Stare emocje, nowe podziały

Choć każdy w "szczęśliwej epoce" przebył inną drogę, doszliśmy do punktu, który wygląda znacznie lepiej niż mroczne bory, które mamy już za sobą.

28.10.2008

Czyta się kilka minut

Niedawno podczas weekendowej wycieczki trafiłem do wsi Tokarnia, tuż za Pcimiem. Wszedłem do sklepu spożywczego - właściwie należałoby powiedzieć: całkiem sporego marketu. Zapewne biznes rodzinny, w każdym razie nie żadna tam sieć. W sklepie do wyboru, do koloru: naście gatunków pieczywa i półka egzotycznych alkoholi, możliwość płacenia kartą, miła i sprawna obsługa. Kto chce, znajdzie ekologiczne produkty, kto woli - ślicznie opakowane i napakowane konserwantami słodycze. O ile sklepowi spod Pcimia nic nie można zarzucić - to znaczy: niczego bym tam nie naprawił, niczego nie chciał ulepszyć - o tyle jest coś, co po dwudziestu latach przemian pozostawia przynajmniej poczucie niedosytu: debata publiczna.

Beznamiętny zapał?

Wielu z uczestników debaty w "Tygodniku Powszechnym" zwracało uwagę na emocjonalność naszych sporów. Niejeden z kolei dał wyraz swoim emocjom. Dobrze to czy źle? Emocje w polityce są potrzebne. Więcej nawet: jeśli jakiś spór - będący przecież istotą demokracji - prowadzony jest bez emocji, jest to zły znak: to sygnał, że sprawa, o którą się toczy, jest mało istotna. Rzecz tylko w tym, czy emocje mają swe źródło w realnym znaczeniu przedmiotu sporu. Mogą też wszak być tylko wywołane skojarzeniami, które przedmiot sporu rodzi. Mogą odnosić się do spraw zupełnie innych, niczym małżeńska kłótnia o pomieszane czy rozrzucone skarpetki, która jest okazją do wylania żalów za życiowe rozczarowania. Takie przeniesione emocje zatruwają polską debatę publiczną od wielu już lat.

Co gorsza, emocje te narosły wokół sprawy wydawałoby się najprostszej - samej organizacji debaty. Gdy ludzie się ze sobą komunikują, mogą robić to w różnych celach - mogą przekazywać sobie informacje, wyrażać opinie lub sugerować działania. Ale mogą komunikować się o tym, jak się będą komunikować. Taka właśnie "metakomunikacja" dodała do naszej debaty najwięcej emocji. Kto z kim i o czym chce i ma prawo rozmawiać publicznie? W efekcie często ważniejsze od tego, co ktoś ma do powiedzenia, staje się to, kim jest dyskutant ? czy jest "nasz", czy nie "nasz".

Stare koleiny

Wszystko zaczynało się całkiem niewinnie. Choć najważniejszym polskim podziałem po 1989 r. stał się podział postkomunistyczny, w zwycięskim obozie pojawiła się wyraźna rysa, nie tylko ideowa. W 1990 r., przed wyborami prezydenckimi, w których mieli się zmierzyć Wałęsa i Mazowiecki, napotkany na ulicy znajomy zapytał mnie, za kim jestem. Odparłem: "Wiesz, w Polsce ludzie dzielą się na tych, którzy uważają, że wszystko jest raczej proste, i na tych, którzy sądzą, że wszystko jest raczej skomplikowane". Spojrzał na mnie i stwierdził: "Aha, to będziesz głosować na Mazowieckiego...".

W istocie, można było wtedy odnieść wrażenie, że zwolennikom Wałęsy wydawało się, iż wszystko będzie proste: historyczny lider "Solidarności" zostanie prezydentem i problemy się rozwiążą. W kampanii wyborczej nie obeszło się bez prób wpasowania rodzącego się podziału w, zdawało się, całkiem już zapomnianą rywalizację komunistycznych frakcji "Żydów" i "chamów". Prób podejmowanych mniej lub bardziej świadomie po obydwu stronach. Wtedy utarł się schemat, który zaczął prześladować polską debatę w kolejnych latach - pokusą nie do odparcia było ustawienie sobie przeciwnika w wygodnej pozycji - opisywanej przez negatywny stereotyp. Z pola uwagi umknęła przy okazji kwestia, że każdy taki stereotyp ma swój drugi biegun. Strona biorąca za sojusznika zakorzenione w przeszłości negatywne wyobrażenie w oczach zwolenników przeciwnej opcji sama siebie ustawiała w pobliżu przeciwstawnego stereotypu.

Zdrada i amok

Gdy Wałęsa został już prezydentem, zmienił front i przystał do obozu swoich dotychczasowych oponentów. Wolta Wałęsy przypieczętowała dominującą wtedy nie tylko w Polsce koncepcję, którą określa się zdaniem: "Nie ma żadnej alternatywy". Wcześniejsze przekonanie o komplikacji spraw zostało zastąpione wiarą w jedną właściwą drogę. Skoro zaś udało się wciągnąć pod sztandar "rozsądku" nawet Wałęsę, to dowodzi, że wszyscy mający inne zdanie są "oszołomami", a ich opinie nie są nawet warte dyskusji. Towarzyszące temu poczucie wyższości było wzmacniane obawą przed wolą większości - "przypadkowego społeczeństwa" - która z powodu swej ciemnoty może stanąć na przeszkodzie jedynych racjonalnych rozwiązań. Casus Tymińskiego był tu wystarczającym straszakiem.

Na sytuację nieszczęśliwie nałożyły się cechy charakteru i ideowe ciągoty kluczowych graczy, do czego chyba już lepiej nie wracać. Efekt ostateczny był taki, że poglądy oponentów chętniej potępiano, niż z nimi polemizowano. Przekonywanie nie miało sensu. Znacznie bardziej obiecujące stało się wykluczenie, czy przynajmniej wypchnięcie na margines.

Taki zwrot akcji wywołał po drugiej stronie poczucie zdrady. Tu emocje były jeszcze silniejsze - pojawiło się poczucie wyobcowania i frustracja. Ale nie tylko one: także przekonanie, że adwersarze są po prostu "oszustami". Że ich opinia nie jest pewną wartością, z którą warto polemizować, ale że "z czegoś ona musi wynikać" ? z jakichś ukrytych zamiarów, niejasnych układów, interesów czy zakulisowych porozumień. Poczucie, które swoje ukoronowanie znalazło w ocenie wydarzeń z 4 czerwca 1992 r. Upadek rządu Olszewskiego stał się dla wielu wydarzeniem znacznie ważniejszym i bardziej symbolicznym niż wcześniejsze o trzy lata wybory.

Cztery obawy

Wypychaniu coraz bardziej radykalizujących się oponentów na margines towarzyszył zanik merytorycznych sporów w zwycięskim obozie. Kierunek był oczywisty i niepodważalny, spierać się można było co najwyżej o szczegóły techniczne. Jednak takie podejście zamknęło oczy na obawy, które coraz wyraźniej wzmagały się w społeczeństwie.

Pierwszą z nich była obawa o kierunek zmian w Polsce i ich efektów. Mainstream, ów główny nurt debaty politycznej i publicznej z lat 90. (obojętne, czy w postaci AWS, UW czy SLD), miał do powiedzenia tym, którzy czuli się przegranymi zmian w Polsce po roku 1989, właściwie tylko jedną rzecz: "Przykro nam, ale takie muszą być koszty reform, możemy to jakoś łagodzić, ale tak to już musi wyglądać". Takie postawienie sprawy wykluczało tych ludzi i uniemożliwiało ich integrację w wolnej Polsce nie tyle na poziomie materialnym, co na poziomie emocji. "Postawa roszczeniowa" - tym pojęciem można było zbyć wszystkich wątpiących. Jednocześnie środki mające jakoby łagodzić efekty wstrząsowej terapii stały się coraz większym obciążeniem dla tych, którzy świetnie odnaleźli się w nowych czasach.

Drugą sprawą był niepokój o przemiany obyczajowe. Dla mainstreamu czymś oczywistym było to, że upływ czasu musi skutkować automatycznie takimi zmianami społecznymi jak laicyzacja czy rewolucja obyczajowa. Przywiązanie do tradycji jawiło się jako dziecięca choroba, ewentualnie coś spełniającego się w pielęgnowaniu folkloru. Ten kierunek zmian nie tylko był traktowany jako nieuchronny, ale i pożądany, po prostu tożsamy z procesem modernizacji i cywilizowania życia społecznego. Taki pogląd był trudny do przyjęcia dla tych, dla których zakorzenienie w rodzimej tradycji, nawet jeśli płytkie, było kluczowym elementem tożsamości.

Trzecim źródłem niepokoju była korupcja. Nie da się ukryć: po 1989 r. korupcja długo nie była traktowana jako problem systemowy; postrzegano ją bardziej jako kolejny nieunikniony koszt przemian. Nieformalne powiązania pomiędzy wielkim biznesem a władzą traktowano jako naturalne arcana regni - tajemnicę i przywilej władcy. Sprawy w żaden sposób nie wypadało łączyć z problemem kontaktów pozostałych po peerelowskich strukturach władzy.

Podnoszenie któregoś z tych tematów w sposób odmienny od dominującego w głównym nurcie skazywało na zaliczenie w poczet "oszołomów". Obawa, czy to jest aby w porządku i czy na pewno świadczy o cywilizowaniu się naszego kraju, nie zaprzątała dominującej opcji. Takie obawy, wraz z trzema merytorycznymi problemami, można było sobie prezentować na łamach "Nowego Państwa" czy "Frondy", nie zaś we "Wprost" czy "Wyborczej". Ich wyznawców nie zapraszano do dyskusji radiowych czy telewizyjnych.

Obawy te miały swoich politycznych rzeczników, którzy dawali im wyraz w sposób mniej lub bardziej drażniący główny nurt - od Solidarności przez środowiska związane z Radiem Maryja po Andrzeja Leppera. Proponowane terapie bywały gorsze niż lekceważone przez rządzących choroby, co tym bardziej zniechęcało główny nurt do podjęcia dialogu.

Zapchana szczelina

Niemniej rywinowski wstrząs i rozpad obozu SLD wraz z umocnieniem się nurtów jednoznacznie antysystemowych - Samoobrony i LPR - stworzył szczelinę, w którą zaczęła się wciskać nowa diagnoza. PO i PiS szły do wyborów 2005 r. w komfortowej sytuacji. Odium "oszołomów" zostało skonsumowane przez Leppera i Giertycha, odium "oszustów" - przez lewicę z dokooptowanym twardym jądrem niegdysiejszej Unii Wolności.

Przez chwilę wydawało się, że będzie można wreszcie poważnie podyskutować, stawiając ważkie pytania. Co jest ważniejsze dla sprawności państwa ? ludzie, kultura czy instytucje? Jak ubogim pomóc, a nie tylko ulżyć? Jak znaleźć równowagę pomiędzy relacjami z USA a tymi z UE? Wydawało się, że będzie to można przedyskutować bez obawy, iż zostanie się natychmiast zaklasyfikowanym do "oszołomów" lub "oszustów".

Niestety, już na ostatniej prostej oba zwycięskie ugrupowania dały się skusić (zostawmy spór, kto zaczął - jedni i drudzy mieli na to ochotę) i poprawić swoje szanse odwołaniem się do starych emocji. To właśnie Prawu i Sprawiedliwości oraz Lechowi Kaczyńskiemu jako kandydatowi na prezydenta udało się zintegrować wszystkie opisane powyżej obawy i na tej fali przejąć władzę. Elementem tej integracji było popchnięcie PO w stronę stereotypu "oszustów" i - później ? "obrońców III RP". Logicznym już krokiem było stworzenie koalicji z Lepperem i Giertychem. Stało za tym przekonanie, że zawiedzeni są w większości, że ponad głowami niegdyś dominujących elit da się z tą większością porozumieć i zdobyć jej poparcie. Sprzeciw beneficjentów III RP miał być koronnym dowodem własnej uczciwości i najlepszym uwiarygodnieniem w oczach dotąd pomijanych. W obliczu straty roli koalicyjnego "samca alfa" PO nie miała nic przeciwko, by poczekać na kolejne rozdanie, popychając niedoszłego partnera w stronę stereotypu "oszołomów". Tym samym określając w oczach zwolenników PiS swoje położenie na osi starego podziału. Alternatywa znów sprowadziła się do wyboru pomiędzy tymi, którzy ignorują kluczowe pytania, i tymi, którzy udzielają na nie złych odpowiedzi.

Nie tylko szeregowi politycy, ale i wspierający ich intelektualiści rzucili się w stare okopy emocji. Zachęcani byli nie tyle nawoływaniem wzywających ich na pomoc przywódców, ile wrogością drugiej strony, która groziła im moralnym potępieniem za "wspieranie autorytarnego reżimu" bądź "obronę postkomunistycznego układu". Co najgorsze, przeciwnicy "kaczyzmu" osiągnęli poziom rozemocjonowania zmarginalizowanych kontestatorów z lat 90. Natomiast zwolennicy IV RP w wydaniu Jarosława Kaczyńskiego w obliczu "zagrożenia wrogich sił" osiągnęli jednomyślność przypominającą tę, którą obserwowaliśmy w elitach rządzących w tym samym okresie - obrona własnej opcji stała się sprawą absolutnie najważniejszą, krytycyzm i twórcze podejście do problemów gdzieś się zapodziały. Rządowa zmiana warty w 2007 r. niewiele tu zmieniła - wydawać by się mogło, że szczelina z 2005 r. zapchała się zupełnie starymi emocjami.

Nowe rozdanie

Jeśli jednak spojrzeć z boku i na chłodno, jest już zupełnie inaczej niż dotąd. Cztery niepokoje stojące za wstrząsem 2005 r. w jakimś stopniu się "wypaliły". Problem bezrobocia stał się zupełnie innym jakościowo problemem niż jeszcze kilka lat wcześniej. Szafa pułkownika Lesiaka została otwarta, a WSI rozwiązane - nawet jeśli okazały się one raczej źródłem małych biznesów niż diabolicznych spisków. Siły odwołujące się do postępu (jako laicyzacji) są na marginesie. Co zaś dla tej debaty najważniejsze - w mediach zapanowała naprawdę niewidziana wcześniej różnorodność. Piotr Semka może spotykać się z Janiną Paradowską w studio każdej z radiowych czy telewizyjnych stacji. Nie wierzę i nie chciałbym, by się kiedyś zgodzili. Jednak wierzę, że z każdym miesiącem słabną niezdrowe emocje towarzyszące takim dyskusjom.

Rzeczywistość dostarcza nam nowych problemów, w interpretacji których stare podziały stają się coraz mniej adekwatne - w sprawie przekształceń szpitali Igorowi Janke jest bliżej do Dominiki Wielowieyskiej, zaś Lechowi Kaczyńskiemu do Marka Balickiego. Stare pasje i fobie nie poddadzą się tak łatwo - możemy je jednak spróbować oswoić. Nazwać i zrozumieć. Nie potępiać, lecz skanalizować. Niech napędzą naszą debatę, bo zupełnie na chłodno się jej zrobić nie da, lecz niech jej nie zdominują. Okoliczności do zrobienia takiego kroku są dobre jak nigdy wcześniej.? h

Jarosław Flis jest politologiem, komentatorem politycznym i współpracownikiem "Tygodnika Powszechnego".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2008