Święty ptak między blokami

Samojedzi znad Jeniseju twierdzą, że to nur czarnoszyi w czasie wielkiego potopu wydobył z głębiny błoto, które dało początek lądom. Ale na warszawskim Gocławiu nikt nie zwrócił na niego uwagi.

12.12.2016

Czyta się kilka minut

Nur czarnoszyi / Fot. Paul Hobson / EAST NEWS
Nur czarnoszyi / Fot. Paul Hobson / EAST NEWS

Dobrze, że powieki pracują mimowolnie – zapomniałbym przetrzeć zastygłe w zachwycie oczy. Na zboczach żarzą się żółte iskry modrzewi. Zimno zieleni się igła świerków. Opadanie. Zardzewiała buczyna otrzepuje się z liści, a te bujają na wietrze jak spopielałe kartki. Wznoszenie. Ze ścieżki zrywa się stadko jerów i siada na gołych witkach. Pomarańczowe piersi ptaków przez chwilę udają liście. W dolinie poskręcane pnie jabłonek, puste place podwórek, zarośnięte sklepienia piwniczek. Krzyże z magurskiego piaskowca upstrzone liszajem porostu. Zarysy domów odciśnięte w uschniętej trawie jak kółka po kubku kawy. Wiatr zawodzący w koronach drzew, skrzypienie srebrzystych bukowych pni. Naturalną melancholię Łemkowyny podbija marudna, płaczliwa pogoda.

Dziś to parę domów z dogorywającym schroniskiem, a 70 lat temu Radocyna była dużą wsią. Przed wojną żyło tu przeszło 400 prawosławnych, dwoje unitów i katolicy ze Straży Granicznej. Żydzi prowadzili sklep, a na uboczu mieszkał cygański kowal z rodziną. Ludzie cieszyli się i smucili. Pożyczali sobie po sąsiedzku mąkę. Zazdrościli. Dzieci nudziły się w czasie deszczu, a psy szczekały na przemykające pod lasem wilki. Koty czaiły się na potrząsające ogonkami kopciuszki. Podobnie było w Czarnem i wymazanej z mapy Nieznajowej (jakby etymologicznie skazanej na zapomnienie). Więcej życia jest w Wołowcu, z asfaltem i cerkwią krytą pociemniałą łuską gontu. Tu, wzdłuż Mareszki, błotnistym szlakiem przez góry można przejść się do Bartnego.

Wieś łagodnie wyściela dolinę, dym z kominów pełznie leniwie. Ponad spadzistymi dachami chyżo przesuwa się cień. Młody orzeł przedni, w pierwszej zimowej szacie, z białą nasadą ogona i ciemnym wierzchem długich skrzydeł. Dużo rzadszy i zgrabniejszy niż toporny bielik. Przyszedł na świat w kwietniu, pod którymś z tutejszych szczytów, w gnieździe na wierzchołku trzydziestometrowej jodły. Daleko od szlaków. Ale tu, w Bartnem, ten płochliwy ptak zna każdego gospodarza i w ogóle nie zwraca uwagi na ludzi ciągnących na niedzielną mszę. Próbował na pastwiskach zaskoczyć jakiegoś zagapionego liska, zająca albo czyjegoś kocura, ale diabli nadali tu te cholerne kruki. Bez ostrzeżenia dostaje po głowie mocnym, czarnym dziobem. Kruki lecą blisko, czujnie, tuż poza zasięgiem zabójczych szponów. Czarna eskorta odprowadza go gdzieś nad zbocze Magurycza.

Ptak Jezusa

Mniej więcej rok temu barman amsterdamskiej Café Wester Arjan Dwarshuis rzucił pracę i z początkiem stycznia wyruszył w podróż życia. Miał zamiar poświęcić 12 miesięcy obserwowaniu ptaków na sześciu kontynentach. Uruchomił zbiórkę funduszy na Międzynarodowy Program Zapobiegania Wymieraniu Gatunków. Ponadto, a może przede wszystkim, chciał pobić zeszłoroczny rekord świata w liczbie obserwowanych gatunków należący do Amerykanina Noah Stryckera. Strycker w 2015 r. zaliczył ponad 6 tys. gatunków, przeszło połowę wszystkich żyjących na Ziemi, i uznano, że przez lata nikomu nie uda się zbliżyć do tego wyczynu.

Arjan drobiazgowo zaplanował trasę, oparł się na marszrucie Stryckera, ale wprowadził pewne korekty. Darował sobie na przykład Antarktydę. Zimą wyruszył do południowej Azji, skąd przez Filipiny przeskoczył do Oceanii. W kwietniu był już w Afryce. Zaczął w Etiopii, krążył chwilę po wschodnim wybrzeżu, zahaczył o Madagaskar, RPA, a wracając zajrzał jeszcze do Ghany. Od połowy lipca szalał już po najbardziej ptasim kontynencie – Ameryce Południowej. Surinam, Brazylia, Argentyna, Chile, Peru, Ekwador, Kolumbia. Góry, lasy deszczowe, morskie wybrzeża. We wszystkich odwiedzanych miejscach opierał się na pomocy lokalnych pasjonatów, ornitologów, firm zajmujących się ptasią turystyką. Jego podróż można śledzić na bieżąco. Prowadzi bloga, codziennie (jeżeli nie jest akurat w jakiejś dżungli) wrzuca informacje na Twittera i zdjęcia na Instagrama.

Rekord padł na Kostaryce. Był 10 listopada, kiedy Arjan w lornetce zobaczył długoszpona żołtoczelnego, który wielkimi, palczastymi łapami stąpał po bagiennej roślinności. Na Jamajce znany jest jako „ptak Jezusa”, bo zdaje się chodzić po wodzie. Długoszpon to gatunek poliandryczny – samica ma często kilku partnerów i to ona broni terytorium przed innymi samicami. Budową gniazda, wysiadywaniem jaj i wychowaniem młodych zajmuje się samiec. Samica jest od niego niemal dwukrotnie większa. (Matka Natura uśmiecha się pobłażliwie, kiedy tradycjonaliści perorują o tym, jaki model rodziny jest najbardziej „naturalny”).

Gatunek numer 6119 Arjan uczcił dwoma piwami. Na taką ekstrawagancję pozwolił sobie zaledwie drugi raz w mijającym roku. W końcu codziennie jest w pracy, pisze relacje, optymalizuje trasy, sprawdza pogodę i zrywa się o nieludzkich porach. 17 listopada wesoło ćwierknął na Twitterze: „By dobić do 7000, potrzebuję jeszcze 765 gatunków, to znaczy, że muszę codziennie zobaczyć 17 nowych. Myślę, że to możliwe...”. Obserwatorzy szalonego wyścigu odnieśli się do tej zapowiedzi sceptycznie, ale na początku grudnia ma już przeszło 6500 gatunków i codziennie dopisuje kolejne.

W gwatemalskich lasach mglistych widział np. niezwykle rzadkiego jednoroga, ptaka przypominającego indyka z absurdalną, czerwoną kostną naroślą na czubku głowy. Gatunek jest żywą skamieliną, ostatnim przedstawicielem rodziny, która może liczyć nawet 40 mln lat. Aktualnie kolekcjonuje meksykańskie endemity. Zaliczył już bagiennika plamistego, cytrynkę czarnoczelną, łuszczyka różowobrzuchego. Szalony rok planował zakończyć w Ameryce Północnej, ale odwiedzi raz jeszcze Azję. W Wietnamie, na Tajwanie i w Japonii ma szansę na więcej nowych gatunków. Mówi, że tęskni za swoimi bliskimi i za drugą wielką pasją – gotowaniem. Oczywiście chciałby się też w końcu porządnie wyspać.

Przewodnik szamanów

Jezioro Balaton na warszawskim Gocławiu ma niewiele wspólnego z węgierskim Balatonem. Nazwa jest, delikatnie mówiąc, na wyrost. Balaton gocławski jest niewielkim zalewem wciśniętym między bloki. Co sprawiło, że nur czarnoszyi, święty ptak ludów Północy, postanowił się zatrzymać właśnie tu? Może gocławski Balaton przypominał mu zagubione w tundrze jezioro, nad którym przyszedł na świat? Biegacze na ścieżkach, rodziny z wózkami, wędkarze na brzegu zdawali się nie doceniać rangi wydarzenia. Gdyby byli z plemienia Odżibwa znad jeziora Huron albo Samojedami znad Jeniseju, wiedzieliby, że to nurowi zawdzięczamy nasz świat. To on w czasie wielkiego potopu wydobył z głębiny błoto, które dało początek lądom.

Głos nura, przeciągłe zawodzenie, jak wycie wilka niesie się przez pustkowia Północy. To nawet nie dźwięk, to jakaś nieziemska wibracja. Wibracja, która głęboko rezonuje w ludzkiej duszy. Stworzenie, które woła tak przejmująco, nie może być do końca z naszego świata. Nur był więc przewodnikiem szamanów. Orzeł unosił ich w przestworza, nur zabierał do podziemnej krainy. Ludy Północy znały przecież doskonale jego zwyczaje, ptak przecinał toń z taką łatwością, jakby prowadził równoległe życie pod powierzchnią. Nur faktycznie przynależy do dwóch żywiołów: powietrza i wody.

Świetny nurek, dobry lotnik i żaden piechur. Nur potrafi zejść na głębokość kilkudziesięciu metrów, pod wodą spędza nawet dwie minuty, ale na lądzie szoruje brzuchem po ziemi – gramoli się na brzeg tylko, by złożyć i wysiadywać jaja. Jego amerykańska nazwa „loon” pochodzi od szetlandzkiego loom, islandzkiego lōmr, a może szwedzkiego lom – niezgrabny, niezdarny. Na lądzie jest zupełnie bezbronny. Anatomicznie niezdolny do chodzenia, skakania i dreptania, z łapami z tyłu ciała, przypomina kształtem okręt podwodny.

Nur nie jest również w stanie wystartować pionowo z wody jak kaczki. Lata dobrze, ale by wzbić się w powietrze, musi wziąć długi rozpęd. Biegnie kilkadziesiąt metrów, klaszcząc płetwami po tafli wody, dlatego zbyt małe bajorka, stawy mogą być dla niego śmiertelną pułapką. Na Gocławiu nur wydawał się trochę zdezorientowany. Pływał między parkowymi kaczkami i mewami, raz po raz znikał pod wodą, jakby sprawdzał, czy po drugiej stronie tafli nie jest przypadkiem trochę ładniej. Magiczny ptak i warszawskie bloki. Na Balatonie zabawił niedługo, następnego dnia rozpłynął się bez śladu. Tak jakby go tu nigdy nie było. ©

STANISŁAW ŁUBIEŃSKI jest autorem książki „Dwanaście srok za ogon”. Prowadzi bloga o ptakach dzikaochota.wordpress.com

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2016