Szczepan Twardoch: Dobrze, że człowiek jest

SZCZEPAN TWARDOCH, pisarz: Pomimo mojego nihilistycznego nastawienia wobec świata myślę, że istnienie człowieka jest czymś niesłychanym i niezwykłym. Poprzez nas świat zaczyna myśleć samego siebie.

14.01.2023

Czyta się kilka minut

 / MATEUSZ SKWARCZEK / AGENCJA WYBORCZA.PL
/ MATEUSZ SKWARCZEK / AGENCJA WYBORCZA.PL

MONIKA OCHĘDOWSKA: Co to jest imagineskop?

SZCZEPAN TWARDOCH: Urządzenie do powiększania wyobraźni opracowane przez naukowca o nazwisku Jabcon. Jego koncepcja pochodzi ze wspaniałej książki „Wstęp do imagineskopii”, którą – pod pseudonimem Śledź Otrembus Podgrobelski – wydał pod koniec lat 70. Stanisław Moskal, pochodzący z Krakowa socjolog, badacz polskiej wsi, a prywatnie kolega mojego taty z czasów studiów. „Wstęp...” to była taka parodia pracy naukowej, pisana zresztą przez Moskala równolegle z jego, najzupełniej już poważną, pracą doktorską.

Kiedy byliśmy dziećmi, mnie i moją starszą siostrę tata w tę imagineskopię Podgrobelskiego wkręcił. Z grubsza polegało to na tym, że chodziliśmy po lasach i szukaliśmy tak zwanych imagineskopów naturalnych, czyli kawałków kory z dziurą po sęku, przez którą trzeba było patrzeć – w ten sposób powiększaliśmy sobie wyobraźnię.

Nie dziurą, tylko „przeziórem”! Działało?

Właśnie, przeziórem, racja. Nie działało, niestety! (śmiech) A może jednak działało... Czytałem książkę Podgrobelskiego jako ośmio- czy dziewięcioletnie dziecko i miałem mieszane uczucia, bo do końca nie wiedziałem, czy jest serio. Niestety zgubiłem gdzieś egzemplarz taty, pierwszą edycję, taką już rozpadającą się w rękach. Ale wróciłem do „Imagineskopii” jako dorosły człowiek, kiedy książka została wznowiona – jest naprawdę potwornie śmieszna.

Encyklopedie, które Pan studiował jako chłopiec, też miały takie swoje przezióry?

Zapewne. Zawsze miałem potrzebę, natręctwo właściwie, przyswajania niepotrzebnych do niczego faktów z bardzo różnych dziedzin. Teraz wykorzystuję do tego celu Wikipedię, która, szczególnie gdy piszę, staje się większą zmorą niż media społecznościowe. Ale ponieważ jest dobrym startem dla researchu i punktem wyjścia do poważniejszych źródeł, często bywa tak, że gdy chcę sprawdzić coś błahego, co powinno mi zająć kilkanaście, góra kilkadziesiąt sekund, po godzinie orientuję się, że czytam o metodach, dajmy na to, budowy triery, starogreckiego trójrzędowca, co mi jest oczywiście do niczego niepotrzebne, ale nie mogę przestać – płynę od linku do linku.

A potem Pana książki są pełne dygresji.

Muszę się bardzo starać, jeśli mam nad nimi zapanować – przy pisaniu „Pokory” od początku założyłem sobie, że dygresji nie będzie. Z kolei moja ostatnia powieść, „Chołod”, cała jest zbudowana z dygresji – w gruncie rzeczy ona jest odbiciem tego, w jaki sposób myślę, jak działa moja głowa.

Jak działa?

Moja pamięć jest przepełniona faktami, które w niewielu dziedzinach układają się w system, wiedzę. Głowę mam zawaloną przeróżnymi informacjami, przez co mam problem z zapamiętywaniem rzeczy podstawowych, na przykład imion, co bywa dość niezręczne.

Ceną za intensywność poznania staje się przeszłość?

Tak, wie pani, nie pamiętam w ogóle swojego pierwszego dnia w szkole podstawowej ani pierwszego dnia liceum, bardzo niewiele jestem w stanie sobie przypomnieć także z czasu studiów. Słabo pamiętam swoje dzieciństwo, choć bardzo świadomie pracuję nad tym, żeby je – użyję słowa, które bardzo lubię – „odniepamiętać”.


ŻYCIE SIĘ ODRODZI

ADAM WAJRAK, przyrodnik: Miałem sporo przygód z niedźwiedziami polarnymii tylko raz zdarzyło mi się zdjąć karabin z ramienia. Ale nie musiałem strzelać, nawet na postrach. Broń, wbrew nazwie, nie służy do obrony, tylko do zabijania. Do niczego więcej.


To przedziwne i przerażające, bo sprawia, że żyję głównie w odległej przeszłości – więcej wiem o historiach rodzinnych sprzed dwustu lat niż o własnym życiu. A zapominając, czuję, jakbym coś bezpowrotnie tracił, choć mam tlącą się nadzieję, że wszystkie te zdarzenia, które przepadły, gdzieś we mnie są, kiedyś wypłyną.

Z drugiej strony, nawet jeśli wypłyną, nie będę wiedział, czy są prawdziwe czy skonstruowane. Wspomnienia nie dotykają przecież samych zdarzeń, ich desygnatów, lecz ostatniego aktu wspominania. Cała nasza pamięć to seria głuchych telefonów do samych siebie.

W opowiadaniu „Tak jest dobrze” ojciec z kilkuletnim synem wyruszają w tundrę. Śpią w namiocie w jednym śpiworze, rozgrzewają się przy ognisku, podpatrują renifery. I wędrują. Nikodem to lubi, bo lubi, jak Pan pisze, „odurzać się przestrzenią, zmęczeniem, zimnem”, zapewne chce się tym doświadczeniem podzielić z Małym. Ale nagle zagarnia go przeszłość, ucieleśniają się wizje, wypływają najboleśniejsze wspomnienia, doganiają lęki...

Albo duchy! Przecież to nie musi być wcale opowiadanie realistyczne.

To w każdym razie bardzo lemowskie opowiadanie. Myślę, że Pana łączy z Lemem coś, co powraca w wielu Pana książkach – przeświadczenie, że „przestrzeń, w której możliwa jest przygoda, zawsze przynależy do przeszłości”.

Ja to powiedziałem?

Nie...

Ale mógłbym! (śmiech) Więc może Jacek Dukaj? On na pewno coś takiego napisał...

Sylvain Venayre, francuski historyk.

Rzeczywiście tak jest, pustka szuka w nas oaz przeszłości. Gdziekolwiek wyruszymy – w Bieszczady, dżunglę, do zapadłej dziury na Mazurach albo Arktyki, odkrywamy światy, w których przeszłość wciąż jest jakoś dostępna, zakonserwowana.

W słowach czy w obrazach?

W jednym z wywiadów ktoś zapytał Lema o konkretny wygląd sepulek z „Dzienników gwiazdowych”. Lem odpowiedział, że w ogóle ich sobie nie wyobraża, bo u niego wszystko dzieje się w słowach, wystarcza mu język, nie potrzebuje konkretu. Czytając tę rozmowę zrozumiałem, że mam odwrotnie – powieści, które piszę, są adaptacjami filmów rozgrywających się w mojej głowie. Trudność sprawia mi natomiast to, aby one ożyły w słowach. Bardzo często jestem niezadowolony z efektu. Po każdej powieści mam takie poczucie, że, okej, może jest dobrze, ale zanim to wszystko napisałem, miałem w sobie historię o wiele doskonalszą. Widziałem ją.

Najpierw zatem są obrazy, a potem szuka Pan dla nich języka.

I najtrudniejsze jest pierwsze pięćdziesiąt stron książki – mozolne szukanie idiomu, siedzenie i pisanie wciąż na nowo, sprawdzanie, czy gra. A jeśli nie gra, trzeba przestawić szyk, wymyślić jakieś dziwactwo albo odwrotnie – usunąć je. Często te pierwsze pięćdziesiąt stron książki zmieniam. Szukam właściwego języka i w którymś momencie go znajduję, ale nie ma w tym żadnej świadomej decyzji, po prostu czuję, że to wszystko jakby zaczyna iść. Zdania wynikają już jedne z drugich, ciągną się wzajemnie.

Dlaczego właściwie ten osobny język, konstruowany od nowa dla każdej historii, jest Pana bohaterom tak potrzebny?

Wychowywałem się w wielojęzycznym świecie, w domach, w których słyszałem równocześnie trzy języki: polski, niemiecki i śląski. Już sam wybór języka był komunikatem. Najpierw śląski. On był językiem przyziemnym, praktycznym. Do dziś, kiedy robię coś manualnego, pracuję fizycznie, automatycznie przestawiam się na śląski i, szczerze mówiąc, nawet nie wiem, jak się po polsku nazywają dibel albo krajzega. Śląski to język intymny, język zażyłości. Z najbliższymi przyjaciółmi, tymi, którzy mówią po śląsku, godōmy.


MUZYKA SPRAWIA, ŻE WSZYSCY STAJEMY SIĘ DZIEĆMI

ANNA GACEK, dziennikarka muzyczna: Gdy ze sceny dobiega świetny utwór, mam poczucie, że wszyscy jesteśmy dzieciakami, które skaczą i wrzeszczą. Na chwilę nie mamy twarzy i nazwisk. Jesteśmy wolni.


Polski był z kolei oficjalny. Babcia w domu mówiła wyłącznie po śląsku, a gdy szedłem z nią na przykład do sklepu, mam bardzo żywe wspomnienie tego, że czułem, jak coś się w niej nagle jakby przełączało – mówiąc po polsku miała zupełnie inny głos. Słuchając jej miałem wrażenie, że to już nie moja babcia, ale obca kobieta.

A niemiecki?

Po niemiecku dziadkowie rozmawiali wtedy, kiedy chcieli, żebyśmy nie rozumieli, o czym mówią. Niemiecki był językiem tajemnic, oznaczał coś, do czego dzieci nie powinny mieć dostępu. Był także językiem ludzi starszych – mój dziadek ze swoją mamą mówił praktycznie wyłącznie po niemiecku, w tym języku rozmawiał także ze swoimi kuzynami i całą rodziną, którą do dziś mamy w Niemczech.

Dlatego dorastanie w językowej monokulturze jest dla mnie czymś, czego chyba nigdy do końca nie zrozumiem, i moi, obracający się w różnych idiomach języka bohaterowie są odbiciem tego doświadczenia. Chcę, żeby języki, którymi piszę swoje książki, były osobne, żeby należały wyłącznie do moich bohaterów.

Irytuje Pana, gdy krytycy nazywają Pana powieści przygodowymi. A mnie się wydaje, że nie ma niczego złego w tej kategorii, choćby właśnie z tego powodu, że to między innymi Arthur Rimbaud patronuje współczesnemu mitowi poety-podróżnika, awanturnika, który poszukuje granic swojego człowieczeństwa i języka jednocześnie. Jak bohaterowie Pana książek.

Ale przecież jeśli uznamy, że powieści awanturnicze polegają na tym, że facet gdzieś jedzie i ma przygody, to pierwszą powieścią awanturniczą będzie „Odyseja”.

W porządku. I co sprawia, że Odys płynie?

Ma w sobie taki napęd, drive, którego siła wynika wprost z jego niewytłumaczalności.

To znaczy?

Naprawdę mam wyjaśnić? Gdy zapytano jednego z himalaistów, po co się wspina, odpowiedział, że robi to dlatego, że „góra jest”. Można to oczywiście uznać za atrakcyjny Stichwort, ot, bon mocik, Ale ja w to wierzę, też tak mam. Dlaczego chciałbym przepłynąć Atlantyk? Ciągnie mnie i nie potrafię powiedzieć, dlaczego... Nie ma we mnie potrzeby dokonania żadnego sportowego wyczynu, nie chcę być nigdzie pierwszy, nie chcę wejść najwyżej ani dotrzeć najdalej. Podróżnicy lubią sobie często utrudniać zadania: wejść na K2, ale bez tlenu, zrobić trawers Antarktydy z zamkniętymi oczami... Mnie to w ogóle nie pociąga. Z drugiej strony nie umiem usiedzieć w miejscu, co jakiś czas muszę gdzieś pojechać, gdzieś indziej niż wszyscy – pewnie to przechodzi także na moich bohaterów.

Również na bohatera ostatniej książki, Konrada Widucha.

Sensem tej postaci jest absolutna élan vital! Widuch cały jest chęcią przeżycia, on jest po prostu przetrwaniem.

Opowiada Pan w „Chołodzie” o czystej energii życia. A jednocześnie, z jakiegoś powodu, nie tylko w tej powieści, przesłania Pan ją miłością. Pozwala Pan wierzyć, że to ona popycha bohaterów do działania.

Gdyby Odys naprawdę tęsknił za Penelopą i Telemachem, szybciej wróciłby na Itakę (śmiech).

Zamiast wracać, spisuje swoje przygody. Może w takim razie to potrzeba opowieści jest tym, co sprawia, że Widuch trwa mimo wszystkich okrucieństw XX wieku, których jest świadkiem.

Opowieść jest zawsze wtórna wobec przygód. Proszę zauważyć, że ten facet nie jest wiarygodnym narratorem, tak jak nie jest nim Odys – obaj zmyślają. Zakończenie „Chołodu” podaje w wątpliwość wiarygodność dzienników Konrada Widucha, a jednocześnie pozwala dostrzec na horyzoncie sam Chołod – tajemniczą osadę, w której rzekomo mieszkał. Wiadomo zatem, że narrator wstępu, interludium i zakończenia, czyli to moje porte-parole, które pojawia się w powieści, też zmyśla. A jeśli wszyscy zmyślają, to znaczy, że nasza opowieść jest wobec życia wtórna.

To po co w ogóle opowiadać, skoro liczy się samo życie?

Patrząc już z perspektywy czasu na „Chołod” mam poczucie, że opowieść Widucha jest próbą usprawiedliwiania siebie, na poziomie nie tylko moralnym, ale i – w jakimś sensie – metafizycznym. On nie musi się przed nikim tłumaczyć, ale próbuje po prostu umocować siebie w świecie. Nawet nie usprawiedliwić, lecz odkupić w naszych oczach, w oczach czytelników...


WYCHODZĘ Z ROLI

DAWID OGRODNIK: Wybierałem kreacje młodych stąpających po cienkim lodzie, bo sam po nim stąpałem. Gdyby nie to, że miałem dziecko, mogło się to skończyć samobójem. Rola ks. Kaczkowskiego to dla mnie przełom.


„Odkupić” to prawdopodobnie nie najlepsze słowo, bo nie chodzi o odkupienie w sensie religijnym. Ale chociaż z wiarą i praktyką dawno się rozstałem, to jednak moje imaginarium jest katolickie, bo takie odebrałem wychowanie, nie umiem na to znaleźć innych określeń.

Brzmi w każdym razie po conradowsku.

I Conrad jest oczywiście patronem tej książki. „Chołod” ma dwóch patronów – Josepha Conrada i Hermana Melville’a. Hołdem dla Conrada jest struktura tej książki, bo właściwa jej historia nie zaczyna się od pierwszych stron, tylko – podobnie jak w „Jądrze ciemności” – ludzie spotykają się na jachcie i ktoś im, a zarazem nam, opowiada. Ten zabieg przywiązuje całą tę fikcję do świata taką małą pętelką.

Uwiarygadnia ją.

Tak, zupełnie obcy jest mi ten sposób pisania, w którym nie wypada po prostu snuć opowieści. Sposób pisania wymagający od autora zmagań z formą, która ostatecznie musi się mu pod palcami rozlecieć? Nudzi mnie to śmiertelnie. Dlaczego powieść ma w sobie koniecznie nieść namysł nad powieścią, dlaczego musi być świadoma siebie i procesów, które w niej zachodzą? Proszę przejrzeć listy książek nominowanych do Bookera w ciągu ostatnich lat – są na niej po prostu ciekawe opowieści. Jako autor czuję się o wiele bliższy tej tradycji, jako czytelnik też wybieram takie książki.

A Melville?

Hołdem dla Melville’a jest sam początek, pierwsza strona „Chołodu”, która jest właściwie trawestacją pierwszych akapitów „Moby Dicka”, lamentu nad tym, że czasem nie da się wytrzymać w świecie...

O! Uwielbiam ten fragment [ST zdejmuje z półki książkę i czyta w oryginale ustęp, który podaję w tłumaczeniu Bronisława Zielińskiego – MO]: „Gdy tylko stwierdzę, że usta wykrzywiają mi się ponuro, gdy tylko do duszy mej zawita wilgotny, dżdżysty listopad, gdy złapię się na tym, że mimowolnie przystaję przed składami trumien albo podążam za każdym napotkanym pogrzebem, a w szczególności, gdy moja hipochondria tak mnie opanuje, iż potrzeba mi silnych zasad moralnych, by się powstrzymać od rozmyślnego wyjścia na ulicę i metodycznego strącania ludziom z głów kapeluszy – wtedy uznaję, że już wielki czas udać się na morze jak najrychlej”.

Początek „Chołodu” wynika dokładnie z tego zdania.

„Życie zaciskało się wokół mnie ciaśniejszą z każdym dniem pętlą, jak zawsze kiedy tkwię zbyt długo w świecie, do którego należę...”. Cormac McCarthy miał powiedzieć o Melville’u, że jego lektura pozwala zrozumieć, z czego zrobiony jest świat i dlaczego życie jest, jakie jest.

Wątpię, by Melville myślał o tym, pisząc „Moby Dicka”. Jestem przekonany, że chciał po prostu napisać powieść o ­wielorybnikach. Nie próbuję się oczywiście z nim porównywać, natomiast czuję pokrewieństwo, bo moje nastrojenie jest równie nihilistyczne, depresyjne, na jakimś poziomie bardzo konserwatywne w wizji ludzkiej natury. Podczas pisania „Chołodu” miałem na ścianie cytat z „Makbeta”, o tym, że życie jest opowieścią idioty pełną wściekłości i wrzasku.

W swojej prozie nazywa Pan to często „straszną zasadą rzeczywistości”.

To sformułowanie wziąłem sobie od Agaty Bielik-Robson – bardzo mi się spodobało. Mam na myśli tyle, że próby nadania życiu sensu i znaczenia, odnalezienia jego struktury są tyle szlachetne, co skazane na niepowodzenie. Nie wierzę w odpowiedzi.

Bo nie są ważne?

Nie ma ich po prostu. Mam silne poczucie istnienia między nami a światem nieprzenikalnej zasłony. Nie w takim platońskim sensie, w którym widzimy tylko cienie i odbicia prawdziwych idei, nie chodzi mi też jedynie o barierę między nami a światem natury. Jestem jednak przekonany, że cała nasza rzeczywistość jest przede wszystkim kontrolowaną halucynacją, bo taki jest mechanizm, który sprawia, że nasze mózgi tworzą światy dookoła siebie, a innych nie mamy. Istnienie realnego pozostaje jedynie umocowaną w halucynacji nadzieją.

I co z tego dla nas wynika?

Dla mnie – dojmujące i przykre poczucie absolutnej samotności wszystkich ludzi. Tego, że komunikacja z drugim człowiekiem odbywa się zawsze wewnątrz nas samych, nienawidzimy i kochamy nie innych, tylko wyobrażenia o nich, które mamy w głowach, ich modele.

Widzę w tym jakiś okrutny paradoks, bo – jak mówi klasyk – żaden człowiek nie jest samotną wyspą. Człowiek jest człowiekiem tylko wobec innych. Nie sposób tak naprawdę wyobrazić sobie osobnego, pojedynczego człowieka. Taki człowiek właściwie traci swoje człowieczeństwo, prawda? (milczenie) Widziała pani nowego „Avatara”?

Jeszcze nie.

Ja też nie... Ale pamięta pani może z pierwszej części, jak bohaterowie Camerona łączyli się między sobą, jednocześnie podłączając do planety, na której żyli? Używając do tego bodajże takich zabawnych ogonków (śmiech). Abstrahując od jakości tego filmu, widzę w nim odważne, utopijne marzenie o możliwej, bezpośredniej łączności z drugim człowiekiem.

Kiedy mamy złudzenie takiej łączności, na przykład w relacji miłosnej albo pod wpływem substancji takich jak MDMA albo odpowiednio dawkowane LSD, mamy takie właśnie poczucie, jakbyśmy mogli się do siebie wzajemnie „podpiąć” i rozumieć bez słów, jakby ta nieprzenikalna zasłona nagle opadała. I ja nie skreślam tego doświadczenia tylko dlatego, że jest indukowane albo emocją miłości, albo chemią, bo też w zasadzie wszystko w naszym mózgu jest powodowane chemią. Jednak to chyba ciągle złudzenie...

A może rodzaj imagineskopu.

I właśnie, pomimo mojego nihilistycznego nastawienia wobec świata myślę, że istnienie człowieka jest czymś niesłychanym i niezwykłym. W tym sensie jestem bardzo antropocentryczny i nie potrzebuję do tego ani Boga osobowego, ani bezosobowego Absolutu. Wystarcza mi, że poprzez człowieka świat zaczyna myśleć samego siebie.

Idąc za myślą Pierre’a Teilharda de Chardin, ale też zmarłego niedawno Jamesa Lovelocka – człowiek jest jedynym przypadkiem, w którym materia zyskuje świadomość swojego istnienia. Jeśli zatem uświadomimy sobie, że istniejemy nie tylko jako pojedynczy ludzie, ale jako ludzkość, w czasie, kiedy zdamy sobie sprawę ze znaczenia kolektywnego intelektualnego wysiłku wszystkich pokoleń, wtedy nasze istnienie, zarówno jako pojedynczych ludzi, jak i jako ludzkości, jest czymś bez precedensu! O ile mój namysł nad światem może mieć swoje ograniczenia, nasz wspólny namysł jest czymś niezwykłym.

Nie jesteśmy rakiem toczącym naszą planetę. I wcale nie byłoby lepiej, gdyby nas tu nie było. Bez człowieka wszechświat byłby głuchy i ślepy na sam fakt własnego istnienia. Dobrze, że człowiek jest. ©℗

 

Szczepan Twardoch jest autorem bestsellerowych powieści. Uhonorowany prestiżowymi nagrodami, m.in. Nagrodą im. Kościelskich, Paszportem „Polityki”, Brücke Berlin-Preis, Nagrodą Czytelników Nike. Na podstawie powieści „Król” powstał serial wyprodukowany przez Canal+. Mieszka w Pilchowicach na Górnym Śląsku.

 

 

Wskazówki do czytania jego bestsellerowych powieści, takich jak „Morfina”, „Pokora” czy „Król”, znajdziemy w pozostałych, również eseistycznych, książkach Szczepana Twardocha.

„Wieczny Grunwald” (2010)

Twardoch podrzuca klucz do rozumienia wielu swoich historii. „Każdy z moich bohaterów w jakimś sensie walczy o godność – wyznaje w posłowiu do historii Paszki, bękarta, samotnego człowieka nieprzynależącego nigdzie – a ich walka jest także moją walką”.

„Ballada o pewnej ­panience” (2017)

Opowiadania o prowincjonalnych, mieszczańskich życiach, zmaganiach z ciałem, krótkich, choć intensywnych namiętnościach oraz miłościach, które dają przez moment złudzenie porozumienia z drugim ­człowiekiem. Sporo nawiązań do klasyki i trochę duchów.

„Jak nie zostałem poetą” (2019)

„Oto ktoś, kto chce się wam podobać, kto chce się przede wszystkim podobać samemu sobie. Ktoś, kto chce, żebyście go uwielbiali, chociaż sam siebie nie uwielbia wcale” – miał powiedzieć profesor Majda o małym Szczepanie, który namalował akwarelami swój portret, pozując na Jima Morrisona.

„Chołod” (2022)

Pochodzący z Górnego Śląska Konrad Widuch to weteran Wielkiej Wojny i oddany rewolucji komunista. Ponieważ rewolucje zwykle pożerają własne dzieci, Widuch zostaje aresztowany i zesłany do łagru, z którego ostatecznie, mając nieco szczęścia, ucieka. Tak zaczyna się jego podróż przez śniegi, lody i tundrę, która zaprowadzi go do tajemniczej osady, nazywanej przez jej mieszkańców Chołodem. Występujący w pierwszej i ostatniej części tej historii pisarz Szczepan Twardoch uwiarygadnia i jednocześnie podważa prawdziwość dzienników Widucha.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Od 2018 r. związana z „Tygodnikiem Powszechnym”, dziennikarka i redaktorka Działu Kultury, wydawczyni strony TygodnikPowszechny.pl. W 2019 r. nominowana do nagrody Polskiej Izby Książki za najciekawszą prezentację książek i czytania w mediach drukowanych. Od… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 4/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Jądro jasności