Syzyfowe prace

Grecja nie zbankrutuje. Wprawdzie europejscy politycy otwarcie wątpią, czy pomoc Grekom uzdrowi ich gospodarkę, ale pomagają. Bo zbyt silny jest strach, że bankructwo Grecji może być dla Europy tym, czym dla USA był upadek banku Lehman Brothers.

20.06.2011

Czyta się kilka minut

Bywa, że ważne jest nie tylko to, co się mówi, ale i to, czego się nie mówi.

W ciągu minionych kilkunastu dni w stolicach strefy euro padło mnóstwo słów. Zastanawiano się: co dalej z Grecją? Czy pompować w nią pieniądze, czy pozwolić jej zbankrutować? Czy lepsze okropności bez końca, czy okropny koniec, bankructwo państwa, które jednak, być może, pomogłoby (tryb warunkowy!) Grekom bardziej, jako terapia szokowa?

W wypowiedziach ekonomistów, bankowców, prawników (oni zabierają głos, bo to także kwestia unijnego prawa: zdaniem niektórych, pomagając Grekom, Unia łamie własne prawo), a zwłaszcza polityków pojawiały się argumenty różne. Ale rzecz uderzająca: znacznie rzadziej niż kiedyś padał argument, że to solidarność - jedna z zasad, na których budowano Unię - nakazuje pomagać Grecji. Jeśli ktoś odwoływał się do solidarności, byli to politycy z dwóch kategorii. Po pierwsze, ci zrozpaczeni - jak Angela Merkel, naciskana w Niemczech za (rzekomą) łagodność wobec oczekiwań Unii, zaś w Europie za (domniemaną) twardość w stawianiu warunków, od jakich miałby zależeć udział Niemiec w "alimentowaniu" Grecji. A po drugie ci, których kraje nie ponoszą ciężarów tej pomocy - jak Donald Tusk.

Większość z tych, na których spoczywa odpowiedzialność największa, od których zależy - nie przesadzając - przyszłość nie tylko Grecji, ale Europy, unikała słowa "solidarność". Czyżby stępiała ich wrażliwość? Bynajmniej. Można domniemywać, że ci, którzy mają wydać (znów) miliardy swych podatników, woleli nie irytować retoryką, która do greckiego dramatu pasuje nieszczególnie. W końcu i tak zaufanie podatnika - nie tylko niemieckiego - do instytucji unijnych spada na łeb, na szyję.

Rzecz o solidarności

Czy pojęcie "solidarność" w ogóle jest adekwatne, gdy mowa o Grecji?

Owszem, zasady Unii nakazują być solidarnym w potrzebie. Ale potrzeba - to sytuacja, gdy jakiś kraj znalazł się w kłopotach nie z własnej winy. To np. powódź, trzęsienie ziemi. Traktaty unijne mówią natomiast, że Unia nie odpowiada za zobowiązania finansowe, jakie zaciągają rządy poszczególnych krajów. W tym sensie pomoc dla Grecji (a także dla Irlandii i Portugalii) nie jest - nie powinna być - oczywistością. Powinna być czymś wyjątkowym. Tymczasem od marca tego roku istnieje coś takiego jak stały mechanizm kryzysowy: ów Europejski Mechanizm Stabilizacyjny ma zabezpieczać wspólną walutę przed groźbą "państwowych bankructw" i zakłada istnienie stałego funduszu (700 mld euro), z którego można pomagać krajom w kłopotach.

Czy można argumentować, że to solidarność nakazuje pomaganie Grecji, skoro kraj ten znalazł się w sytuacji katastrofalnej nie za sprawą sił natury, ale decyzji podejmowanych przez ludzi? To greccy politycy z prawicy i lewicy oszukiwali kiedyś Unię, przedstawiając jej fałszywe bilanse, byle tylko kraj wszedł do strefy euro. To oni zadłużyli Grecję na 330 mld euro (150 proc. wartości Produktu Krajowego Brutto), emitując coraz to nowe obligacje.

Tych w ostatnim czasie nie kupował zresztą już nikt - poza Europejskim Bankiem Centralnym, ratującym w ten sposób greckie finanse i dziś, jak się szacuje, posiadającym greckie papiery o wartości 40-50 mld euro. Są prawnicy, którzy twierdzą, że postępując tak, Bank łamał unijne prawo, które zakazuje mu skupować długi. Inni prawnicy twierdzą, że prawa nie złamano, bo Bank zastosował trik: owszem, kupował greckie długi, ale nie bezpośrednio, lecz na rynku wtórnym, tj. od pozbywających się ich europejskich banków prywatnych, funduszy itd. A zapewne także od... banków greckich - bo, dziś ujawniają zachodnie media, także greckie banki prywatne pozbywają się obligacji własnego rządu, jako coraz bardziej ryzykownych.

Oszustwa i długi (greckie), triki (unijne) - gdzie tu miejsce na dyskusję o solidarności?

Słowacja ma być cicho

O tym, jak widzą "solidarność z Grecją", wiele mogliby powiedzieć Słowacy i Estończycy.

W minionych latach żaden kraj - włącznie z Grecją - nie zdobył się na taki heroizm jak Estonia. Po tym, jak globalny kryzys mocno dotknął Estonię, rząd zaordynował społeczeństwu reżim oszczędnościowy (obniżenie pensji, zamrożenie emerytur) - po to, aby Estonia sprostała kryteriom i 1 stycznia tego roku mogła wejść do strefy euro. Ogromna większość Estończyków zaakceptowała to. Dziś niewątpliwie wielu z nich, patrząc na Grecję (gdzie, bywa, emerytury wypłacane były zmarłym, bo system nie działa), zastanawia się: po co to wszystko, po co wyrzeczenia, skoro nie tylko Grecja, ale też inne kraje "starej" Europy do standardów podchodzą nader luźno?

Podobna myśl pojawia się wśród Słowaków, którzy euro przyjęli 1 stycznia 2009 r. - po kilku latach reform i wyrzeczeń. Teraz Słowacja sceptycznie podchodzi do udziału w greckich "pakietach". Gdy w maju 2010 r. organizowano pierwszy "pakiet", Bratysława zgłosiła sprzeciw. Premier Iveta Radičová, nazwana "osamotnioną tygrysicą", mówiła wówczas, że nie jest w stanie przekonująco wyjaśnić obywatelom, iż muszą pomagać krajowi, który jest od Słowacji zdecydowanie bogatszy, a do tego żył rozrzutnie. Stanowisko Słowaków było wtedy krytykowane w Europie w tonie jako żywo przypominającym wypowiedź francuskiego prezydenta Jacques’a Chiraca, który podczas debaty o wojnie w Iraku napominał Polaków, że stracili szansę, aby siedzieć cicho.

Rok temu dla opornych Słowaków znaleziono wyjście: nie musieli dokładać się do pierwszego greckiego "pakietu". Tyle że miał on charakter dobrowolny. Dziś będzie inaczej i Słowacja może nie mieć wyjścia: będzie musiała dołożyć swoją część.

Sąsiadów pociesza czeski dziennik "Lidové Noviny": pisze, że w dyskusji o kryzysie Słowacy odgrywają konstruktywną rolę. "Słowackie stanowisko było oznaką zdrowej pewności siebie. Odrzucenie pomocy dla Grecji nie było przejawem słowackiej eurofobii. Przeciwnie, Bratysława jest z powodu przyjęcia euro - mimo problemów tej waluty - nadal szczęśliwa. Należy też do najgorętszych euro-optymistów". To prawda: trzy czwarte Słowaków deklaruje, iż wspólna waluta przynosi im korzyści - jest to najwyższy wskaźnik w całej strefie euro.

Finowie mają dość

Opór przed "alimentowaniem" Greków narasta nie tylko tam, gdzie niedawno zaciskano pasa, by przyjąć wspólną walutę. Dość ma też Finlandia, jeden z niewielu krajów strefy euro, który utrzymuje dyscyplinę budżetową.

W Europie zdarzało się już, że powyborcze negocjacje nad utworzeniem koalicji rządowej trwały długo, a nawet - w Belgii - bez końca. Zwykle powodem były różnice poglądów polityków lub ich ambicje. Tymczasem Finowie przez ponad dwa miesiące po kwietniowych wyborach musieli oglądać koalicyjną "operę mydlaną" - z powodu Portugalii i Grecji.

Zdecydowanie przeciwni "pakietom pomocowym" dla tych państw byli Prawdziwi Finowie: partia z zacięciem nacjonalistycznym, która w wyborach uplasowała się na trzeciej pozycji. Niektórzy ich posłowie domagali się nawet usunięcia Greków i Portugalczyków ze strefy euro. Ale sceptyczny był też Sojusz Lewicowy, bo - zdaniem lewicy - taka pomoc wspiera banki, a nie zwykłych ludzi. Z tym zgodziłby się zresztą lider Prawdziwych Finów Timo Soini. W artykule dla "Wall Street Journal" tak objaśniał świat: "To nie mały człowiek korzysta na tej pomocy. On jest dojony i okłamywany po to, aby utrzymać niewydolny system. Pensję ma coraz mniejszą, a podatki są większe (...). Między politykami a bankami wytworzyła się symbioza: nasi polityczni liderzy pożyczają coraz więcej pieniędzy, żeby spłacać banki, które rewanżują się, pożyczając naszym rządom pieniądze, żeby mieli czym je spłacać".

Finowie w końcu będą mieli rząd, bez Prawdziwych Finów. Paradoksalnie jednak opinię Soiniego - choć ujętą w innych słowach - coraz częściej można usłyszeć od europejskich ekspertów: przecież Grecja stara się o kolejne unijne pieniądze po to, aby obsłużyć nimi swe długi.

Trudno oprzeć się pokusie przywołania znów Soiniego, fińskiego enfante terrible: "Wychowywano mnie w przekonaniu, że ludobójcza wojna nigdy więcej nie może wydarzyć się na naszym kontynencie, i w zrozumieniu dla wartości, które legły u podstaw Unii Europejskiej. Ta Europa, jej wizja, dała Finom i wszystkim narodom kontynentu dar pokoju, oparty na demokracji, wolności i sprawiedliwości. Taką Europę warto utrzymać i z wielkim bólem patrzę, jak temu projektowi zagraża polityczna elita, która poświęca interesy zwykłych Europejczyków, by chronić interesy pewnych korporacji". Soini nie został (jeszcze) fińskim premierem. Ale to, co mówi, trafia do wielu. Europy za kilka lat możemy nie poznać...

Kalkulacje i interesy

Na razie, w minionych dniach, w stolicach strefy euro dyskusja stawała się tym bardziej nerwowa, im mniej czasu pozostawało do końca czerwca. Przypominała odliczanie.

I trudno się dziwić: zgodnie z przyjętym kiedyś harmonogramem, na początku lipca Grecja powinna otrzymać kolejną transzę - kilkanaście miliardów euro - jeszcze z pierwszego "pakietu pomocowego". Pakiet, uruchomiony rok temu, objął gwarancje kredytowe dla Grecji od państw i Międzynarodowego Funduszu Walutowego - na łączną sumę 110 mld euro.

Kalkulacja jest tu prosta: jeśli Grecja nie dostanie do początku lipca tych miliardów, nie będzie mogła obsłużyć swego zadłużenia. Będzie musiała ogłosić bankructwo. Jeśli dostanie, przetrwa do września, gdy na porządku dziennym stanie kwestia wypłaty kolejnej transzy.

Bo transze nie są - albo raczej: nie powinny być - wypłacane automatycznie. Powinny być uzależnione od tego, jak postępują reformy, tj. na ile sensownie Grecy wykorzystują poprzednie pożyczki, tak aby za kilka lat móc samodzielnie spłacać swe zobowiązania (jak to się mówi: móc wrócić na rynki finansowe).

Tymczasem wedle zgodnej oceny tych, którzy pieniądze uruchamiają, czyli Komisji Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego, MFW i krajów, które ponoszą największe obciążenia (Niemcy, Francja) - Grecy sobie nie radzą. A nawet gorzej: okazuje się, że gdy wyczerpie się ów pierwszy "pakiet pomocowy", konieczny będzie drugi. Na sumę 120 mld euro.

Mimo wszystko, w minionych dniach europejscy politycy nie mieli problemu z podjęciem decyzji, że trzeba zorganizować te pieniądze (czy też gwarancje darczyńców, bo na razie nie gotówkę). Spór, który toczył się zwłaszcza między Niemcami z jednej strony a Francją i Europejskim Bankiem Centralnym z drugiej, dotyczył warunków, na jakich nowy "pakiet" ma zostać zorganizowany. A zwłaszcza jednego: czy do ratowania Grecji powinny włączyć się (i jak: obowiązkowo? dobrowolnie?) instytucje niepaństwowe, posiadające greckie papiery wartościowe. Tego chcieli Niemcy. Mówiąc w skrócie: chodziło o to, aby np. bank posiadający greckie obligacje, których termin mija, nie domagał się od Grecji ich wykupienia, ale zgodził się odłożyć ich realizację o kilka lat.

Paryż był przeciwny, by taki mechanizm objął obowiązkowo prywatnych wierzycieli Grecji. Przyczyna: francuskie banki utopiły w greckich papierach poważne fundusze. Zamrożenie tych pieniędzy uderzyłoby w ich pozycję na rynkach finansowych. A w konsekwencji, być może, we francuski system bankowy.

Grecja jak Lehman Brothers

Tak wyglądały kulisy decyzji, która wykuwała się w minionych dniach: o dalszym pompowaniu pieniędzy w Grecję. Nie chodzi o solidarność, lecz o własne bezpieczeństwo. Europejscy politycy otwarcie wątpią, czy udzielanie Grekom kolejnych kredytów przyniesie efekt w postaci sanacji greckiej gospodarki. Ale chcą dalej pomagać w taki sposób, bo lepszego wyjścia nie widzą. Albo, ujmując rzecz inaczej: oczywiście widzą inne możliwości, na czele z "kontrolowanym bankructwem" Grecji. Jednak wolą iść dotychczasową drogą, bo jej skutki wydają się przewidywalne. Boją się wkroczyć na drogę inną, nie mając pewności, dokąd zaprowadzi.

Takiej pewności nie da im nikt. Cóż z tego, że wielu wybitnych ekonomistów dowodzi, iż bankructwo Grecji byłoby najzdrowszym wyjściem dla wszystkich, także Greków. Ekonomista nie ponosi takiej odpowiedzialności jak polityk. A gdy mowa o skutkach bankructwa Grecji dla europejskiej gospodarki i rynków finansowych, teoria ściera się z teorią.

Strach przed tym, co się stanie, gdy Europa pozwoli Grecji zbankrutować, zyskał w minionym tygodniu nową pożywkę: w postaci ostrzeżenia zza oceanu. Szefowa amerykańskiego nadzoru bankowego, Sheila Blair, oceniła, że bankructwo Grecji może być dla Europy tym, czym dla USA był upadek banku Lehman Brothers - od tego, jak się uważa, zaczął się w 2008 r. światowy kryzys. Blair ostrzegła, że załamanie greckiego systemu finansowego - skutek bankructwa państwa - może fatalnie odbić się na kondycji wielu banków europejskich i doprowadzić, być może, do załamania europejskiego systemu bankowego.

A to byłby koniec strefy euro. Oraz Europy, jaką znamy.

Lehman Brothers to symbol. Jeśli Sheila Blair chciała, aby jej prognoza została zauważona, nie mogła użyć lepszego porównania.

Współpraca Jussi Jalonen (Helsinki)

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2011