Europa po Eufrat?

Turcja, jak przedwojenna Polska, ma swoje kresy wschodnie. Tam, na obrzeżach kraju aspirującego do członkostwa w Unii Europejskiej, wszystko jest wielkie: łańcuchy górskie, stepowe płaskowyże, jeziora i rzeki z wypływającymi stąd Eufratem i Tygrysem na czele. Ludzie mówią innymi językami. Wielu Turków na kresach nigdy nie było. To sprzyja stereotypom.

25.09.2005

Czyta się kilka minut

Hosap: widok z XVI-wiecznych ruin zamku kurdyjskich szejków na ciężarówki z paliwem przemycanym z pobliskiego Iranu /
Hosap: widok z XVI-wiecznych ruin zamku kurdyjskich szejków na ciężarówki z paliwem przemycanym z pobliskiego Iranu /

Wschód oskarża się o separatyzm, brutalne porachunki plemienne, wysysanie pieniędzy z budżetu. Wszystko jest prawdą, ale nie jedyną. Region budzi się do życia po wojnie z partyzantką (Partiya Karkeren Kurdistan - Partia Pracujących Kurdystanu); w walkach zginęło 20 tys. cywilów oraz 3,5 tys. żołnierzy i policjantów. Na ulicach słychać kurdyjski, można kupić gazety w tym języku, w kilku miastach powiatowych wybrano radnych z kurdyjskiej lewicowej partii DEHAP (Demokratyczna Partia Ludowa).

Jednak wojna domowa nie całkiem wygasła. Tylko w ubiegłym roku turecka armia straciła ponad stu żołnierzy w walkach z “terrorystami" - jak tu określa się separatystów. Z drugiej strony niedawno Yusuf Alataş - szef tureckiego Stowarzyszenia Praw Człowieka IHD - wywołał burzę, porównując ich z cieszącymi się tu dużą sympatią irackimi bojownikami, walczącymi z aliancką koalicją.

Wrota Wschodu

Na tureckie kresy najlepiej jechać wiosną. Wtedy zielony step kwitnie makami, a na szczytach gór leży jeszcze śnieg. Potem, latem, słońce spala trawę na żółto, a 40-stopniowe upały odbierają chęć na wędrówkę. Podróżującego po Turcji Europejczyka z jednej strony drażnią braki cywilizacyjne - w aspekcie starań Turcji o przyjęcie do Unii - z drugiej narzeka on, gdy kraj, który “miał być egzotyczny", okazuje się nowoczesny. Bo nad Morzem Egejskim i Śródziemnym nie słychać muezina, jest za to zachodnia muzyka, a bazary oferują kicz dla wczasowiczów.

Wtedy czas ruszyć na wschód. O ile nie przeraża stereotyp dzikiego kraju Kurdów.

Ze Stambułu warto polecieć do Trabzonu nad Morzem Czarnym, skąd przez malownicze Góry Pontyjskie tylko “skok" autobusem dzieli od tureckiego Wschodu. Trabzon jeszcze osiem lat po zdobyciu Konstantynopola przez Turków Osmańskich (1453 r.) był stolicą małego Cesarstwa Trapezuntu. Szczyci się kilkoma pięknymi pamiątkami chrześcijańskiej przeszłości. Zapchany emisariuszami “handlu walizkowego" i prostytutkami z Zakaukazia przyjaźnie wita Polaków, od kiedy w barwach lokalnego (i dobrego!) klubu piłkarskiego Trabzonspor gra były wiślak o niewymawialnym tu nazwisku: Szymkowiak.

Wrota tureckiego Wschodu przekroczyliśmy w Erzurum (czyli “ziemi Rzymian"). Leżące na wysokości 1900 m n.p.m. kilkusettysięczne miasto to “tureckie Suwałki": nawet latem temperatura w nocy spada do kilku stopni powyżej zera. Tu, jak i na następnym naszym przystanku (Karsie), Kurdów i Turków jest po równo.

Kars: krzyżujące się, brukowane ulice, parterowe domy. Miasto nosi ślady rosyjskiego panowania w latach 1878-1920. W zimie szaleją śnieżyce, okoliczne wsie słyną z produkcji najgęstszych w Turcji dywanów, a miasto jest depresyjne i melancholijne. Najpopularniejszy za granicą turecki pisarz Orhan Pamuk w powieści “Kar" (“Śnieg") przedstawia je jako tło dla historii poety, który wraca tu po 12 latach pobytu na emigracji w Niemczech. W Karsie zdaje sobie sprawę, że w Niemczech czuł się źle z powodu tureckiego pochodzenia, a teraz, na tureckiej prowincji, jest “obcym z Zachodu".

Kurdyjska odmienność

Drogę z Kars do Dogubayazit przemierzałem po raz drugi w ciągu ostatnich trzech lat. Zaskoczyło mnie, gdy do pełnego Kurdów autobusu wsiadło trzech żandarmów. Ludzie nie mówili szeptem (jak w 1994 r.), kierowca nie wyłączył kurdyjskiego radia nadającego z pobliskiej Armenii. Zaskoczeń jest więcej. Nad jeziorem Van nasz bus zatrzymano na “partyjnym" checkpoincie nacjonalistów z MHP (turecka Partia Ruchu Nacjonalistycznego). Uzbrojony człowiek z trzema półksiężycami na klamrze pasa (symbol partii) wesoło gaworzył z kierowcą po... kurdyjsku.

Turcy i Kurdowie popierają niekoniecznie tylko swoich. W czasie zwalczania marksistowskiej partyzantki rząd stworzył sieć “wsi ochronnych". W zamian za niepomaganie partyzantom dostawały one maszyny rolnicze, nawozy, miały nieskrępowany dostęp do żywności i leków. Wsie, które na współpracę nie poszły, obkładano embargiem. Jeśli nie pomagało - wysiedlano. Czego nie wypadało robić armii i żandarmerii, robili “nieznani sprawcy", rekrutujący się z bojówek prawicowych. Tak jak Izrael patrzył przez palce na początki działalności palestyńskiego Hamasu (bo wierzył, że odbiera to siły Arafatowi), tak w czasie wojny domowej w Turcji rząd przymykał oko na akcje grup islamistycznych, które prasa nazywała “kurdyjskim Hezbollahem". W końcu “niby-Hezbollah" znudził władze. W styczniu 2000 r., rok po złapaniu przywódcy PKK Abdullaha Öcalana (w skrócie Apo), na przedmieściu Stambułu zabito w walce przywódcę islamistów Hüseyina Velioglu.

Panujące do początku XX w. Imperium Osmańskie nie znało pojęcia narodowości. Jego poddani określali swe pochodzenie na podstawie religii i lojalności wobec sułtana. Większość sułtanów miała cudzoziemskie matki, a cała ludność mieszała się na potęgę, czego efektem jest dzisiejszy wygląd Turków, rzadko przypominający “czystych" braci w tureckiej krwi z Azji Środkowej (Uzbecy, Kazachowie) i Syberii (Jakuci). Miliony ludzi mają pochodzenie słowiańskie (muzułmanie bałkańscy), czerkieskie, czeczeńskie, gruzińskie (Lazowie), albańskie, tatarskie. Dlatego Turcy nie rozumieją kurdyjskiej afirmacji odmienności i obawiają się, co nastąpi, gdy wszyscy zaczną sobie “zbyt mocno" przypominać o swoim pochodzeniu.

Plemiona kurdyjskie żyjące w izolowanych dolinach - dopóki opłacały podatki i dawały państwu rekruta - nie miały wiele kontaktu z władzą centralną w Stambule. Gdy w XIX w. pod wpływem idei nadciągających z Europy Zachodniej kolejne mniejszości Imperium uzyskiwały niepodległość, doszło do sytuacji, w której praktycznie tylko Turcy zostali bez tożsamości narodowej. W końcu po I wojnie światowej Atatürk stworzył - w miejsce upadłego Imperium - opartą na tureckiej tożsamości republikę. Użył dla spojenia narodu tej samej idei narodowej. Jak to bywa przy “późnych nawróceniach", wybuch miał potężną siłę - i wywołał kontrakcję (pierwszy antyrządowy bunt kurdyjski szejka Saida miał miejsce w 1926 r., choć służył raczej obronie religii niż narodu kurdyjskiego).

Paliwowe eldorado

Dogubayazit żyje z handlu i przemytu przez granicę z Iranem. 40 km dalej na wschód leży główne przejście między krajami: Gürbulak i Bazargan. Podobnie jak w Iraku, większość produktów i żywności jest tam tańsza niż w Turcji. Litr benzyny bezołowiowej kupowanej legalnie kosztuje 2 dolary, przemycona jest o połowę tańsza.

Droga nad jezioro Van - największy zbiornik sodowy na świecie - wiedzie przez wulkaniczne rumowiska masywu Tendürek. Kryli się tu przed bizantyjskimi prześladowaniami ormiańscy wyznawcy sekty tondrakitów. W 1994 r. droga była nieprzejezdna ze względu na walki. Biegnie blisko granicy, widać posterunki tureckie i irańskie. Miasta na fali lokalnego patriotyzmu chwalą się swoimi produktami. Postaci na pomnikach trzymają je w gipsowych dłoniach. Amasya ma jabłka, Denizli - koguty, a Van - koty.

Kierujemy się stąd na południowy wschód do Hoşap (po kurdyjsku: Dobra Woda). Mijamy wielokilometrową kolejkę ciężarówek czekających na policyjną kontrolę. W samym Hoşap, u stóp wspaniałego XVI-wiecznego zamku szejków kurdyjskiego plemienia Mahmudi, przetacza się paliwo z ciężarówek, które przyjeżdżają z Iranu. Sklepy oferują bogaty asortyment kanistrów i węży gumowych.

Gęstnieją posterunki żandarmerii (dysponującej transporterami opancerzonymi i helikopterami bojowymi, wykonującej obowiązki policji poza dużymi miastami) i policji. Mijamy Başkale. W lewo - do Iranu - skręcają ciężarówki z powiększonymi bakami, szmuglujące paliwo. Zatrzymuje nas policja. - Zbieramy datki na policję, ile dacie? - ogłasza funkcjonariusz. Przepuszcza po chwili krępującej ciszy i wymiany spojrzeń.

75 km za Hakkari w otoczeniu ośnieżonych gór Wielki Zab wpływa do Iraku, łącząc się z Tygrysem. Na prawy brzeg prowadzi kratowany most, kilka lat temu odbudowany po wojnie z PKK. Każdy samochód jest długo kontrolowany. Nieumundurowani funkcjonariusze w kamizelkach kuloodpornych i z bronią sprawdzają papiery, podczas gdy ich kolega z wymierzoną lufą kałasznikowa rozgląda się po przeciwległym stoku. Na punkt kontrolny wdziera się stadko krów, za nimi pasterz. Tu mają najdogodniejsze dojście do rzeki.

Kres kresów

Prowincja położona przy granicy z Iranem i Irakiem to miejsce, gdzie diabeł mówi dobranoc. Latami zsyłano tu nieposłusznych urzędników - jak byłego attaché kulturalnego ambasady w Paryżu Vecdi Sayara. Chyba nigdzie indziej w Turcji nie słyszy się tak często kurdyjskiego, nie ma aż tak wielu żołnierzy i tak wielu cywili nie chodzi w bluzach khaki z chustą serpuş (“arafatką") na głowie.

Dwa lata temu każdego wysiadającego z autobusu cudzoziemca informowano, że w Hakkari nie wolno niczego fotografować. Obecnie zakaz zniesiono, a naprzeciw poczty swobodnie demonstrowali nauczyciele w ogólnotureckiej akcji przeciw zakazowi działalności ich związku zawodowego.

Następny dzień: jazda wzdłuż granicy irackiej. Po drugiej jej stronie na głębokość kilku kilometrów rozciąga się - uznawana przez Amerykanów i irackich Kurdów - turecka “strefa buforowa". Kilka tysięcy tureckich żołnierzy i pola minowe starają się przeciwdziałać infiltracji bojowników słabej następczyni PKK - KONGRA-GEL. Nie starają się za to przeciwdziałać przemytowi: do doliny od strony Iraku schodzą ludzie objuczeni herbatą, cukrem, papierosami. Wszystko tańsze niż w Turcji. Paliwo transportuje się w nocy, na mułach, osłach, koniach.

Tankowanie przez lejek z nawleczoną rajstopą obserwujemy nieopodal posterunku. Na naszywce jednego z tamtejszych żołnierzy - słowiańsko brzmiące nazwisko Vajić. Należy do najnowszej fali imigracji z Bośni. Nie zmienił nazwiska na tureckie, co jest niemal regułą.

Na jednym z kolejnych checkpointów kontroluje nas wojsko. Dowódca w niebieskim berecie z niedowierzaniem wtyka głowę do samochodu: - Nie ma w Turcji lepszych terenów do zwiedzania? - pyta.

Mijamy górę Cudi (2114 m n.p.m.). Wygląda niepozornie, ale muzułmanie wierzą, że to tu - a nie na Araracie - osiadła arka Noego. Patriarcha miałby też być pochowany w pobliskim Cizre, nad przebijającym się przez góry Tygrysem.

Krajobraz zmienia się. Łańcuchy górskie, ozdobione na szczytach i w żlebach śniegiem, ustępują miejsca gorącym i płaskim równinom, ciągnącym się po horyzont, za bliskimi już granicami Syrii.

Turcja arabska

Docieramy do Mardin. Z Turcji “kurdyjskiej" wjechaliśmy do Turcji “arabskiej", o której istnieniu nie każdy wie. Od Cizre na wschodzie do Antakyi na zachodzie mieszka co najmniej milion tureckich Arabów. W Damaszku słychać żale na zachodnie mocarstwa, które po I wojnie światowej nie przyłączyły tych terenów do mandatu francuskiego - późniejszej Syrii. Ale tutejszym Arabom niespieszno było do połączenia z braćmi zza miedzy, rządzonymi żelazną ręką. Między sobą mówią dziwaczną mieszanką turecko-arabską. Większość, wychowana w tureckich szkołach, nie potrafi już pisać alfabetem arabskim.

Podobne podziały dotyczą Kurdów po różnych stronach granicy. O ile używane w Turcji dialekty kurmandżi i zaza zapisuje się alfabetem łacińskim (który coraz częściej widać na ulicach), o tyle Kurdowie z Iraku, Iranu i Syrii używają alfabetu arabskiego. Wielu spotkanych Zaza twierdziło, że nie są ani Turkami, ani Kurdami, tylko stanowią osobny naród.

Mieszany etnicznie rejon Mardinu i Midyat jest znany w Turcji z odchodzącej w przeszłość tradycji wendety międzyplemiennej. Kurd Rüzgar z plemienia şido opowiadał o swoim dziadku, który przesiedział w więzieniu 20 lat za zabicie siedmiu osób z przeciwnego plemienia Seydo. Okropność wendet powiększa fakt, że często w roli egzekutorów wysyła się nieletnich, by uniknęli regularnej kary. Rüzgar twierdził, że w ich przypadku wendety ucichły wraz z odejściem pokolenia dziadka. A może w końcu wypłacono sobie wzajemnie “cenę krwi"? Statystyki mówią, że obecnie notuje się w Turcji rocznie jeszcze 15 zgonów w podobnych porachunkach. Czy to dane prawdziwe? W każdym razie w mieście Mardin widać afisze wzywające do zaprzestania tej tradycji...

Ormiańskie echa

Pod Hasankeyf ponownie przekraczamy Tygrys. Nad pionową, spadającą ku jego wodom skałą wiszą ruiny średniowiecznego zamku, a w nurcie sterczą przęsła strategicznego niegdyś mostu. Niewiele brakowało, a nic nie byłoby widać. Miasto miał zalać zbiornik zaprojektowany w ramach gigantycznego Projektu Południowej Anatolii. 22 zapory spiętrzyły wody Eufratu, Tygrysu i ich dopływów. Dają dziś 20 proc. tureckiej energii elektrycznej i poszerzają uprawy na północnym skraju Pustyni Syryjskiej. Stworzyły też środek politycznego nacisku na Syrię i Irak, którym te dwie rzeki dostarczają słodkiej wody. Niektórzy twierdzą, że śródgórskie, długie jeziora zaporowe przyczyniły się do osaczenia i nieomal likwidacji partyzantki PKK.

Miasto Hasankeyf zostało uratowane dzięki akcji tureckich i międzynarodowych ekologów. Miejscowi chłopi, którzy już zasadzili drzewka owocowe na konto przyszłego systemu irygacyjnego, przeklinają pecha i zabytki.

Tutejszy turecki nauczyciel przysiada się z rodziną i wschodnim zwyczajem pyta o naszą narodowość. Nieoczekiwanie słowo “Polonya" podnosi mu ciśnienie (co jest tu rzadkością). - To wasz parlament potępił te niby-zbrodnie tureckie na Ormianach! - krzyczy. Ogromna większość tureckiej opinii publicznej dopiero przyzwyczaja się do perspektywy dyskusji o wydarzeniach z 1915 r. W związku z 90. rocznicą wydarzeń do “tureckich brzegów dotarło ormiańskie tsunami" - pisała turecka prasa.

Bo turecka strona odpowiada na razie tylko falochronem zaprzeczeń. Jednym z rzadkich wyjątków jest wypowiadający się w największym dzienniku “Hürriyet" historyk prof. Taner Akçam. Przyznał on, że według oficjalnych dokumentów osmańskich z 1919 r. około 50 proc. ormiańskiej ludności imperium nie przeżyło 1915 r. Choć w Turcji często twierdzi się, że deportacja była wyłącznie środkiem bezpieczeństwa przed frontem rosyjskim w obliczu współpracy wielu Ormian z Rosjanami, Akçam wskazuje, że przecież zesłano ludzi z zachodnich terenów kraju, odległych od frontu.

Diyarbakir

Przez miejscowość Batman (słowo to oznacza dawną miarę wagi) docieramy do największego miasta południowo-wschodniej Turcji: Diyarbakir. Jak pisze w eseju z 2002 r. turecki dziennikarz Can Dündar, jest to miasto “żyjące swoim imieniem".

A właściwie przeklęte przez swoje imię. Przez długie lata wojny domowej (1984-99) Diyarbakir stało się w Turcji synonimem matecznika terroryzmu, a wpis w dowodzie o urodzeniu w Diyarbakir łamał karierę. Jeszcze w 1994 r. krążyły nad nim helikoptery, przez ulice przejeżdżały patrole. Cudzoziemców nocujących w hotelu budzono o północy na rewizję i (wprawdzie krótkie i uprzejme) przesłuchanie. Obecnie Diyarbakir (z arabskiego: kraj plemienia Bakr) ma milion mieszkańców. Dalej trapią go problemy z przyciągnięciem inwestycji i co jakiś czas organizowane są ogólnokrajowe kampanie popularyzujące działalność gospodarczą w mieście nad Tygrysem.

Na gigantyczne tu bezrobocie (60 proc.!) miał też wpływ ogólnoturecki kryzys z 2001 r. i ciągle mała aktywność handlowa na granicy z Irakiem, dla której Diyarbakir jest naturalnym zapleczem. Do I wojny światowej miasto miało silniejsze kontakty ekonomiczne z północnoirackim Mosulem niż z sułtańską stolicą w Stambule. Napięta czasem sytuacja na granicach z Iranem i Syrią sprawia, że południowo-wschodnia część Turcji, zdegradowana latami wojny domowej, dalej czuje się wciśnięta w ślepą uliczkę.

Ale jest też należąca do pięciu braci Özbek z Diyarbakiru firma “Gülom", produkująca dżinsy Redstar i Reactive, które z powodzeniem sprzedaje się w Europie Wschodniej i Środkowej, w tym w Polsce.

Lokalna drużyna piłkarska Diyarbakirspor pokonała właśnie klub z Samsun nad Morzem Czarnym, co pozwoliło jej utrzymać się w ekstraklasie. Miasto tonęło w zielono-czerwonych barwach, ale sceptyczny sklepikarz i tak stwierdził, że “rząd ustawia takie mecze", żeby kluby z kurdyjskiego wschodu (Diyarbakirspor i Vanspor) na siłę zostawić w I lidze i tym samym dać młodzieży innych idoli niż partyzanci.

Przez Eufrat

Jedziemy w stronę Urfy z postojem na górze Nemrut, gdzie władca państewka hellenistycznego Kommagena, Antioch - korzystający z bajecznych dochodów z handlu między Anatolią i Persją - zbudował na wysokości 2150 m n.p.m. nekropolię. 70-metrowy kurhan i wykute w kamieniu głowy bogów, królów i zwierząt patrzą na języki wodne największego jeziora projektu GAP, Jezioro Atatürka, stworzone ze spiętrzenia wód Eufratu 170-metrową zaporą.

GAP miał pozwolić na nawodnienie 1,6 mln ha w południowo-wschodniej Turcji i umożliwić działanie wielkich hydroelektrowni, kosztem inwestycji za 32 mld dolarów (włączając osłonowe projekty socjalne). Do 2001 r. wydano prawie 7 mld. I choć tempo od czasów kryzysu osłabło, zdołano nieco wyhamować migrację pozbawionych dotąd perspektyw ludzi do zachodniotureckich aglomeracji. Lewackie i islamistyczne organizacje nie znajdują już tak łatwo chętnych do zwerbowania desperatów.

Przed przeprawą przez Eufrat mijamy niepozorny Siverek. Na centralnym placu siedzą kosiarze do wynajęcia; na kamienistym terenie maszyny sobie nie radzą. Kosiarze dojeżdżają ze Wschodu, z Diyarbakiru i Batmanu, i za równowartość 10-15 dolarów dziennie pracują dla tutejszych chłopów lub właścicieli ziemskich, którzy decydują często o wynikach głosowania całych wsi. To właśnie tu od kilkuset egzekucji na członkach potężnych rodzin (np. klanu Bucak) rozpoczął działalność założyciel PKK Abdullah Öcalan.

W okolicach Adiyamanu w bok prowadzą brązowe strzałki (oznaczające zabytki i atrakcje turystyczne) do grobów arabskich gazich z czasów wojen kalifatu z Bizancjum. Siedzący obok w autobusie czeladnik meblarski Ali po rutynowym przepytaniu o możliwości uzyskania polskiej wizy i pracy opowiada, jak to ludzie potrzebujący od świętych mężów keramet (cudownej łaski) zbierają wokół grobu pył, który potem wsypują do wypiekanych podpłomyków. Jeśli po podobnym zabiegu bezdzietna dotąd kobieta zachodzi w ciążę, ma obowiązek nadać dziecku imię “świętego". Ortodoksyjny islam patrzy na te praktyki z potępieniem.

Po zmroku wjeżdżamy do Urfy. Miasto szybko rozwijające się jako centrum Projektu Południowej Anatolii jest zatkane korkami. Pasażerowie, oczekujący na przesiadki do kolejnych miast, klną na wolno zbliżającą się do miasta budowę autostrady i cały Projekt.

To już koniec egzotyki, koniec tureckich kresów, które kiedyś, kto wie, może staną się południowo-wschodnią granicą Unii Europejskiej?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 39/2005