Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Z grubsza dwojako reagowano na rozprzestrzeniające się w mediach społecznościowych informacje, że młodzi aktywiści klimatyczni oblali w Londynie zupą pomidorową „Słoneczniki” van Gogha, a niedługo później, w Poczdamie, obrzucili tłuczonymi ziemniakami obraz Moneta. Z jednej strony, denerwowano się i oburzano, zastanawiając się, jakie to jeszcze kolejne akty pustej transgresji czekają nas ze strony owych nieletnich „ekoterrorystów”. Czasami, z mniej lub bardziej autentyczną troską, dodawano również, że tego rodzaju wybryki nie tylko nikogo do działań na rzecz walki z globalnym ociepleniem nie zachęcą, ale właśnie przeciwnie – sprawią, że wielu rozsądnym ludziom ta ważna sprawa będzie się kojarzyć z hucpą. Z drugiej strony, brano kulinarno-klimatycznych performerów w obronę. Wskazywano, że ich intencje były najczystsze z możliwych, a praca budzenia pogrążonych w letargu sumień musi się odbywać metodami równie ekscesywnymi, co charakter zagrożenia. Poza tym – uzupełniano – od tego właśnie są aktywiści, żeby wywoływać wściekłość, niepokój, a czasami nawet niesmak, nie są natomiast wcale od tego, żeby prowadzić przemyślane polityczne kampanie albo wdrażać długofalowe strategie. Ergo dobrze się stało, że zupa i ziemniaki wylądowały na tych znamienitych obrazach, powleczonych wszakże specjalnymi ochronnymi materiałami, nic się więc tutaj trwale nie uszkodziło. (Nawiasem mówiąc, podobnie układały się reakcje na inne głośne i kontrowersyjne zachowania klimatycznych aktywistów, np. przyklejanie się do podłogi w salonie Porsche w Niemczech albo oblewanie fekaliami pomnika kapitana Toma – weterana wojennego, który w wieku stu lat zyskał wielką popularność, organizując w pandemii akcję zbierania funduszy dla wsparcia brytyjskiej służby zdrowia).
Przyznam, że nie przekonuje mnie żadne z powyżej naszkicowanych stanowisk. Nie uważam bowiem ani że te działania kogokolwiek do sprawy klimatu zniechęcą, ani że kogokolwiek do sprawy klimatu zachęcą, ani też, że na sprawę klimatu zwrócą w ogóle czyjąkolwiek uwagę. Ot, przemkną po twitterowowych, instagramowych i face- bookowych tablicach. Przez chwilę staną się kolejnym pretekstem do wielkiego a krótkotrwałego emocjonalnego wzmożenia i przerzucania się inwektywami, a następnie pogrążą w wirtualnym niebycie, z którego będzie się je od czasu do czasu wywoływać w charakterze widm mających zintensyfikować czyjś gniew lub oburzenie. Klimat od tego ani drgnie, wielkie korporacje nie przestaną pompować do atmosfery monstrualnych ilości gazów cieplarnianych, a miliarderzy nie przesiądą się z odrzutowców na rowery. Wbrew głębokiemu, jak przypuszczam, przekonaniu owych aktywistek i aktywistów, że rytualne obrzucanie dzieł sztuki jedzeniem (nawiasem mówiąc, to przecież demonstracyjne marnowanie żywności) jest aktem doniosłej dbałości o przyszłość Ziemi – obawiam się, że nic podobnego. Jeśli czymkolwiek obrzucanie dzieł sztuki jedzeniem (albo oblewanie fekaliami pomnika jakiegoś poczciwego staruszka) faktycznie jest – wyjąwszy okazję, żeby stać się na moment obiektem zogniskowanego zainteresowania – to nieledwie rozpaczliwą próbą odzyskania choćby szczątkowego poczucia sprawczości w świecie, w którym sprawczość dawno już stała się dobrem rzadkim i luksusowym. Ale w którym wciąż dominują narracje sprawczość stawiające w centrum, jej deficyt natomiast wiążące z jakimiś osobistymi mankamentami – niewystarczającą siłą woli, moralną szpetotą etc. I właśnie dlatego programowanie takiej opozycji: czyści i pełni najlepszych intencji aktywiści kontra cała reszta zobojętniałych, uśpionych cyników, których siłą trzeba wyrwać z drzemki, wydaje mi się bodaj najbardziej niepokojącym – bo nieprawdziwym i nieskutecznym – aspektem całej sprawy.
No może poza tym zupełnie już nieuzasadnionym i – mam wrażenie – bezrefleksyjnym wzięciem na cel najbardziej subtelnych wytworów ludzkiej cywilizacji. Bo, ostatecznie, jeśli cokolwiek jeszcze w ogóle może wywołać w nas motywację do prawdziwie radykalnych działań na rzecz klimatu (czyli do rozległych zmian systemowych), to chyba tylko… zachwyt nad pięknem świata. Niewiele zaś czynników intensywniej niż twórczość impresjonistów i postimpresjonistów potrafi ten zachwyt stymulować. Po co zatem oraz w imię czego impregnować tę twórczość zupą pomidorową i/lub ziemniaczanym purée?
Niestety, jak już wcześniej napisałem, i tak nie ma to najmniejszego znaczenia. Żyjemy w świecie, w którym liczą się już niemal wyłącznie intensywność przekazu oraz jego zdolność do ewokowania skrajnych emocji oraz doraźnego koncentrowania uwagi. Da się to osiągać rozmaitymi środkami, jak się okazuje – także popularnymi daniami kuchni europejskiej używanymi ekstrawagancko i niezgodnie z ich pierwotnym przeznaczeniem. Nikt mnie jednak nie przekona, że ma to jakikolwiek – choćby i luźny – związek z realnymi problemami, z jakimi się dziś borykamy, oraz realnymi sposobami poszukiwania rozwiązań tych problemów. Ani bowiem zupa pomidorowa, ani ziemniaczane purée – zwłaszcza stosowane bezpośrednio na dzieła sztuki – nie są dziś na nie żadnym, ale to żadnym panaceum. ©