Świadectwo wiary mocnych

Prawie 15-letni okres traktowania kolejnego z pracowników naukowych KUL jako tajnego współpracownika stanowi jeszcze jedną esbecką fikcję.

13.02.2007

Czyta się kilka minut

Jesienią 1943 r., kilka miesięcy przed wybuchem Powstania Warszawskiego, 16-letni Adam Stanowski wstępował do Armii Krajowej. Przyjmował go Jerzy Kłoczowski, z którym zjednoczył go powstańczy los w pułku Baszta. Sodalicyjną współpracę Stanowskiego z o. Tomaszem Rostworowskim władze PRL uznały za wyraz działań zmierzających do obalenia ustroju: w 1951 r. został skazany na siedem lat więzienia. Po uwolnieniu podjął studia, a potem zajęcia wykładowcy w KUL. Był duszą środowiska, inspirował, zapalał, współtworzył. Wywołało to zainteresowanie SB, które rozwijało długofalowe plany. Przejawy tej makiawelicznej "opieki" odnajdujemy w ocalałych z tamtych lat teczkach wielu osób. Choćby u ks. dr. Romualda Wekslera-Waszkinela, gdy funkcjonariusz SB wypełniający formularz uzasadniał swe zainteresowanie nieznanym jeszcze księdzem: "Zasadniczym celem pozyskania w/w są jego możliwości perspektywiczne..." (podkreślenie w oryginalnym zapisie - JŻ).

W ramach tej metodyki esbeckiego tropienia talentów, bez pytania o zgodę, podpis lub przyjęcie pseudonimu, na listy tajnych współpracowników wpisano niezależnie od siebie wszystkich trzech: Stanowskiego jako "Romualda", Wekslera jako "Filozofa", Kłoczowskiego jako "Historyka". W wielu innych teczkach znajdujemy, jeśli nie potwierdzenie podpisem, to przynajmniej papier poświadczający przekazanie informacji o nadanym pseudonimie. W ich dokumentach nie ma śladu podobnych działań; zapewne było to wyrazem taktyki, by nie spłoszyć.

Moralnie jednoznaczny

Sytuacja Adama Stanowskiego praktycznie uniemożliwia racjonalną dyskusję na temat esbeckich nachodzeń, gdyż jego teczka została zniszczona. W materiałach lubelskiego IPN ocalał wpis informujący, że w 1967 r. został on zarejestrowany jako kandydat na TW i do 1982 r. był traktowany jako TW o pseudonimie "Romuald". Ocalał także równoległy zapis, najprawdopodobniej z błędną datą 1981 r.­ (winno być 1982), w którym Wydział IV podejmuje przeciw Stanowskiemu opatrzoną kryptonimem "Działacz" Sprawę Operacyjnego Sprawdzenia, zdjętą z ewidencji dopiero

3 lipca 1989 r., w miesiąc po wyborze na Senatora Ziemi Lubelskiej. W jej uzasadnieniu w stronę Stanowskiego kierowany jest zarzut "prowadzenia szkodliwej dla PRL działalności zarówno przed 1981.12.13, jak i po". Podobne zarzuty formułował także płk Henryk Kamiński, skarżąc się na działalność opozycji demokratycznej w KUL. Wśród wymienionych przez niego naj­aktywniejszych przedstawicieli uczelnianej opozycji znajdował się: "Adam Stanowski-doktor, pracownik naukowy KUL, jest on powiązany z nielegalnymi »Spotkaniami« i współpracuje z Towarzystwem Kursów Naukowych".

Na dwunastu stronach ocalałego raportu SB nie ma ani jednego zdania, którego Stanowski musiałby się wstydzić. Można tylko pytać, jaką metodę należałoby przyjąć, gdyby takie zdanie znalazło się w dokumentach nieznanych jeszcze obecnie. Czy istniałyby wówczas podstawy, aby notatkę esbeka uważać za ważniejsze źródło prawdy niż świadectwo życia, w którym więzienie i szykany stanowiły cenę wierności? Na podstawie dostępnych obecnie materiałów prawie piętnastoletni okres traktowania Stanowskiego jako TW stanowi kolejną esbecką fikcję. Kontrastuje ona tym bardziej ze znanymi faktami, że to właśnie on, razem z Jerzym Kłoczowskim, Henrykiem J. Stępniakiem i kilkuosobową grupą najbliższych przyjaciół stanowili na Ziemi Lubelskiej duszę i mózg pierwszej "Solidarności". To on umiał łączyć działalność w zdelegalizowanych strukturach związku z troską o głęboką duchowość, czego wyrazem były m.in. jego poruszające rozważania "Drogi krzyżowej". Nad jego grobem ówczesny marszałek Senatu Andrzej Stelmachowski wypowiedział słowa: "miał życiorys moralnie jednoznaczny".

Od strony moralnej i prawnej sytuacja jest również jednoznaczna. W serii wydawniczej "Świadkowie duchowego piękna" lubelskie wydawnictwo archidiecezjalne "Gaudium" wydało dotychczas tomy poświęcone Hannie Malewskiej, Janowi Nowakowi Jeziorańskiemu i właśnie Adamowi Stanowskiemu. Jego niepowtarzalna osobowość fascynuje i przyciąga. Z kolei wzorcowe decyzje Sądu Najwyższego orzekają, że do uznania kogoś za tajnego współpracownika SB istotna jest "treść informacji udzielonych przez niego organom SB". Autorytet SN powinien więc zamykać dyskusję, skoro osobom pomówionym o współpracę nie można zarzucić żadnego niewłaściwego czynu lub komentarza. Problem w tym, że decyzje Sądu są często traktowane z pobłażaniem przez radykałów ceniących wyżej swój Prywatny Trybunał Koleżeński.

Sprywatyzować moralność?

Wyrazem funkcjonowania alternatywnej skali wartości było choćby entuzjastyczne podejście do terminu "osobowe źródło informacji" w październikowej wersji ustawy o IPN. Pomijam już fakt, że określenie to zacierało istotne różnice wykonywanych zadań i redukowało osobę ludzką do poziomu "źródła informacji". Redukcja taka kojarzyła mi się z frazą Stalina, który w swej wersji humanizmu podkreślał z dumą: "naszym kapitałem jest człowiek". Skojarzenie nie było przypadkowe, gdyż określenie "osobowe źródło informacji" wypracowano w tych samych czasach PRL, w których kwitła klasowa semantyka. Okazało się, że pewnym środowiskom słownictwo tamtej epoki jest nadal tak bardzo potrzebne, że w wolnej ojczyźnie nie potrafią się one wyzwolić z uroków esbeckiego żargonu i to w dziedzinie tak istotnej jak kwalifikacje moralne. Można dziękować Bogu, że prezydent Lech Kaczyński zachował krytyczny dystans i nie pozwolił wprowadzić do polskiego prawa terminologicznych potworków z PRL rodem.

Trzeba jednak zauważyć sprzeciw części radykałów wobec prezydenckich poprawek do ustawy. Czytając niektóre teksty, można było łatwo dojść do przekonania, że ich autorzy żyją duchem przynajmniej V Rzeczypospolitej, gdy okazują pobłażliwą wyniosłość wobec powszechnych wyobrażeń o państwie prawa.

Na tym poziomie zachowań zarówno bliscy Adama Stanowskiego, jak i osoby, wobec których SB zastosowało ten sam schemat walki, będą musieli cierpieć w wyniku pomówień. Od długiego czasu obserwuję podobne zachowania wobec prof. Jerzego Kłoczowskiego. Człowiek, który przelewał krew w Powstaniu Warszawskim i którego dorobek ceniony jest w tylu ośrodkach akademickich poza Polską, co pewien czas staje się obiektem ataków ze strony felietonistów, którzy nie potrafią mu nic konkretnego zarzucić, przywołują jednak z namaszczeniem numer rejestracyjny, nadany przez jakiegoś funkcjonariusza traktowanego jako najwyższy autorytet moralny.

Łzy liberała

Można się pocieszać, że ten typ bezinteresownej nieżyczliwości nie jest jedynie polską specjalnością. W australijskiej wersji obserwowałem go kiedyś w Sydney, gdzie skierowano bardzo poważne oskarżenia w stronę miejscowego arcybiskupa, dziś już kardynała George'a Pella. Wielu moich rozmówców mówiło mi wtedy konfidencjonalnie: "Zarzuty są tak naciągane, że nikt ich nie traktuje serio. Cała sprawa szybko się skończy. Arcybiskupowi to jednak dobrze zrobi. Zawsze lubił mieć rację, zawsze bronił Ojca Świętego. Niech sobie trochę pocierpi i zobaczy, jak to dobrze".

Od tej "pragmatycznej" reakcji zdecydowanie odbiegały zachowania dwóch świeckich dziennikarek, które omawiały ze mną tę kwestię w telewizyjnej debacie. Jedna z nich rozpłakała się w czasie rozmowy, druga z trudem ukrywała wzruszenie. "Kto będzie tak naiwny, by uwierzyć w szczerość łez liberała?" - skomentował potem ich zachowanie ktoś z moich rozmówców z pierwszej grupy.

Można konstruować kolejne Rzeczypospolite w stylu pomysłodawców Nowej Huty, bez wyczucia elementarnej kultury, bez szacunku dla ludzkich uczuć. Każdy będzie miał wtedy obowiązek udowodnić, że nie jest zaplutym karłem reakcji, ci zaś, którzy w przełomowych momentach polskich dziejów płacili cenę krwi, odwagi i nonkonformizmu zapłacą jeszcze cenę nerwów, kiedy będą musieli się tłumaczyć, dlaczego nie mają garbu, skoro klasyfikacja wiadomego resortu zalicza ich do wielbłądów.

Trudnym zadaniem pozostaje dla nas zespolenie troski o tych, którzy przed laty cierpieli z powodu donosów, z troską o tych, których dobre imię usiłuje się dziś kwestionować. Jakakolwiek forma pomówień byłaby czymś nieludzkim w przypadku Adama Stanowskiego, który w całym życiu chciał służyć Polsce swą refleksją i cierpieniem, modlitwą i odwagą. Nie wolno praktykować beztroskiej wędrówki po Rubikonach, jeśli pamiętamy papieskie słowa z Błoń: "Musicie być mocni (...), mocą tej wiary, która pomaga nam podejmować ów wielki dialog z człowiekiem i światem na naszym etapie dziejów..." .

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2007