Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Połowa, druga połowa, nowe, lepsze dla gospodarzy otwarcie, gdyż na boisko wkracza sam Steven Gerrard – piłkarz-instytucja, piłkarz-legenda, piłkarz Liverpoolu sensu stricto i sensu largo zarazem (a to już niewąsko, przyznają Państwo). W Liverpoolu od zawsze, od pierwszaków, idol, ikona, żywy pomnik, znaczy: kapitan. W dzisiejszych czasach ewenement na skalę światową, może jeszcze kilka takich sentymentalnych dinozaurów zostało w zaciężnym tłumie turystów-dorobkiewiczów.
Więc w połowie meczu, co się nijak gospodarzom nie układa, wchodzi Stevie G. Jak coś powie, to już powie, jak kopnie, to kopnie. Stadion w ekstazie wskazującej na potencjalne odwrócenie fatum. Wszyscy liczą, że coś musi się stać... I rzeczywiście: po 30 zgoła sekundach od wejścia Steven Gerrard brutalnie fauluje zawodnika Manchesteru United, słusznie otrzymuje czerwoną kartkę i schodzi z boiska, zostawiając drużynę i osłupiałych kibiców na pastwę 45 minut gry w osłabieniu.
Cóż, zdarza się. Za bardzo mu zależało. Chciał zdominować przeciwnika. Na losy meczu wpłynął niewątpliwie, jeno nie w tę stronę. Ponieważ oglądam mecz z wczesnonastoletnią córką Janiną (a kibicujemy Liverpoolowi), usiłuję na gorąco uchwycić balans pomiędzy współczuciem dla wojownika, co go trochę poniosło, a niezbędnym w sytuacji bądź co bądź wychowawczej smrodkiem dydaktycznym. Mówię: „Janeczko, on na pewno nie chciał zrobić Herrerze krzywdy” – wtedy, niestety, serwują nam powtórkę sytuacji, i nieuzbrojonym okiem w slow motion widać jak na dłoni moment, w którym Gerrard z zimną krwią nadeptuje korkami na nogę leżącego przeciwnika. W związku z tym czas na plan B: opowiadam córce o presji wyniku, ambicji wybitnego sportowca, pasji wojownika i innych zastępczych duperelach.
Mecz się kończy... i widzę światełko w tunelu, bo oto przed kamerami Steven Gerrard. A więc nie schował się jak szczur, wyszedł do ludzi z otwartą przyłbicą, żeby zjeść tę przysłowiową piłkarską żabę, żeby wziąć to na klatę! I rzeczywiście: Stevie G. w garniturze stawia czoło problemowi, w krótkich żołnierskich słowach przeprasza kolegów z drużyny, trenera, a przede wszystkim kibiców, których tak bardzo zawiódł. Super! „Widzisz, Janeczko, potrafił się zachować z klasą!” (uff, wszystko dobre, co się dobrze kończy, myślę tacierzyńsko). A na to córka: „Tato, ale on zapomniał przeprosić przeciwnika, którego nadepnął”. ©