Święty Hardini i zastępcza wojna

Wojna trwa, choć nikt jej nie wypowiedział. Wojna na terytorium kraju, który nie jest jej stroną. A przecież jej stawką są nie tylko interesy Izraela, Iranu i Syrii, ale także przyszłość Libanu: izraelska ofensywa ożywiła podziały religijne i polityczne wśród Libańczyków, którzy przez minione 15 lat cieszyli się kruchym pokojem.

24.07.2006

Czyta się kilka minut

Młoda Libanka Georgetta (dla znajomych Żużu) jest chrześcijanką obrządku maronickiego. Nigdy z kraju nie wyjeżdżała - no, chyba że do Syrii, ale to do niedawna nie była taka całkiem zagranica. Ze zdumieniem przyjęła moją prośbę, byśmy zwiedzili szyicki meczet w Ba'albak. Mimo że dziesiątki razy oglądała pobliskie starożytne ruiny, to stojąca kilkaset metrów dalej błękitna kopuła nie przykuwała jej uwagi. Nie mogła zrozumieć, że taki obiekt może być interesujący dla cudzoziemca. Wcześniej, gdy pokazywała mi Bejrut, po stojących w centrum meczetach "przejechała się" wyjątkowo szybko. Skwitowała tylko, że wszystkie zostały odbudowane po wojnie domowej - trwała ona od roku 1975 do 1991 - i że w zasadzie "nie ma czego oglądać".

Jednak gdy znaleźliśmy się już we wnętrzu sanktuarium w Ba'albak - rozbudowywanego od lat z funduszy irańskich - w Georgetcie obudziło się zainteresowanie. Zarówno sam oświetlony na zielono grób Khawli, wnuczki imama Alego, jak też umieszczony naprzeciw "gabinet figur woskowych" (z żołnierzami Hezbollahu zdążającymi ku Jerozolimie) wprawiły ją w rodzaj zdumienia. Podobnie jak wyłożony dziesiątkami metrów kwadratowych szkła sufit i zgromadzone w jednym miejscu kamienie z ziemią z Karbali, w które uderzają czołem szyici, gdy się modlą.

Georgetta wielokrotnie podchodziła do mnie i jakby nie dowierzając samej sobie powtarzała, że nawet nie wiedziała o tym miejscu. Szyickie sanktuarium było dla niej równie, a może nawet bardziej egzotyczne niż dla mnie. Jej oczy pytały: "Czy to mój kraj?".

Poprawność religijno-etniczna

Podobne wrażenie podczas spotkań z ludźmi miałem w Libanie wiele razy. Na tym szczupłym i wąskim terytorium (z północy na południe ok. 180 km, ze wschodu na zachód zaledwie 50 km) żyje niesamowita wprost mozaika wyznań. O ile przynajmniej etnicznie ludność jest w miarę jednolita (pomijając nieliczne grupy Ormian i Kurdów), o tyle świątynie różnych religii i ich obrządków zmieniają się w tempie ekspresowym, gdy przejeżdża się z doliny do doliny tego górzystego kraju. Mapa wyznaniowa Libanu przypomina skórę lamparta.

A przecież wielu Libańczyków woli nie znać tego bogactwa kulturowego swoich sąsiadów - innowierców. Zwrócenie się przykładowo do sunnity z pytaniem o szyitów albo do chrześcijanina z pytaniem o Druzów bywa często próżnym trudem. Bo nawet jeśli nienawiści okresu wojny domowej już przygasły, to utrzymuje się wielowiekowa tradycja szczerej ignorancji. Rzadko dochodzi do międzywyznaniowych małżeństw, rzadko głosuje się na polityków innej wiary, preferuje się pracę u współwyznawców. Zapisując dziecko do przedszkola czy szkoły, rodzice zwracają uwagę na to, aby była tak położona, żeby "w razie czego" droga powrotu nie była odcięta. Taki odruch.

W ostatnich latach na tej religijno-politycznej mapie Libanu coraz większe znaczenie ma Hezbollah. Na sam dźwięk tego słowa Georgetta lekko się skrzywiła i tylko powtórzyła stereotypową w Libanie mantrę o "zasługach islamskiego ruchu oporu dla wyzwolenia południa kraju spod okupacji izraelskiej" (chodziło jej o to, że w 2001 r. rząd Izraela wycofał swe wojska z południowego Libanu, gdzie przez prawie 20 lat utrzymywał tzw. strefę buforową; teren opuszczony przez Izraelczyków zajął Hezbollah).

Dlaczego używam określenia mantra? Bo po długotrwałej wojnie domowej zapanowała w "Kraju Cedrów" specyficzna atmosfera poprawności politycznej. Ciężko doświadczeni międzywyznaniowymi masakrami Libańczycy wyraźnie woleli nie kusić więcej losu i nawet na temat nieprzyjaznych sobie grup wyznaniowych wyrażali się w najgorszym przypadku powściągliwie.

Mimo to chrześcijanom - a przede wszystkim dominującym wśród nich maronitom, pozostającym w unii z Kościołem rzymskokatolickim - w ostatnich latach robiło się w Libanie coraz ciaśniej. W 1920 r. Liban został właściwie "wykrojony" z terytorium francuskiego protektoratu historycznej Syrii właśnie tak, aby chrześcijanom zapewnić w nim dominację. Cóż, kiedy plany sobie, a demografia sobie - i od uzyskania niepodległości w 1943 r. odsetek chrześcijan spadł do poziomu 30-procentowej mniejszości.

Choć więc konstytucja - ustalająca sztywno zasady polityczno-religijnej poprawności - nadal przewiduje, że prezydentem kraju może być wyłącznie maronita, premierem sunnita, zaś przewodniczącym parlamentu szyita, to zmieniająca się sytuacja demograficzna oraz wyniki wojny domowej odwróciły układ sił. Chrześcijanie nie tylko mają mniej dzieci niż muzułmanie, ale także masowo emigrują (i to od wielu dekad). Dość powiedzieć, że odległa Brazylia ma 9 mln obywateli pochodzenia libańskiego, w większości maronitów i prawosławnych. To ponad dwa razy więcej niż liczy cała ludność Libanu.

Spuścizna wojny

W czasie wojny domowej chrześcijanie - podobnie jak inne społeczności - wchodzili w zmienne sojusze, aż w końcu prezydent--maronita Sulajman Farandżija poprosił w 1976 r. Syryjczyków o interwencję wojskową. Był to krok, którego skutki kraj odczuwa do dziś. Choć rok temu, po zabójstwie premiera Al-Haririego (który chciał bardziej uniezależnić kraj od Damaszku), pod międzynarodowym naciskiem wojska syryjskie wycofały się za wschodnią granicę, to pozostawiły po sobie "żywe pamiątki": nie tylko rozgałęzioną agenturę, ale także wiernych sojuszników - przede wszystkim uzbrojony po zęby Hezbollah, wspomagany także przez Teheran.

A Izrael? Jakie jest jego miejsce w tej grze? Podobnie jak Syrii i Iranu - kluczowe. I równie mocno uwarunkowane przeszłością.

W jednej z kolejnych odsłon wojny domowej zagrożeni marginalizacją maronici - oraz ich zbrojne formacje, tzw. Falanga - postanowili postawić na izraelską kartę. Na początku lat 80. zarówno ich, jak i szyitów irytowała samowola Palestyńczyków - oddziałów zbrojnych, głównie OWP, mających oparcie w licznych wtedy w Libanie obozach dla palestyńskich uchodźców. Palestyńczycy regularnie prowokowali armię izraelską, podobnie jak teraz Hezbollah, a libański rząd centralny był wobec nich równie bezradny, jak obecnie wobec Hezbollahu.

W końcu Izrael stracił cierpliwość. Był rok 1982. Pretekstem stał się zamach na ambasadora Izraela w Wlk. Brytanii. Choć zamachu dokonała grupa Abu Nidala (sponsorowana z Bagdadu), Izrael odpowiedział regularną inwazją na ludzi Jasera Arafata, który z południowego Libanu uczynił wtedy "państwo w państwie". Ariel Szaron, wówczas minister obrony, dwukrotnie poleciał śmigłowcem do chrześcijańskich przywódców libańskich, aby ustalić zasady współdziałania. Gdy niedługo potem wojska izraelskie obległy bojowników palestyńskich w Bejrucie, dowodzone przez Szarona oddziały "nie zauważyły", jak falangiści wkraczają do obozów z bezbronną ludnością palestyńską na kontrolowanym przez siebie terenie w południowej części stolicy Libanu. W masakrze w Sabrze i Szatili zginęło, wedle różnych źródeł, około tysiąca ludzi.

Gdy Izrael zmusił w końcu Arafata do ucieczki z Libanu (szef OWP osiadł w Tunisie), a jego bojowników do rozproszenia się po całym świecie arabskim, wydawało się, że państwo żydowskie zapewniło sobie względny spokój na północnej granicy. W 1982 r. dominujący po jej libańskiej stronie szyici z satysfakcją wręcz patrzyli, jak izraelski "porządek" zastępuje palestyński "chaos". Do czasu.

Czas Hezbollahu

Po 1982 r. Izrael stworzył w Libanie wzdłuż pasa granicznego "strefę bezpieczeństwa", obsadzoną przez swoich żołnierzy i ich chrześcijańskiego sojusznika - Armię Południowego Libanu. Tymczasem niewiele wcześniej - w 1979 r. - rewolucja islamska zmiotła rządy irańskiego szacha, dotychczasowego sojusznika Izraela i głównego dostawcy ropy dla tego kraju. Ajatollah Chomeini grzmiał o potrzebie "eksportu rewolucji islamskiej" wszędzie tam, gdzie żyją jego współwyznawcy - szyici. Szyickie tereny Libanu - południowy masyw Amal, rejon Ba'albak i południowe przedmieścia Bejrutu - stanowiły wtedy rodzaj "Libanu B", zaś ich mieszkańcy czuli się marginalizowani politycznie i ekonomicznie.

Ziarno padło w momencie, gdy izraelska okupacja zaczęła irytować nawet jej początkowych sympatyków. W 1983 r. wylatuje w powietrze amerykańska ambasada w Bejrucie; wkrótce potem w atakach na koszary amerykańskich i francuskich sił pokojowych ginie łącznie 299 osób. Zamachy - co było wówczas nowością - miały charakter samobójczy, co niektórzy komentatorzy porównywali z taktyką "fali ludzkiej", jaką niedozbrojony reżim irański stosował wtedy na froncie wojny z Irakiem.

Spośród krajów arabskich Chomeiniego poparła wtedy otwarcie - w jego walce z Saddamem, tym "bezbożnym sługusem Zachodu" (tak, tak...) - otwarcie tylko Syria. To za pośrednictwem Damaszku Teheran niebawem pokazał się w Bejrucie. W dolinie Bekaa zaczęto widywać irańskich "strażników rewolucji", a do kolejnych ataków zaczęła przyznawać się nieznana dotąd organizacja - Partia Boga (arab. Hezbollah). Swoją nazwę zaczerpnęła z koranicznego wersetu: "Zaprawdę zwycięzcami są stronnicy Boga".

Posiłkowani irańskim i syryjskim wsparciem, "żołnierze Boga" okazali się bardziej nieustępliwym przeciwnikiem niż bojownicy Arafata, więc w 2001 r. premier Izraela Ehud Barak postanowił wycofać się ze "strefy bezpieczeństwa" na południu Libanu. - Nie rozumiesz tego, ale wtedy wszyscy byliśmy im wdzięczni - mówi dziś Georgetta. - Nasz rząd nie byłby w stanie tego dokonać. Ja też krzyczałam: "Hezbollah! Hezbollah!". Tylko że myśleliśmy, iż oni złożą wtedy broń i będą zwykłą partią.

Nic podobnego się nie stało. Hezbollah usunął co prawda ze swoich sztandarów hasło wzywające do rewolucji islamskiej w Libanie i zaczął brać udział w wyborach, lecz w przeciwieństwie do innych bojówek etniczno-religijnych nie złożył broni - jako pretekst podając dalszą izraelską okupację tzw. farm Szebaa, czyli górskiego obszaru (14 km na 2 km) na stokach góry Hermon. Co więcej, to Hezbollah obsadził granicę z Izraelem, a armia libańska wolała się temu nie sprzeciwiać. W ostatnich pięciu latach dochodziło tam do incydentów, ale zwykle niegroźnych.

Czyja to wojna?

Grunt pod nogami bojowników Hezbollahu zaczął się palić po zabójstwie premiera Al-Haririego w lutym 2005 r. O inspirowanie zamachowców Libańczycy (chrześcijanie, sunnici i Druzowie) bez wahania oskarżyli Syrię. Zamordowany premier - sunnita, jeden z najbogatszych ludzi świata, który majątku dorobił się w Arabii Saudyjskiej - stał się momentalnie idolem sunnickiej i chrześcijańskiej młodzieży, domagającej się pełnej niepodległości od Syrii. Hezbollah i inni politycy szyiccy z cicha tylko pomrukiwali, wyłamując się z chóru międzynarodowego potępienia dla Damaszku.

W tamtych dniach, które nazwano później - dziś widać, że na wyrost - "Cedrową Rewolucją", w Bejrucie odbywały się milionowe manifestacje. Także Georgetta codziennie jeździła ze swojego mieszkania we wschodnim Bejrucie na centralny Plac Męczenników. Tym razem jej idolem był zamordowany sunnicki premier. Krzyczała, że Syria ma sobie pójść, a Andżar (ówczesna siedziba syryjskich tajnych służb w Libanie) nie jest stolicą jej kraju.

Hezbollah przyczaił się - i wraz z Teheranem i Damaszkiem sugerował, czy to aby nie "wróg syjonistyczny" stoi za zamachem. "No bo komu zależy na podzieleniu Libańczyków?" - retorycznie i życzliwie pytał syryjski dziennik "Taszrin".

Dziś na bejrucką dzielnicę Georgetty - Dora - nie spadają jeszcze izraelskie bomby. Uderzające od kilkunastu dni, są wymierzone głównie w libańskich szyitów. Izrael sugeruje w ten sposób chrześcijanom, Druzom, a może także i sunnitom, żeby sami uderzyli na Hezbollah.

Lecz choć wielu mieszkańców najeżonego wieżami kościołów wschodniego Bejrutu odczuwa Schadenfreude, patrząc jak "izraelski młot" bije w "szyicką czarownicę", to mają oni też poczucie bezsilności. Wszak libańska armia rządowa okazała się bodaj najsłabszym elementem tej rozgrywki, a bomby spadają także na należące do wszystkich mosty, elektrownię czy lotnisko. Przywódca Druzów Walid Dżunbulat powiedział dobitnie w telewizji Al-Arabija: "To nie jest wojna libańska. To irańsko-amerykański konflikt, toczony za pomocą Hezbollahu i Izraela na gruzach Libanu!".

***

Kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, Georgetta wzruszyła się, widząc, że jestem zaciekawiony świętymi Kościoła maronickiego. Przyniosła mi kilka świętych obrazków z arabskimi modlitwami na odwrocie. Święty Szarbel, święty Rafka... - A wiesz, kto to? - powiedziała, wskazując na ostatni wizerunek, mężczyzny spowitego w czarną szatę z kapturem, klęczącego z uniesionymi ponad głowę dłońmi. - To święty Hardini, który wskrzesił z martwych nawet muzułmańskie dziecko.

Przydałby się teraz.

STANISŁAW GULIŃSKI (ur. 1972) jest arabistą i turkologiem, znawcą problematyki bliskowschodniej. Na Bliskim i Środkowym Wschodzie przebywał łącznie kilka lat; w tym w latach 2003-2004 jako pracownik cywilny polskiego kontyngentu w Iraku. Stale współpracuje z "TP"; wydawnictwo "Znak" przygotowuje do druku jego reporterską książkę "Całkiem Bliski Wschód".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2006