Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pierwszy raz spotkaliśmy się w Waszyngtonie dwa lata po pamiętnym wyborze papieża-Polaka. Właśnie z pontyfikatem Jana Pawła II łączył wielkie nadzieje na przyszłe przemiany w Europie. Także i później, ilekroć pisał do mnie, zawsze wprowadzał odniesienie do papieskiej posługi i czynił to z tak wielką miłością i nadzieją, że moglibyśmy sobie życzyć, by wszyscy Polacy równie mocno przeżywali swą więź z Papieżem.
Reagując na polonijne niedyskrecje, zapytałem go wtedy o różnice między nim a Jerzym Giedroyciem w ocenie polskiej sytuacji. Uśmiechnął się i odparł: “niektóre różnice między nami są naturalne i nieuniknione. Nie należy ich jednak przeceniać. Może najgłębsza wypływa stąd, że dla Jerzego wydarzenia polityczne są jedynie wynikiem ludzkich działań i naturalnych uwarunkowań. Ja zaś wierzę w Boga, który działa w historii. Dlatego właśnie tak wielką nadzieję wiążę z duchową energią, którą może wyzwolić posługa papieża-Polaka". Okazał się w tym przypadku realistą, którego realizm zakorzeniony był w tym, co nadprzyrodzone i wykraczające poza naturalną wyobraźnię i logikę.
Swój realizm okazywał wielokrotnie także po upadku komunizmu. Również wtedy, gdy - wyrażając obawy o czysto taktyczny charakter deklarowanych przemian polskiej lewicy - napisał w artykule “Doświadczenie i teraźniejszość", opublikowanym w 1995 r. na łamach “Gazety Wyborczej": “PZPR tyle miała wspólnego z socjaldemokracją, ile Związek Bezbożników z sodalicją mariańską". Czas przyniósł nadzwyczaj szybko potwierdzenie tych obaw.
Do krystalicznej biografii kogoś, kto całe życie poświęcił Polsce, dodał w ostatnich latach dużą dawkę cierpienia, gdy niektóre z czasopism z wielkim zapałem przedrukowywały esbeckie fałszywki na temat jego rzekomej współpracy z nazistami w okupowanej Warszawie. Odwiedzając go w warszawskim szpitalu, próbowałem pocieszać, iż podobne “informacje" znajdują szczególnych entuzjastów w środowiskach, które w warunkach PRL przemawiałyby językiem SB, gdyż ten właśnie język jawi się im jako lingua materna. Widziałem jednak, iż cierpiał bardzo z powodu żenujących oskarżeń. Echa tego cierpienia pobrzmiewają jeszcze w ostatnim liście, który otrzymałem od niego w październiku 2004 r. Dzięki odkryciom w dokumentach IPN dokonanym przez prof. Pawła Machcewicza znane już były wtedy nazwiska producentów i cenzorów fałszywego oskarżenia spreparowanego przez SB. Nikt z winnych propagowania tej żenującej prowokacji nie zdobył się na proste słowo “przepraszam". Jest w tym jakieś bolesne świadectwo, że zapotrzebowanie na skandalistów w niektórych naszych środowiskach przewyższa potrzebę autorytetów moralnych. Tym bardziej należy więc cenić tych, którzy wybierają samotnicze życiowe szlaki, aby - niezależnie od opinii środowiska - konsekwentnie dać wyraz wartościom wyrażającym duchowe bogactwo i piękno niezależne od lokalnej fluktuacji mody. Jest w tym wielka łaska, że mogliśmy dzielić duchową mądrość człowieka, którego biogram przypomina strukturę kryształu.