskim odpowiednikiem legionowego: jebał was pies.
W Ameryce tę historię odczytano jako krytykę maccartyzmu. Stary reakcjonista John Wayne określił film jako "najbardziej antyamerykańską rzecz, jaką zdarzyło mu się widzieć". W ZSRR recenzenci też wybrzydzali, pisząc o pochwale wybujałego indywidualizmu (i kulcie jednostki). Wiem, że to niezgodne z intencjami twórcy, ale nic nie poradzę: do dzisiaj widzę w plakacie z szeryfem alegorię kurczącego się kapitału społecznego.
Latem 1980 r. odbywało się w Warszawie Międzynarodowe Biennale Plakatu. W Stoczni trwał strajk, młody grafik z Trójmiasta szkicował symbol, który wkrótce miał przejść do historii. Pewnie wygrałby Biennale w 1982 roku... Jednak w stanie wojennym imprezę odwołano, a w 1984 r. było już dawno po herbacie.
Dla mnie sprawa jest jasna. Logo Solidarności, projekt Jerzego Janiszewskiego, to najlepsza marka w polskiej historii. Namalowany pędzlem obraz tłumu ma ogromną siłę - ale ważniejsza jest zdumiewająca uniwersalność związkowego znaku. W ósmej dekadzie XX w. każde polskie dziecko umiało kopiować takie litery. W epoce stanu wojennego każda nazwa własna (oraz niemała część rzeczowników pospolitych) została przynajmniej raz zapisana "solidarycą".
Specjaliści od marketingu na pewno mają na to jakiś określenie. Marka otwarta? Logo pączkujące? Zaraźliwe, rewolucyjne, wszechogarniające? Służyło wszystkim. Nikogo nie wykluczało. Strach pomyśleć, jak potoczyłaby się historia Polski, gdyby w tamtych czasach lepiej egzekwowano prawa autorskie.
Dzisiaj jest inaczej: "Bez naszej zgody zostało wykorzystane nasze logo i wyborczy plakat z Garym Cooperem" - mówi "Dziennikowi" szef Solidarności Janusz Śniadek i domaga się wycofania reklamówki PO, w której szeryf się pojawił. W rozmowie z "Gazetą Wyborczą" wiceprzewodniczący związku Jerzy Langer uściśla: "Kontaktowaliśmy się z Sarneckim (autorem plakatu), ale on nie chce z tego robić sprawy, nie chce awantur. Ale jeśli chodzi o sam znak »S«, to jest własnością związku i mamy obowiązek go strzec". Opinii Gary Coopera już nie poznamy, ale Śniadek z Langerem są w prawie. W roku 2009 na logo Solidarności zarobią adwokaci.
Tamtej wiosny, dwadzieścia lat temu, czuliśmy, że coś się zaczyna. Wiedzieliśmy, że wiele rzeczy się kończy. Do tych ostatnich należała Polska Szkoła Plakatu. Jej twórcy wkrótce znaleźli się w sytuacji górników i stoczniowców. Kiedyś byli chlubą systemu, potem wypowiedzieli mu posłuszeństwo i przyczynili się do jego końca. Po 1989 r. musieli sobie szukać nowego miejsca w pejzażu III RP.
A kiedy powstał ostatni wielki polski plakat, mądry, przenikliwy i odkrywczy? Moim zdaniem w 1983 r. To "Historia" Gombrowicza, namalowana przez Henryka Tomaszewskiego. Olbrzymia zielona stopa pokazuje paluchami znak Victorii.