Król Henio

Plakaty Tomaszewskiego były niczym rebusy - odrzucał wirtuozowskie popisy pędzla, ozdobniki i zbędne "garnie". Zostawała idea, oferowana w postaci zrozumiałego znaku.

30.11.2010

Czyta się kilka minut

Grafiki Henryka Tomaszewskiego / ryc. archiwum Henryka Tomaszewskiego /
Grafiki Henryka Tomaszewskiego / ryc. archiwum Henryka Tomaszewskiego /

Przed pięciu laty odszedł król grafiki polskiej, charyzmatyczny profesor warszawskiej ASP - Henryk Tomaszewski. Studenci i przyjaciele nazywali go poufale "Heniem", choć nie był bynajmniej profesorem-przytulanką. Choleryk i "gorączka", jęzor miał ostry jak brzytwa i potrafił nim chlasnąć na odlew. A przecież uczniowie kochali się w nim jak w pannie, miłością desperacką i bez nadziei na wzajemność. Nielicznych nagradzał przyjaźnią, na którą trzeba było zasłużyć - dorobkiem, inteligencją, mrówczą pracowitością.

Pielgrzymowali do niego studenci z Francji, Hiszpanii, Holandii, Ameryki... Po stażu wracali do siebie, na zawsze naznaczeni Heniową magią. Przez z górą trzydzieści lat obdarzał swoją uwagą i talentem nieopierzonych artystów. Łajał ich, zmuszał do wysiłku i wypychał z gniazda. Wśród jego wychowanków są największe nazwiska europejskiej grafiki i cała pierwsza liga Polskiej Szkoły Plakatu.

Na rok przed śmiercią profesora, z okazji 90. urodzin, uczniowie przygotowali jubileuszowy album - każdy z nich za pomocą rysunku lub krótkiego wspomnienia złożył hołd swojemu mistrzowi. Znamienne, że w albumie zaroiło się od atrybutów królewskich czy zgoła boskich.

Piotr Młodożeniec (dyplom 1980) mówi: "Mieliśmy świadomość, że oto mamy tę wyjątkową szansę obcować z kimś na miarę Matisse’a czy Chagalla. Już samo to, że mogliśmy słuchać i chłonąć, co mówi Henio, było niezwykłe i ciekawe. Było w nas silne napięcie, żeby jak najlepiej wypaść, żeby mu się spodobało... Zarywaliśmy noce, żeby się nie wygłupić przed Heniem. Wszyscy go uwielbialiśmy. Był spontaniczny, walił prosto z mostu. Niekiedy rozwijał wspaniałe dygresje podczas korekt - o czasach młodości, o tym, jak organizowało się Akademię, o przyjaciołach - Fangorze, Zameczniku... To byli weseli, dowcipni ludzie, lubili błazenadę. Nasz kolega, Jaś Sarapata, nagrał korekty Henia na magnetofon - fantastyczne. Jak rozmowy z Krischna Murtim".

Shigeo Fukuda - wybitny grafik japoński, laureat i juror Biennale Plakatu, nazwał Henryka Tomaszewskiego "mistrzem Zen - humanistą, który łączy w sobie: Hissei - siłę ruchu pędzla, Sugami - wstrząsającą doskonałość i Shizen-tai - naturalną postawę".

W powszedniej siermiędze Peerelu odwaga i bezczelna dezynwoltura jego plakatów wydawały się nie z tego świata, wyjęte spod strychulca gustów masowych. Z rozdziawionymi gębami oglądaliśmy na parkanach i słupach ogłoszeniowych jego lapidarne, inteligentne dzieła-rebusy, niepodobne do niczego innego. W plakatach i rysunkach Tomaszewskiego tkwił "konserwant", który sprawia, że uroda dzieł nie przemija, a kolana miękną niezawodnie wobec maestrii i klasy. Czas mija, a one pozostają nietknięte.

Jan Młodożeniec, uczeń Henia (dyplom 1929, zmarły w roku 2000), oddał mu hołd w prostej wyliczance:

liryk malarz

poetograf

PLAKAT platon

nauczyciel

pędzel-ravel

kompozytor

kolor-kolumb

literator

rękodzielne drukodzieło

mówią grają

radość

dają

W tym rytmicznym aforyzmie pomieściła się lista Heniowych talentów: błyskotliwe esprit, niezwykła "łapa",  małpia zręczność kaligraficzna, wrażliwość na kolor, poezja (przykrywana żartem), swobodny dukt pędzla, frajda z roboty, belferski temperament i rzadka muzykalność.

Wychowany w niezamożnej, prostej rodzinie, swoją pozycję osiągnął "pod włos" ojcowskich oczekiwań. Szykowany był, kosztem wielu wyrzeczeń, do kariery skrzypka (ojciec był klezmerem). Latami ćwiczył grę na instrumencie, czego szczerze nienawidził. Kiedy w wieku 14 lat stanowczo odmówił dalszej gry, ojciec wybrał mu zawód drukarza. Nastoletni Henryk trafił do Szkoły Przemysłu Graficznego. Po jej ukończeniu oświadczył, że nie zamierza zostać drukarzem i zdaje na Akademię Sztuk Pięknych.

Na tym cierpliwość ojcowska się wyczerpała i Henryk został wyrzucony z domu. Jakkolwiek relacje z ojcem bywały szorstkie, była to postać nietuzinkowa. Za przynależność do PPS trzykrotnie zsyłany na Syberię, trzykrotnie z niej uciekał i wracał do Warszawy. W czasie okupacji wywieziony na roboty do Niemiec, powrócił z nadwątlonym zdrowiem i wkrótce umarł. Oparciem i opiekunką pozostawała Henrykowi macocha.

Już na studiach profesorowie dostrzegli w młodym Tomaszewskim niezwykły potencjał i zapraszali do współpracy przy dużych projektach dekoratorskich i scenograficznych. Dzięki temu w 1939 r. Henryk współdzielił ze swoimi profesorami I nagrodę za pawilon polski na Światowej Wystawie w Nowym Jorku, projektował płaskorzeźbę na fasadzie Dworca Głównego w Warszawie i wnętrza polskiego transatlantyku (niezrealizowane, wybuchła wojna). Od 1936 r. publikował rysunki satyryczne w tygodniku "Szpilki".

W czasie wojny na potrzeby ruchu oporu wykonywał falsyfikaty dokumentów - przydała się wówczas "drukarska" edukacja i zręczność ręki. Nie uczestniczył w Powstaniu za sprawą przypadku - lato było upalne, w przededniu 1 sierpnia ze swoją ówczesną narzeczoną pojechali do drewnianego domku w Otwocku. Tam uwięzieni, patrzyli przez Wisłę na łunę nad lewobrzeżną Warszawą.

Po wojnie najpierw w Łodzi, potem w Warszawie Henryk pracował dla pism satyrycznych. W 1947 r. nawiązał współpracę z Filmem Polskim jako plakacista, a zaledwie rok później na międzynarodowej wystawie plakatu w Wiedniu zdobył pięć (!) pierwszych nagród. Wkrótce wykluwać się zaczęła tzw. Polska Szkoła Plakatu, której był twarzą i duchem.

Sukces polskich grafików zaskoczył wszystkich. Działali przecież w kompletnej izolacji, bez dostępu do czasopism fachowych, wymiany informacji, bez godziwej poligrafii. Swoje słabości obrócili w siłę - wygrywali dzięki syntezie i prostocie. Surową regułę tego graficznego zakonu ciągle od nowa definiował Tomaszewski. Jego plakaty były niczym rebusy czy telegramy - odrzucał wirtuozowskie popisy pędzla, ozdobniki i zbędne garnie. Zostawała idea, oferowana w postaci zrozumiałego znaku.

Wiadomości o Tomaszewskim przenikały na Zachód jedynie za pośrednictwem miesięcznika "Polska" (ukazującego się w sześciu wersjach językowych) i dwumiesięcznika "Projekt".

Syn Henryka, Filip, mówi: "Znam tę historię z opowiadań. W 1955 r. ojciec wraz z Janem Lenicą, swoim ówczesnym asystentem, wysłani zostali - po raz pierwszy - do Londynu, aby nadzorować montaż stoiska polskiego (ich projektu) na targach. Transport się spóźniał, mieli czas i szwendali się po mieście. Tymczasem na stoisku poszukiwali ich dwaj panowie. Jak się później okazało - wybitni angielscy graficy. Wkrótce pojawili się ponownie i zaprosili Henia i Lenicę na lunch, wydany na ich cześć. Uczestniczyło w nim kilkudziesięciu artystów brytyjskich. Ojciec był zdumiony - skąd? jak? dowiedzieli się o jego istnieniu?".

Dwadzieścia lat później z rąk księcia Filipa odbierał tytuł "Honorary Royal Designer", nadany mu przez Royal Society of Arts. A wówczas niektórzy z uczestników tego pamiętnego lunchu podchodzili i przypominali mu się ponownie.

Tomaszewski długo i z namysłem wybierał zadania dla studentów. Niektóre z nich - karkołomne. Jak choćby: "Prima Aprilis", "Dzień szatniarza", "Jest małe nic i Wielkie Nic". Albo "Grubo/

/cienko" czy "Kobyłamamałybok" (palindrom).

Ida Zwierzchowska (dyplom 1980) wspomina: "Zadanie brzmiało: »wczoraj, dziś, jutro«. Henio wszedł do pracowni i, uprzedzając fakty, oznajmił: »Wszyscy, którzy namalowali jajko-kurę-jajko, wyjmują szkice i wyrzucają do kosza«. A wtedy połowa studentów zaczęła grzebać w teczkach i pokornie wyrzucać rysunki do śmieci. Tylko jakiś biedny Francuz nie zrozumiał polecenia, wyjął swoją kiepską próbę i oczekiwał korekty. Zirytowany Henio powiedział bez ogródek: »To jest do ch... niepodobne«. Na to tłumaczka z ministerstwa kultury, dystyngowana starsza pani, spiekła raka i nienaganną francuszczyzną próbowała tę kwestię ubrać w jakiś parlamentarny kształt".

Henio, jak mawiał Lenica, "miał naturę prześmiewcy (ale nie szydercy)". Nie wszyscy wytrzymywali ciśnienie w pracowni, jego choleryczne usposobienie i wysokie wymagania. Zwłaszcza dziewczyny, bywało, dezerterowały, nieprzywykłe do obcesowych połajanek.

"Możesz pudla nauczyć chodzić do kiosku po gazety, ale nie nauczysz go czytać" - mawiał profesor.

Henryk Tomaszewski w rozmowie z Joanną i Andrzejem Skoczylasami (1978): "Zawsze był jakiś najzdolniejszy student, który ciągnął pracownię. Była rywalizacja i to było potrzebne. A potem nadeszło pokolenie takich panienek grzeczniutkich, co to tatuś inżynier i mamusia dentystka. Taka panienka jeździ za granicę, przywozi ciuszki i - ja tak to widzę - że jak przyjdzie do domu, to zamiast się brać do roboty, musi uważać na sukieneczkę, bo się zachlapie. Ktoś ma przyjść, więc nie ma co się przebierać, tu w telewizorku jakiś serialik, to mamusia herbatkę do tapczanika przyniesie. Tak to nam mieszczanieje. Nie ma ambicji. Patrzę na nich - taka błogość w nich jest. Przedtem się ludzie szarpali".

Asystenci i stażyści Tomaszewskiego kolejno wyrywali się na Zachód - magia jego nazwiska była jak list żelazny - otwierała wszelkie drzwi. Wyjechali: Jan Lenica, Roman Cieślewicz, Bronisław Zelek, Rosław Szaybo, Cyprian Kościelniak, Andrzej Klimowski. Pod prąd temu exodusowi przyjeżdżali po naukę do Henia: Pierre Bernard, Alain Le Quernec, Gerard Paris-Clavel, Thierry Sarfis, Marjatta Itkonen, Radovan Jenko, Michel Quarez...

Mieczysław Wasilewski (dyplom 1966, asystent profesora): "Na początku ciężko było asystować Heniowi. Myślałem nawet, żeby się wynieść z pracowni. Lubił mnie, zrobiłem u niego dyplom, z wyróżnieniem. Oferta asystentury pojawiła się, kiedy byłem już po paryskich wojażach, wygrałem kilka ważnych konkursów, pracowałem w gazecie... Zarabiałem tam kupę szmalu. A pensja asystencka to były nędzne grosze. Po namyśle wziąłem tę robotę. Mieszkałem wtedy 25 kilometrów od Warszawy. Wstawałem o świcie, żeby - upał nie upał, mróz nie mróz - sześć dni w tygodniu na dziewiątą być w pracowni. No, ale być u Henia... to było coś!

Asystowałem mu przez 15 lat, do końca. Formalnie przeszedł na emeryturę w 1984 r., ale zagraniczni dyplomanci ubłagali go i jeszcze przez cały rok 1985,  bez wynagrodzenia, za frajer, prowadził pracownię dyplomową".

Henio głowę miał kształtną i łysą, jak pisanka. Pełne usta i dłonie pianisty. Duże uszy i parę krzaczastych brwi nad kanciastymi okularami, co nadawało mu wygląd Graucho Marxa. Idealny do karykaturowania, co też studenci z upodobaniem robili. Ubierał się z nonszalancką elegancją. Miał niezawodne poczucie stylu - nigdy nie ulegał krótkotrwałym modom, które z innych profesorów czyniły pośmiewisko. W sprawach strojów doradzał swojej pięknej żonie - malarce Teresie Pągowskiej. Stanowili urodziwą parę.

"Kiedy ojciec pracował nad plakatem, nie wolno mu było zadawać pytań - mówi syn Teresy i Henia, Filip. - Mogłem jedynie siadać w fotelu i oglądać książki. A miał dużo fajnych książek. Był bardzo surowy dla siebie - robił dużo szkiców i wyrzucał je bez ceregieli. Mama czasami po kryjomu wyławiała z kosza piękne rysunki. Był także pedantyczny w robocie i w życiu, co nas z matką niejednokrotnie doprowadzało do szału. Przy czym nie uzurpował sobie prawa do kontroli nad naszym życiem, ale w jego otoczeniu musiał panować ład. Mama z kolei nie pozwalała nikomu wchodzić do pracowni, kiedy malowała. To była zamknięta, niedostępna strefa. Myślę, że był to rodzaj jej samoobrony przed krytycyzmem Henia. Dopiero kiedy była gotowa, pytała go o zdanie. Niekiedy przyznawała mu rację, czasem nie. Przedpołudnia spędzali na Akademii, potem pracowali w domu.

Ja w tym czasie musiałem zająć się sobą. Na szczęście lubiłem rysować i na rysowaniu upływały mi długie godziny. [Filip jest znakomitym grafikiem, mieszka i pracuje w Nowym Jorku - JO]. Wieczorami znikali. Nigdy ich nie było - chodzili do SPATiFu, Kameralnej... Z czasem coraz częściej podejmowali przyjaciół w domu. Lata 60. i 70. to przyjaźń z Tadkiem Konwickim i jego rodziną. Jeździliśmy razem na wakacje do Chałup na Helu.Tadeusz wynajmował zawsze pokój osobno, z reguły w innym niż żona i córka domu. Wieczorami wpadał do nas, na chwilę. Żegnał się w środku nocy, po wielu godzinach gadania. Bardzo starałem się nie zasnąć, podsłuchiwałem. To były fascynujące rozmowy. Często o polityce. Ktoś komentował Wolną Europę, BBC...  Do Chałup, które nie były jeszcze obleganym kurortem, jeździła wtedy śmietanka intelektualna Warszawy... Nie zdawałem sobie sprawy, kim są - to byli po prostu znajomi rodziców: Konwiccy, Drewnowscy, Gintowtowie, Łapiccy, Janusz Głowacki.

Było nas, dzieci, kilkoro, ale ja wolałem przysłuchiwać się rozmowom dorosłych - bo ciekawsze. Ojciec przyjaźnił się też bardzo z Jerzym Jaworowskim - znakomitym grafikiem, a wcześniej więźniem Kołymy, który w gułagu spędził osiem lat. Nigdy nie mówił o swoim tam pobycie. Tylko Henio zdołał nakłonić go do zwierzeń. Jaworowski pochodził z Augustowa, załatwił nam świetną wakacyjną metę nad jeziorami augustowskimi, wielokrotnie nas tam odwiedzał. Za jego pośrednictwem poznaliśmy Marka Nowakowskiego, który także do nas wpadał i nocował w moim małym pokoju. Leżeliśmy w ciemności, a Nowakowski do snu opowiadał mi szczegóły toczącego się w Mińsku Mazowieckim procesu seryjnych morderców - braci, którzy wymordowali pół wsi".

Lenica nazywał Tomaszewskiego poetą, Młodożeniec - lirykiem, ale on sam odżegnywał się od "miękkiej" i spontanicznej strony swojej twórczości, akcentując jej wymiar intelektualny - koncept, myśl, pomysł narracyjny. Dusił studentów, żądając kreatywnych fajerwerków umysłu. Z samą materią plakatu obchodził się brutalnie i nonszalancko. Ciął, bazgrał, na poczekaniu wypróbowywał różne warianty formalne.

Piotr Młodożeniec: "Każdy z nas miał za zadanie zrobić plakat na temat wybitnego pisarza. Nazwiska losowaliśmy z kapelusza. Ja wylosowałem Rimbaud’a, Filip - Franza Kafkę. Tym razem mieliśmy sporo czasu na przygotowanie plakatu. Filip spędził dwa tygodnie, malując pieczołowicie ecolinami (farba wodna) wizerunek Kafki w pełnym formacie - 100 x 70 cm. Umowa była taka, że Filip nigdy nie konsultował swoich ćwiczeń z ojcem w domu, obaj tej zasady przestrzegali. Filip pieścił swój plakat i dopracowywał, na koniec przyniósł na korektę. Powiesił na ścianie. Henryk spojrzał. Zażądał wiadra z wodą. Przyniesiono. Poprosił o pędzel. Podano. Nie ten. Większy! Ktoś usłużny znalazł "ławkowiec" do malowania ścian. A wtedy Henio wlazł na stołek (plakat wisiał wysoko), zanurzył pędzel w wiadrze i - szuuur! - pojechał nim po kunsztownie namalowanym portrecie. Zamurowało nas. Spojrzałem na Filipa - twarz mu stężała. I nagle zobaczyliśmy, że ten potraktowany wodą wizerunek Kafki rozmazał się i... zrobił taki tajemniczy, niedopowiedziany, mroczny... Dokładnie taki, jak trzeba!".

W plakatach Henia intelektualne "CO" zmagało się z "JAK". Odmiennie niż w innych pracowniach, gdzie manualną biegłością można było zjednać sobie profesora,  Tomaszewski  bagatelizował zręczność ręki i "leningradzki" warsztat. W rysunku rozmyślnie koślawił, brutalizował kreskę, aby nabrała charakteru organicznego, jak rysunek dziecka czy "dzikusa".

W rozmowie z małżeństwem Skoczylasów Tomaszewski powiedział: "Mówię studentom: Ja was plakatów nie nauczę. Daję im zadania i mówię: Nie obchodzi mnie, jak ty to zrobisz. Czasami ktoś mi przynosi taką pracę, że patrzeć na nią nie mogę, taka jest brzydka plastycznie. Widzę, że ten student nie ma gustu czy kultury koloru. Ale umie coś wymyślać. A są u nas ludzie małpio zręczni, co każdemu mogą zaimponować. Tylko co im z tego? Trzeba wiedzieć, co z tym bogactwem robić. Ja sobie zdaję sprawę z tego, że takie zadanie może się komuś wydać trudne. Rozkraczają się u mnie studenci. Prawie płaczą. Ja mówię: Niech się pan nie martwi. My nie wiemy, co potrafimy. Nie wiemy, co w nas jest. My jesteśmy tacy, jakimi się do tej pory stworzyliśmy. Jesteśmy tym, co dotąd zbudowaliśmy. Ale może gdyby nami potrząsnąć, jeszcze by nafta z nas trysnęła. I dlatego, nawet kiedy ktoś narysuje rękę tak, że ja patrzeć na to nie mogę, to mówię: Panie, ta ręka jest namalowana do kitu, ale zostaw Pan, jedziemy dalej. Mnie szkoda czasu.

Jak ten student będzie miał olej w głowie, to on się nauczy tę rękę rysować, na swoje możliwości. Ale co mi z tego, że ktoś rękę dobrze narysuje, kiedy on w głowie nic nie ma, kiedy on śpi. Mówię im: Muszę wam pchły na plecy powpuszczać. Oni i my... śpimy, usypiamy. Są ludzie... po Akademii błysną, wydaje się, że to będzie objawienie. Mija kilka lat. I nic. Oni usnęli. A tacy średniacy, co patrzyli na zdolnych i podświadomie zdawali sobie sprawę, że są od nich gorsi, że muszą pracować, pracą doszli do większych rzeczy niż ci bardzo zdolni. Bo tamci za bardzo w te zdolności swoje wierzyli".

Jakkolwiek odżegnywał się od nadawania rangi czysto warsztatowym umiejętnościom, to przecież jego kapryśna kreska, jego wyrafinowana kaligrafia (nawet ta bez liter), ekspresja chlapnięć pędzlem i siła szast-prast wycinanek - wszystko to rozstrzygało o powabie i przewrotnej urodzie plakatów. Był rebeliantem, zuchwałym awanturnikiem, który miał "w dupie" (jak mawiał) wszelkie konwencje. Nawet w książkach dla dzieci (niebawem ukażą się reprinty) nie respektował przyzwyczajeń i oczekiwań publiczności. Jego zachwycająca "Myszka Klementynka" wyglądała jak kloc ze szpiczastym pyszczkiem, a Pająk miał raptem cztery nogi, na dodatek toporne, "stołowe". A przecież oddałoby się wagon disnejowskich myszy za jedną Klementynkę.

W 1986 r. Tomaszewski zrobił przedziwny plakat, o którym wszyscy koledzy z branży zgodnie mówią, że nie miałby prawa powstać nigdzie na świecie. "Edward II" dla Teatru Nowego. Jan Lenica napisał o nim: "Miniplakat. Telegram. Obsceniczny skandal na parkanie". Na pierwszy rzut oka - dłoń, z uniesionym ostrzegawczo palcem. Picassowski rysunek, który ma siłę fetyszy afrykańskich. Ale już po chwili nasza frywolna wyobraźnia podpowiada, że to zgoła inny organ, jawna kpina z koturnowej powagi teatru.

Reminiscencje i podteksty seksualne pojawiały się często w plakatach Tomaszewskiego. Za każdym razem tak cienko naszkicowane, że równie dobrze uchodzić mogły za niewinne, jak panieński wianuszek z ruty. Taki jest plakat "Jazz Jamboree" ze stylizowaną trąbką, która wygląda jak trójkąt kobiecego łona na cielesnym, różowym tle. Taki jest plakat do wystawy malarstwa żony, Teresy Pągowskiej. Dla jednych - bajkowy pantofelek Kopciuszka, dla innych - jawnie erotyczny atrybut seksualnej miłości. Taki jest wreszcie "Kot" Tomaszewskiego, namalowany do kalendarza (miesiąc MARZEC!), który stał się logotypem artysty niejako -  wredny, kanciasty koci amant, z bezwstydnie wzwiedzionym zielonym ogonem.

Inteligentne aluzje, także polityczne, jeśli pojawiały się w jego plakatach, to zawsze "cienko", ironicznie. Żelazko na plakacie "Witkacy" było prztyczkiem w nos reżyserującego spektakl Szajny, który znany był ze swoich inscenizacji totalnych, po których autor sztuki bywał wyprasowany na amen. Zielona stopa z roku 1983 ("Historia" Gombrowicza) to jawna kpina z zakazu publikowania znaku "V" (victoria), będącego podówczas na indeksie.

We wszystkich wspomnieniach o Heniu jak mantra powtarza się jedna fraza: nie znosił patosu, koturnowości, udawania. Całe jego życie było jak naparzanka z enigmatycznym przeciwnikiem - z pozą, maską, hipokryzją. Temu służyły kapitalne rysunki satyryczne, temu - rysunkowe felietony, zebrane potem w albumie "Książka zażaleń" (1961). Nawet jego dosadny język miał sprawić, że ludzie wyskoczą ze swoich fioków i dąsów, odmą się i zza "gęby" wyhynie prawdziwa twarz.

Osobowość Tomaszewskiego jak samoistnie namnażający się wirus - egzystuje w pracach i wyobraźni jego uczniów, wyzywa na pojedynek pospolite gusta. Był dla nas arbitrem życiowej elegancji, szorskiego charme’u. Sarkastyczny i szczery, onieśmielał ostrą jak brzytwa inteligencją i refleksem. Wojownik, zuchwalec, lord Cox i chuligan zarazem...

Podczas pogrzebu na warszawskich Powązkach, Mietek Wasilewski opowiedział epizod sprzed lat, jak to Henio przyszedł - jak zwykle o czasie - do pracowni i, nie zastawszy tam studentów, na drzwiach przypiął kartkę: "Byłem. Czego i wam życzę".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2010