Kinole opadły

Jaki może być pożytek z powrotu do wydarzeń sprzed ćwierć wieku? Czy można je analizować na chłodno, jeśli przeżywało się przy okazji głębokie emocje – które i dziś powracają echem? Na pewno warto spróbować.

18.11.2013

Czyta się kilka minut

Debata telewizyjna Alfred Miodowicz – Lech Wałęsa; warszawskie studio TVP 1, 30 listopada 1988 r. / Fot. Grzegorz Rogiński / FORUM
Debata telewizyjna Alfred Miodowicz – Lech Wałęsa; warszawskie studio TVP 1, 30 listopada 1988 r. / Fot. Grzegorz Rogiński / FORUM

Na debatę Wałęsa–Miodowicz patrzyłem jako dwudziestolatek zaangażowany w sprawę całkowicie jednoznacznie. Nastolatki stanu wojennego nie miały wobec minionego ustroju cienia wątpliwości. Wychowani na piosenkach Kaczmarskiego, niepewność odczuwaliśmy tylko co do tego, jak długo to jeszcze potrwa. Perspektywę przyjmowało się jednak raczej odległą. Obawy co do przyszłości – jeśli już – dotyczyły techniki. Mało kto się spodziewał, że wszystko to skończy się pokojowo. Jednocześnie odczuwało się, że reżim słabnie.

Z tamtej jesieni pamiętam jeszcze jeden – wcześniejszy niż debata – obrazek. Jako student socjologii brałem udział w obozie naukowym poświęconym kulturze żydowskiej w świadomości ludności Podkarpacia. Przeprowadzaliśmy wywiady ze starszymi ludźmi – moim rozmówcą był przedwojenny kapral z Rymanowa-Zdroju. Był bardzo dumny z tego, że przechował w czasie wojny człowieka, który później w Izraelu został wysokiej rangi oficerem, zastępcą Moszego Dajana. Przy okazji opowiadał, jak był szykanowany przez komunistyczne władze: „Oni mi mówią, że ja pańskiej Polsce służył. A ja im na to: tą waszą bolszewicką Polskę też kiedyś szlag trafi! Ha! Teraz kinole opadły!”. Tego, co było oczywiste dla emeryta z Rymanowa, nie dało się już ukryć.

Bo faktycznie jesień 1988 r. była okresem, w którym władza zaczęła tracić jakąkolwiek pewność siebie – pewność, której jeszcze nie zdążyła przejąć opozycja. W tej grze debata Wałęsa–Miodowicz była punktem kluczowym. Doszło do niej właśnie z racji tej traconej pewności i rozpaczliwych prób przejęcia przez władzę inicjatywy. Najwyraźniej chciano wykorzystać moment, gdy sytuacja jest nowa również dla drugiej strony. Wszystko jednak obróciło się przeciw takim zamiarom.


Galopem w wąwóz wielkiej polityki

Historyczną debatę można oceniać dzisiaj z perspektywy ćwierć wieku, z bagażem wszystkich tych doświadczeń. Z wiedzą na temat ciągu dalszego. Przede wszystkim z wykorzystaniem tego, co po latach praktykowania demokracji wiemy na temat roli debat telewizyjnych. Debata jest kwintesencją rywalizacji politycznej – szczególnie taka, w której kandydaci mierzą się jeden na jeden.

Po obejrzeniu tamtej debaty raz jeszcze, już z doświadczeniem wszystkich późniejszych, z całą wiedzą wtedy przecież niedostępną, można stwierdzić, co złożyło się na jej przełomowy charakter. I jak bardzo jej przebieg wpasowuje się w dobrze już dziś znane schematy. Jak bardzo Wałęsa – czy to świadomie, czy intuicyjnie – podążał za tym wszystkim, co wskazuje kierunek zwycięstwa.

Każda taka debata ma zróżnicowane grono odbiorców. W standardowej sytuacji, kiedy dyskusja poprzedza demokratyczne wybory, kluczem jest takie skonstruowanie przekazu, by osiągnąć cele na różnych polach. Charakter takiego spotkania wiąże się w pierwszej kolejności z wymianą merytorycznych argumentów. Jest ono adresowane do tych, którzy są jeszcze niezdecydowani, a równocześnie interesują się polityką, są świadomi tego, co się w niej dzieje, i przywiązują wagę do racjonalnych argumentów.

Dla świadomych, wahających się odbiorców Wałęsa miał konkretne argumenty. Pojawiły się już na początku, a później były jeszcze wielokrotnie powtarzane. Na pierwszy ogień poszły odwołania do zmieniających się okoliczności geopolitycznych – do pierestrojki. Bardzo zgrabne było odniesienie do – co by dużo nie mówić – ostatecznej porażki „karnawału Solidarności” 1980-81. Obrazowe stwierdzenie, że Breżniew żył o dwa lata za długo, z jednej strony odwoływało się do tego uzasadnienia stanu wojennego, które mogło mieć największe znaczenie dla wahających się obywateli. Uzasadnienia, które nigdy nie było punktem widzenia podziemnej opozycji. Lecz jednocześnie wskazywało, że to uzasadnienie nie jest już dłużej w mocy. Wybijało argument tym, którzy w obawie przed interwencją ze Wschodu akceptowali wszelkie ograniczenia reżimu.

Drugi argument to odwołanie do tak bliskiego sercu przytłaczającej większości Polaków poglądu, że to, co dzieje się na Zachodzie, jest wzorcem sprawdzonym i jedynym godnym naśladowania. Wałęsa zupełnie otwarcie wyrażał też przekonanie, że dyskusja nie może dotyczyć tego, czy wprowadzić pluralizm, lecz jak.

Sam „pluralizm” na pierwszy rzut oka nie był może najszczęśliwszym hasłem – nie tylko ze względu na kłopoty z jego wymową. Był to program minimum – ale właśnie dlatego był do przełknięcia dla drugiej strony. Nie było w nim dramatyzmu, nie dało się go wykrzyczeć. To nie była „wolność”, która chwyciłaby za serce zwolenników, lecz z pewnością umocniłaby stanowisko obrońców starego ustroju. Przeciwko takiemu postulatowi trudniej było znaleźć kontrargumenty, trudniej skojarzyć go z anarchią czy destabilizacją – etatowymi straszakami władzy.

Te argumenty, serwowane na chłodno, spokojnie, wynikające z kalkulacji i odwołujące się do wyobrażeń, do tego, co już wiadomo, nie były jeszcze wszystkim, co składało się na sukces Wałęsy.


Pióra miast armat państw skrzyżują szyki

Druga grupa odbiorców debaty to ci niezdecydowani, którzy niespecjalnie są zainteresowani polityką. Takie osoby najczęściej zwracają uwagę na cechy charakteru, na osobowości poszczególnych dyskutantów. Z takiego punktu widzenia Wałęsa po nie najlepszym początku rozkręcił się, pokazując z jednej strony zdecydowanie, a z drugiej strony świadomość ograniczeń. Był zaprzeczeniem stereotypów, które wykorzystywała władza. Był opanowany i rzeczowy, jednocześnie nie tracąc całej swojej specyfiki, która tak bardzo odróżniała go od ludzi ówczesnej władzy. Sugerował spotkania ekspertów i nie budował wrażenia, że chciałby wszystko samemu rozstrzygać. Przeciwnie – widać było po nim świadomość stania na czele grupy osób, których zdolności potrafi wykorzystać. Nie było w tym wszystkim agresji czy wojowniczości, co wcale nie znaczy, że zadeklarowani zwolennicy mieli powód, by czuć zawód.

Zadeklarowani zwolennicy stron oglądają debatę nie dlatego, że mają wątpliwości, co o danej sprawie sądzić i która strona ma rację. Dla nich debata służy nie tyle utwierdzeniu się w swoich przekonaniach, ile naładowaniu akumulatorów. Chodzi o to, by kibicować swojemu zawodnikowi. Od niego zaś oczekuje się, że zgniecie oponenta. Z jednej strony chodzi o górowanie nad nim psychicznie, z drugiej – o użycie takich argumentów, które najwyraźniej podkreślają różnicę pomiędzy stronami. Są źródłem własnego poczucia tożsamości, ale i przewagi.

Zwolennikom Wałęsy debata dawała poczucie satysfakcji głównie dlatego, że była przeprowadzona zręcznie. Zręczność przejawiała się w inicjatywie, ale też w całym szeregu drugoplanowych nawiązań i przytyków. Nie stanowiły one głównych tez ani nie były przedstawiane wśród spazmów oburzenia, ale pojawiały się między wierszami jako coś absolutnie oczywistego i bezdyskusyjnego. Przykładem może być pytanie „Nie wiemy, ile idzie na ZOMO” – to nie tylko poruszenie tematu tabu, lecz i swobodne przypomnienie znienawidzonej nazwy.

Ważną rolę w argumentacji pełniło pojęcie stalinizmu jako określenie na szczególnie złe cechy sytuacji tu i teraz. Nawiasem mówiąc, po przemianach takie przywołania zniknęły ze słownika tego nurtu opozycji, który najbardziej utożsamiał się z Okrągłym Stołem. Nastąpiło wtedy wyraźne oddzielenie czasów generała Jaruzelskiego od czasów stalinowskich. Wałęsa w 1988 r. takich rozróżnień nie robił.

Satysfakcja zadeklarowanych zwolenników opozycji brała się też stąd, że podchodzili do tej debaty z największą obawą. Kilkuletnia nieobecność Wałęsy w oficjalnej przestrzeni publicznej budziła niepokój. Nie było wcale oczywiste, czy zachowanie Wałęsy nie będzie podążało za tymi wszystkimi wyobrażeniami, które chciała z nim skojarzyć władza. Takie obawy się nie potwierdziły. Dodatkowo Wałęsie udało się znaleźć miksturę, która nie powiększyła obaw drugiej strony, a zadowoliła nawet osoby wyrażające przekonanie, że z komunistami nie należy rozmawiać, tylko do nich strzelać. Najradykalniejsi zwolennicy uczestników debaty są w stanie wiele wybaczyć zawodnikowi po swojej stronie, również przekaz adresowany do wahających się wyborców, nie tak radykalny, jak by chcieli. Pod jednym wszak warunkiem: jeśli wygra, jeśli będą mieć poczucie, że przejął inicjatywę, że to druga strona została zapędzona do narożnika.


W mrowisku lękiem karmionych koterii

Po tej debacie nikt nie miał wątpliwości, kto zwyciężył. Z pewnością pomogła w tym słabość Miodowicza, który nie przygotował się do tego starcia. Być może z jego punktu widzenia sytuacja była beznadziejna. Faktem jest jednak, że nie był w stanie powiedzieć nic, co jego oponenci uznaliby za groźny argument.

Miodowicz już na starcie mówił zbyt długo, przez kilkanaście minut, ale z jego przemowy niewiele wynikało. Nie miał jasnego pomysłu, co powiedzieć, a jedyne, co się wyraźnie powtarzało i dało wyłowić, to przekonanie, że powinien być w jednym zakładzie jeden związek. To oczywiście pod żadnym względem nie brzmiało przekonująco i zostało przez Wałęsę całkiem zgrabnie sparowane. Podobnie wybite zostały przez Wałęsę argumenty o upolitycznieniu, kiedy zwrócił uwagę na członkostwo w PZPR aktywu OPZZ. Słabość Miodowicza brała się najwyraźniej z przekonania, że przewaga moralna należy do drugiej strony, że wykorzystywane wcześniej uzasadnienia władzy straciły już znaczenie. Zaprowadzenie spokoju po prostu się nie udało, a sytuacja gospodarcza pogarsza się, mimo że legalnej Solidarności nie ma. I wreszcie, że straszak w postaci interwencji ze Wschodu w obliczu pieriestrojki przestaje na kimkolwiek robić wrażenie. Stąd nawet przywoływanie haseł „precz z komuną” czy „bij Żyda” było robione bez przekonania, bez konsekwencji i raczej w atmosferze chaosu.

Porażką okazała się nawet sprawa drugoplanowa – ubiór i społeczna przynależność. Miodowicz wystąpił bez krawata, starał się podkreślać wspólnotę doświadczeń z Wałęsą. Jednocześnie mówił językiem oficjalnym, pokazując swój związek z władzą. Wałęsa w krawacie prezentował się bardziej formalnie i poważnie, lecz jednocześnie nawet sam sposób mówienia sprawiał, że był postacią z innej niż oficjalna rzeczywistości.

Na żadnym z trzech kluczowych pól debaty Miodowicz nie miał niczego do zaoferowania. Merytorycznie nie przedstawił żadnych argumentów, które by wskazywały na jakąkolwiek nadzieję na zmianę sytuacji gospodarczej. Powtarzanie, że trzeba powoli wspólnymi siłami rozwiązywać problemy, przy oczywistym założeniu, że można tylko kontynuować to, co się robiło wcześniej, nie było w stanie nikogo przekonać. Narastający kryzys domagał się zdecydowanej, radykalnej zmiany. Pod względem charakterologicznym był on bez wątpienia bardzo daleko od determinacji, spokoju i narastającej pewności siebie Wałęsy. A i najzagorzalsi zwolennicy minionego reżimu nie mogli być z niego zadowoleni. Te argumenty, które brzmiałyby miło w ich uszach, wypowiadane były z licznymi zastrzeżeniami. Z łatwością były zbijane przez dobrze przygotowanego przeciwnika, podczas gdy sam Miodowicz nie był w stanie podważyć kluczowych argumentów Wałęsy – zwłaszcza że wiele z nich było rzucanych mimochodem, jako oczywistości, w sposób, który bardzo utrudnia polemikę.


Uszy nastawić na szeptów oddechy

Tymczasem samo dopuszczenie do takiej debaty było przejawem słabości władzy, i to takim, który tylko słabość pogłębia. To dokładnie tak jak z odwrotem na wojnie, który podlega swoistemu paradoksowi: jeśli sytuacja jest tak zła, że trzeba zarządzić odwrót, to odwrót tylko ją pogarsza. Cofające się wojsko łatwo idzie w rozsypkę. Jedyną jego szansą jest przypływ wiary w przygotowany wcześniej plan kontrofensywy. Tymczasem przejęcie inicjatywy w żadnym sensie się nie udało.

Czwarta grupa odbiorców każdej debaty to media i komentatorzy – wszyscy ci, którzy sprawiają, że debata jest analizowana, omawiana, wyciągane i odtwarzane są jej poszczególne fragmenty.

Pod tym względem porażka Miodowicza – zarówno samego strategicznego zamiaru wciągnięcia Wałęsy w debatę, jak i jego wykonania – nie pozostawiała złudzeń. Nie bardzo było nawet jak robić dobrą minę do złej gry. Przede wszystkim zostało przełamane tabu: Wałęsa przestał być osobą, która jest niewarta uwagi ze względu na swą marginalizację, stał się bohaterem programu w najlepszym czasie antenowym, przy kolosalnej widowni. Osobą, z którą w ewidentny sposób władza musi się liczyć, zarówno ze względu na jej osobiste cechy, jak i na zaplecze, które za nią stoi. I właśnie ta czwarta grupa odbiorców wydaje się być tą, która stanowiła gwóźdź do trumny dla całej strategii marginalizacji i zagadania Wałęsy oraz Solidarności jesienią 1988 r. Kinole opadły do reszty.

Wydaje się, że od tej debaty siły reżimu zaczęły zmieniać swoją strategię. Dotychczasową pozycję – formalnie regulowaną dominację – postanowiły zamienić na zabezpieczone mniej lub bardziej oficjalnie przywileje i przyzwolenia. Problem postawiony przez Wałęsę – „nie czy, ale jak” – został przyjęty, ale i przeformułowany. Demokracja miała wrócić, lecz stawką w grze było niedopuszczenie do rozliczenia i rewanżu.


Ci, co przeżyli, muszą walczyć dalej

Ta wojna została wygrana, lecz przecież tamten podział pozostał kluczową osią politycznego sporu wolnej już Rzeczypospolitej na co najmniej 15 lat. Wiele było jeszcze zwrotów akcji, po których nosy każdej z ówczesnych stron to się podnosiły, to znów opadały. Istotną rolę odgrywały w tym kolejne debaty. Wiele z nich miało rzeczywiste znaczenie dla przebiegu wydarzeń politycznych w Polsce – by wspomnieć tylko debatę Wałęsy z Kwaśniewskim w 1995 r., Kwaśniewskiego z Kaczyńskim i Kaczyńskiego z Tuskiem w 2007 r. Każda z nich przebiegała w innych okolicznościach i w grze o inną stawkę. Jednak na każdej z nich zaciążyło to samo, co odegrało kluczową rolę w 1988 r. Za każdym razem okazywało się, że największym zagrożeniem dla uczestników debaty jest lekceważenie przeciwnika. Oczekiwanie, że będzie podążał za naszymi stereotypami na jego temat, że wpisze się w te stereotypy i będzie je potwierdzał.

Tymczasem, jak się wydaje, najważniejszą sztuką w debacie jest zaskoczenie przeciwnika i zbicie go z tropu. Nie zawsze środki, które temu służą, są godne pochwały, tak jak celowe rozdrażnienie Wałęsy przez Kwaśniewskiego poprzedzające debatę w 1995 r. czy zachowanie zwolenników Tuska w studiu w 2007 r. Jednak nawet tego rodzaju zabiegi są zawsze próbą, z którą muszą się zmierzyć pretendenci do przywództwa. I właśnie umiejętność przewidzenia tego, na jakim polu przeciwnik chce nas pokonać, i zneutralizowanie jego ataku jest ostatecznym potwierdzeniem pozycji lidera. Tę próbę jesienią 1988 r. Wałęsa bez wątpienia wygrał. Nie były to może Himalaje profesjonalizmu, a bardzo słaby Miodowicz stanowił tutaj wygodne tło. Jednak słabość przeciwnika nie powinna odbierać satysfakcji ze zwycięstwa. Było ono zwycięstwem nie samego tylko Wałęsy, ale i tych, którzy na tę chwilę czekali siedem długich lat, a którym Wałęsa – i chwała mu za to – podziękował na samym wstępie. 


Śródtytuły pochodzą z piosenki Jacka Kaczmarskiego „Somosierra”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2013