Świat odtwarzany

Kresy nie mają swego muzeum, reprezentacji politycznej i pomników. Dla wielu Polaków - także dla dzieci i wnuków mieszkańców tych terenów - nie mają one także swojej pamięci.

15.09.2009

Czyta się kilka minut

Sowieci weszli do Kisielina późnym popołudniem 23 września. Najpierw słychać było warkot silników. Potem do miasteczka nad Stochodem - w powiecie Horochów, województwo wołyńskie - wjechały cztery ciężarówki, a za nimi kilkunastu żołnierzy Armii Czerwonej w szarych szynelach.

Było sobie miasteczko

Nie było strzałów: nikt Kisielina nie bronił, nikt też nie zginął; polskie wojsko wycofało się kilkanaście godzin wcześniej. Zresztą "Ruscy" weszli z całkiem innej strony, niż oczekiwano. Nie tam, gdzie część mieszkańców - mówiono o nich, że to komuniści - postawiła ozdobną bramę powitalną z wieńcami. Następnego dnia większość żydowskich sklepikarzy przy rynku udekorowała swoje sklepy czerwonymi flagami.

Zagłada kisielińskiego świata następowała stopniowo. W czasie sowieckiej okupacji miasteczko uniknęło deportacji i do wejścia Niemców w czerwcu 1941 r. było właściwie spokojnie. Potem, w 1942 r., Niemcy i wspomagający ich ukraińscy policjanci zabili kisielińskich Żydów. Rok później przyszła kolej na Polaków. W ciągu dwóch letnich miesięcy 1943 r. Ukraińcy z UPA wymordowali w okolicy 500 osób; w samym tylko kościele w Kisielinie, podpalonym po niedzielnej sumie 11 lipca 1943 r., zginęły 82 osoby. Wśród tych, którym udało się przeżyć, byli Aniela Sławińska i Włodzimierz Sławosz Dębski (w czasie walk stracił nogę). Kilka lat po wojnie pobrali się. Los zawiódł ich na Dolny Śląsk, a potem do Lublina.

Wiele lat później Włodzimierz Sławosz Dębski zaczął pisać wspomnienia. Odtwarzał z pamięci topografię miasta, kształt gontów, okiennic, studziennych żurawi. Korespondował z dawnymi mieszkańcami; tymi, którzy przeżyli i których udało mu się odnaleźć. Gromadził ich relacje, zdjęcia. To odtwarzanie nieistniejącego świata zajęło Dębskiemu kilkanaście ostatnich lat życia. Po pierwszej powojennej podróży do Kisielina - było to w latach 70. - zaczął także malować. Obrazy do dziś wiszą na ścianach mieszkania Dębskich w bloku na lubelskim osiedlu. W 2006 r. jego licząca ponad pół tysiąca stron monografia "Było sobie miasteczko. Opowieść wołyńska" ukazała się w formie książki. Włodzimierz Sławosz Dębski nie doczekał tej chwili, zmarł kilka lat wcześniej.

O losach rodziny Dębskich powstał też film. Muzykę do niego skomponował syn Anieli i Włodzimierza, Krzesimir - "kresowiak" w drugim pokoleniu.

Pamięć nieoczywista

Takich jak Dębski było w Polsce więcej. Roman Aftanazy, kustosz i wieloletni kierownik Działu Gromadzenia i Uzupełniania Zbiorów Ossolineum we Wrocławiu, od końca lat 40. dokumentował świat kultury ziemiańskiej, który został poza granicami PRL. Ponieważ nie mógł odwiedzić tych miejsc, szukał relacji, zdjęć i rozsianych po świecie ostatnich właścicieli. Każdego dnia przez 40 lat wysyłał w tej sprawie kilka listów - robił to wieczorami, na marginesie własnej pracy zawodowej, bez wsparcia i jakiejkolwiek zachęty. Całkowicie samotnie. Pod koniec lat 80. ukazały się pierwsze z 11 tomów (każdy tom w dwu woluminach: osobno tekst i ilustracje) "Materiałów do dziejów rezydencji" (bez wzmianki, że chodzi o Kresy!), wydanych dzięki finansowemu wsparciu Andrzeja Ciechanowieckiego z Londynu. W śladowym nakładzie 500-1000 egzemplarzy.

Władysław Siemaszko - urodzony w Kurytybie syn przedwojennego dyplomaty, po wojnie radca prawny w Warszawie - wspólnie z córką Ewą przez wiele lat zbierał dokumenty, zdjęcia i relacje świadków, które złożyły się na gigantyczną pracę "Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945".

Działające od ponad 20 lat Archiwum Wschodnie Ośrodka Karta ma w zbiorach ponad 1500 relacji, 4 tys. dzienników, 700 kolekcji osobistych zawierających notatki, listy, zdjęcia, pamiątki dokumentujące losy Polaków na Wschodzie; to prawdopodobnie najbogatszy tego typu zbiór w Polsce.

Ale choć od lat trwa moda na wycieczki do Wilna, Lwowa, Krzemieńca i Kamieńca Podolskiego, polska pamięć o Kresach wcale nie jest oczywista. Jest mniej oczywista niż pamięć o Powstaniu Warszawskim - Kresy nie mają np. swego muzeum z prawdziwego zdarzenia (jest ledwie kilka niewielkich muzeów lokalnych, także prywatnych, poświęconych m.in. Kresom).

Choć bez Kresów dusza polska, jeśli w ogóle istnieje, jest tworem ułomnym.

Dla porównania: na terenie Niemiec znajduje się dziś około 1400 (słownie: tysiąc czterysta) lokalnych pomników czy miejsc pamięci poświęconych dawnemu niemieckiemu Śląskowi, Prusom i innym regionom, które po 1945 r. musieli opuścić ich niemieccy mieszkańcy. Są też liczne muzea regionalne; najnowsze, Muzeum Śląskie w Görlitz, powstało kilka lat temu.

A w Polsce? Prof. Ryszard Legutko tak pisał w "Eseju o duszy polskiej": "Przez dziesięciolecia udawano, że tych ludzi nie ma, lub że są oni nieprzyjemną, lecz nieuniknioną ceną za zwycięstwo i postęp (...). To my pierwsi powinniśmy zacząć mówić o losie wypędzonych, zagładzie cywilizacyjnej, o czystkach etnicznych. Ale mówić najpierw nam zabroniono, a potem sami straciliśmy ochotę".

Rodzina Legutki wywodzi się ze Słucka.

Kresy, czyli centrum

Andrzej Skrzypek, rocznik 1949, mieszka w Warszawie. Wspomina: - Mój ojciec urodził się w Złoczowie, 60 km od Lwowa. Opuścił go w 1943 r., uciekli razem z ciocią, bo Ukraińcy zapędzili ich do kopania okopów. Wiedzieli, że po wykonanej pracy czeka ich rozstrzelanie. Dziadek był emerytowanym wojskowym, babcia nauczycielką. Przyjechali [z Kresów] w 1946 r. Moja córka wie, dlaczego musieli stamtąd wyjechać, i że polskość nie była tam czymś przejściowym. Poza tym Lwów przed wojną nie był uważany za Kresy: to było centrum kraju i ośrodek kultury, który konkurował z Krakowem.

- Rok temu byliśmy całą rodziną w Złoczowie - mówi Skrzypek. - Szukaliśmy naszych śladów, naszego domu. To była bardzo smutna wizyta: miejsce wprawdzie jest, ale domu już nie ma. Nie znaleźliśmy nawet rodzinnego grobu. Na jego miejscu postawiono nowe nagrobki.

Beata Bartoszewicz, rocznik 1962, szczecinianka, polonistka: - Moi rodzice pochodzą z miejsc, które są poza granicami Polski. Ojciec spod Baranowicz, mama z Wilna. Poznali się w Szczecinie, małżeństwa między ludźmi ze Wschodu zdarzały się często. Ci ludzie wyszukiwali się instynktownie. Łączyły ich podobne przeżycia, stosunek do religii, języka, nawet znajomość tych samych potraw. W Szczecinie jest wielu ludzi zza wschodniej granicy, ale nie są to potomkowie dawnej inteligencji. Ta grupa społeczna została przesiana przez Syberię. Wielu nie wróciło, więc Szczecin zasiedlali głównie tzw. ludzie z oficyn. Przed wojną byli ubodzy i tu też starali się nie zajmować najlepszych kamienic. Bali się, że ich po raz kolejny wygonią. Tuż po wojnie traktowali swój pobyt tu tymczasowo. Nie adaptowali się. Choć gdy w 1948 r. do Szczecina przyjeżdżały transporty Polaków z Syberii, zorientowali się, że już nigdy nie wrócą do domu.

- Kresowiacy to ludzie, których przez całe życie dręczy strach - twierdzi Bartoszewicz. - Bali się Rosjan, Niemców, Ukraińców, a po wojnie komunistów. Mając za sobą dwie okupacje, sowiecką i niemiecką, stali się bardzo ostrożni. Po wojnie nie awansowali, nie zależało im, by zostać elitą miasta. Uważali, że bycie nikim daje poczucie bezpieczeństwa. Bali się też przeciwstawić nowej władzy, bo widzieli porządek pod okupacją sowiecką. Wszyscy mieli wpisane w dowodach miejsce urodzenia: ZSRR. Zwykle nie mówili, skąd są, bo było to zabronione.

Matka Beaty Bartoszewicz mówiła, że jej ojciec przed 1939 r. był cieślą. Potem okazało się, że był policjantem. Ojciec nigdy nie chwalił się, że przed 1939 r. mieli sklepy. Dlaczego? Bo byłby "kułakiem". To powszechne doświadczenie drugiego pokolenia "kresowiaków": mogą nie wiedzieć, kim byli dziadkowie, bo rodzice nie mówili im o wielu sprawach, aby je chronić. Panowało przekonanie, że o przeszłości lepiej zapomnieć.

Czy tak trudno to zrozumieć? Ryszard Bartoszewicz, przedsiębiorca, Szczecin: - Wróciłem do Polski w 1956 r. Właściwie wracałem dwa razy. Raz z Syberii w 1946 r. Byłem sierotą w domu dziecka, mama nie wróciła z zesłania. W Brześciu odszukał mnie stryj i tak zamieszkałem u rodziny, która po wojnie postanowiła zostać na Białorusi. 10 lat później wydobyła mnie stamtąd rodzina z Polski. W dowodzie miałem wpisane: Grygorij Bortaszewicz. Gdybym zdecydował się tam zostać, nie byłoby we mnie nawet śladów polskości.

Granica (czas przeszły)

Z Klecka do Nowinek jedzie się szybko, to 11 km równej, pustej drogi. Na Białorusi drogi są europejskie, tylko na samochody nadal stać niewielu.

Kiedyś tę drogę przemierzali konno polscy żołnierze: w Klecku była jednostka Korpusu Ochrony Pogranicza. Stąd do granicy Rzeczypospolitej było kilka kilometrów. Miasteczko - pełne mundurów i żydowskich sklepików - tętniło życiem, region przygraniczny żył z handlu. Dziś nie dzieje się tu nic: bazarek, pusty rynek, odrapane kamienice i brzydkie chruszczowowskie bloki.

W Nowinkach też pusto: kilka opustoszałych chałup. Na skrzyżowaniu z trasą ze Słucka na Lachowicze straszy murowane bistro: karykatura szlacheckiego stylu dworkowego. Przed wojną stał tu duży drewniany dom z gankiem, leśniczówka, własność Antoniego Szuszkiewicza i jego trzech córek. Bywał tu książę Albert Radziwiłł, ostatni właściciel Nieświeża. Od progu wołał: "Uszanowanie pani Szuszkiewicz! Czy mąż jest w domu?". Dla mieszkańców tej leśniczówki przyjazd księcia to było wydarzenie. Jeszcze po latach - w dalekim Poznaniu - opowiadali o tym swoim wnukom.

Dziś przed bistro w Nowinkach z rzadka zatrzymują się samochody. Turyści tu nie przyjeżdżają - bo i nie ma po co - a miejscowi kawę wolą wypić w domu. Jeśli pojawią się turyści, to jadą do Nieświeża.

Tu, przed najstarszym barokowym kościołem w Rzeczypospolitej, czekają na otwarcie kaplicy z grobami Radziwiłłów i oglądają zamek: odbudowywany, ale i tak wyglądający jak ruina.

A grobu Antoniego Szuszkiewicza nie sposób w Klecku odnaleźć: zarósł, zniszczyli. Jedna z córek zginęła na Syberii, dwie pozostałe nigdy już tu nie wróciły. Ich rodziny mieszkają w zachodniej Polsce, ponad 600 km stąd. Zresztą do granicy teraz z Klecka daleko. I jedzie się do niej, inaczej niż przed wojną, na zachód.

Tożsamość przemilczana

- Moja rodzina pochodzi z Baranowicz. W Brzegu, skąd pochodzę, dwie trzecie mieszkańców przyjechało z Kresów. Przybywali tu w bydlęcych wagonach, po dwóch tygodniach podróży - opowiada Jacek Protasiewicz, poseł do Parlamentu Europejskiego i przewodniczący delegacji europarlamentu ds. Białorusi. - Pociąg stał czasem kilka dni w jednym miejscu. Ale mógł ruszyć w każdej chwili, np. gdy ktoś poszedł po wodę. I wtedy był rozdzielony z rodziną, bo przecież nikt nie znał miejsca przeznaczenia. Dziadkowie najpierw wysiedli we Wrocławiu. Ale przeraziło ich wypalone miasto, w którym dookoła wszystko było po niemiecku. Jedyny napis, jaki rozumieli, to "min niet". Uciekli stamtąd. Brzeg wydał im się bardziej przyjaznym miejscem do życia.

Tomasz Kwaśnicki, rocznik 1981, z Warszawy, "kresowiak" w trzecim pokoleniu: - Moi dziadkowie ze strony ojca pochodzili z Komarna, powiat Rudki, województwo lwowskie. Po wojnie osiedlili się we wsi Nowolesie na Dolnym Śląsku, tam też urodził się mój tata.

Nowolesie: kilkanaście rodzin z Komarna, pozostali z Trembowli i okolic (Podole), trochę rodzin z centralnej Polski i dwie rodziny niemieckie. Sąsiad obok sąsiada. Sami swoi. - Ilekroć przyjeżdżałem do dziadków, opowiadali, jak wyglądało ich życie "w domu" - mówi Kwaśnicki. "Dom" to było miejsce ich urodzenia. Sami "kresowiacy" rzadko używają określenia "Kresy".

W opowieściach dziadków było miejsce na imiona dzieci z sąsiedztwa, nazwiska komarneńskich Żydów, smak potraw. Potrawy były tą częścią świata, którą udało się ocalić. Na Dolnym Śląsku w poniemieckim domu na stole wigilijnym pojawiała się kutia. A na gołąbki mówiono "hołubcie".

W latach 80., gdy Tomek chodził do szkoły, kresowej przeszłości nikt już się nie bał. Wcześniej było inaczej. Protasiewicz: - Dziadkowie i ojciec pojechali do Baranowicz dopiero w latach 80. Pamiętam, że mówili: "Jedziemy na Białoruś", a nie, do ZSRR. Dopiero w latach 90. dziadek zaczął wspominać.

- Dziadkowie nigdy nie ukrywali swojej przeszłości, może dlatego, że jako rolnicy uprawiający ziemię na poniemieckim gospodarstwie nie mieli nic do stracenia - wspomina Kwaśnicki. - Opowiadali o tym swoim dzieciom i wnukom. Jako ludzie prości nie mieli kłopotów z określeniem własnej tożsamości. Wiedzieli, że "kresowiak" to Polak, tylko jeszcze "bardziej". Bo pytanie o to, kim jest, zostało mu postawione wyjątkowo brutalnie.

Przez dziesięciolecia wsie na Dolnym Śląsku wyglądały tak, jakby Niemcy opuścili je przed chwilą. Byli tacy, którzy nie rozpakowywali się przez kilka lat, traktując poniemieckie domy jako tymczasowe siedziby i czekając, kiedy będą mogli wrócić "do domu". Tęsknili i marzyli, by pojechać do swojego Komarna czy Trembowli, ale nie mogli. A kiedy już było wolno, nie chcieli. Kwaśnicki: - Pojechałem do Komarna jeszcze jako uczeń liceum, przede mną byli tam ciotka i wujek. Odnalazłem dom, własność pradziadka, szewca Tomasza Kwaśnickiego. Mieszka w nim Łemka, wysiedlona z Polski w latach 40. Za pierwszym razem nie chciała ze mną rozmawiać. Dopiero podczas drugiej wizyty udało się przełamać lody.

Druga krzywda

Beata Bartoszewicz mówi, że czuje się szczecinianką: - W 1948 r., dwa lata po przyjeździe, umarła babcia. Jest pochowana w Szczecinie i to nasz pierwszy tutaj grób. W dzieciństwie miałam poczucie, że jestem ze Szczecina i nic innego nie ma. W 1974 r. ojciec zabrał mnie w podróż na Białoruś, za Gierka było to możliwe, aby odwiedzić rodzinę. Wszystko, co tam zobaczyłam, wydało mi się biedne, prymitywne. Zastanawiałam się, jak można tak mieszkać. Byłam dzieckiem, teraz patrzę na to inaczej. To była dla mnie ważna podróż.

Irena Michalska, handlowiec z Lewina Brzeskiego, nigdy nie odwiedziła miejsc pochodzenia swej rodziny: - Dziadkowie pochodzili z terenów Białorusi, ale mój ojciec nie chciał o tym mówić. Bał się. W naszej kamienicy było wielu ludzi "znikąd" i nikt nikogo o takie sprawy nie pytał. Rodzice nie mówili mi o przeszłości, więc nie miałam świadomości, kim jestem. To był temat tabu. Myślę, że gdyby ojciec wspomniał o Syberii, nie dostałby awansu. Ja sama nie przekazuję dzieciom i wnukom wiedzy o Kresach, bo jej nie mam.

­Beata Bartoszewicz długo stawiała sobie pytanie o własną tożsamość, nim postanowiła po prostu ją odnaleźć: - Nie jestem Niemką, choć mieszkam w Szczecinie. Nie jestem Rosjanką, choć rodzice w dowodach mieli wpisane "ZSRR" jako miejsce urodzenia. Świadomość o dawnych granicach jest wśród Polaków tak niska, że wielokrotnie pytano mnie, czy jestem Rosjanką, skoro rodzice pochodzą ze Wschodu. W ten sposób uczyniono nam drugą, jeszcze większą krzywdę, bo odebrano nam korzenie i przeszłość. Przemilczano naszą tragedię. Zdałam sobie sprawę, że moi przodkowie ginęli za Polskę, a ja nic o tym nie wiem. Zaczęłam zbierać dokumenty i odtworzyłam losy mojej rodziny. Teraz mam drzewo genealogiczne do XIX w. Wiem, kim jestem.

- Nasza kresowość była czymś zakazanym - mówi Protasiewicz. - Jest czymś zupełnie innym niż niemiecka. Niemcy mają organizacje ziomkowskie, a pamięć o utraconych terenach jest pielęgnowana przez państwo i władze poszczególnych landów. Zmitologizowane dawne ziemie były i są elementem polityki państwa. U nas czegoś takiego nie było. Może dlatego w mojej rodzinie świadomość kresowa mogła rozwinąć się dopiero w wolnej Polsce?

***

Włodzimierz Sławosz Dębski z pamięci odtworzył świat, który odszedł na zawsze. Młodszy o dwa pokolenia Tomasz Kwaśnicki od roku prowadzi portal o Kresach (www.kresy.pl). Cieszy go, że udaje mu się połączyć pasję z pracą. - Ale Kresy nie są moją prywatną sprawą, nie są też wyłącznie sprawą "kresowiaków". To problem nas wszystkich, wszyscy powinniśmy pielęgnować pamięć o Kresach - tłumaczy.

A że w życiu warto mieć marzenia, Kwaśnicki przyznaje się do jednego: - Kiedyś chciałbym odkupić dom mojego pradziadka. Mam nadzieję, że za jakiś czas na Ukrainie będzie to możliwe.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2009